2008-10-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Maraton numer 3 - Poznań 2008 (czytano: 1648 razy)
Do Poznania dojechałem odpowiednio wcześniej i zameldowałem się w Novotelu Malta. Miał być pełen profesjonalizm. Pokój zarezerwowałem już parę miesięcy wcześniej więc cena była rozsądna a lokalizacja hotelu w pobliżu Malty jest nie do przecenienia. Autko zostało więc na parkingu a do biura zawodów, na Expo i na Pasta Party można było spokojnie podejść piechotką. Jutro rano na start i po biegu też będzie blisko.
Ubrałem więc słynną czerwoną bluzę i wyruszyłem w kierunku Expo. A tam na każdym kroku ktoś znajomy, dużo ludzi z okolic trójmiasta, a co najważniejsze cała rzesza Teamowiczów. Niektórzy to już starzy znajomi, niektórych miałem przyjemność poznać pierwszy raz. Odebrałem pakiet, zwiedziłem Expo (nowa książka Jurka o maratonie – prawie na czas :-). A potem czas też płynął szybko i przyjemnie. Potem była Pasta Party i wieczorne spotkanie Teamu – a na nim dwa piwka (jak dla mnie przed maratonem to o dwa za dużo) – błąd numer jeden – niestety chyba zemścił się nazajutrz.
Spotkanie trwało długa więc spać poszedłem też późno. Było już sporo po północy kiedy w końcu przyjąłem pozycję horyzontalną – błąd numer dwa też chyba nie pozostał bez konsekwencji.
Rano śniadanko, potem cały celebrowany rytuał maratońskiego ubierania się (zaczynam już mieć wprawę w tym kremie, plastrach, nieustannym poprawianiu skarpetek, koszulek etc.) Po drodze znów znajomi i pogaduchy. Jeszcze tylko szybko worek do szatni i biegiem na start.
Pamiętając o poprzednich doświadczeniach ze skurczami tym razem ruszyłem powoli. Od początku ustawiłem spokojne tempo aby broń Boże nie doprowadzić do tych skurczów. 6 min/km wydawało się rozsądną prędkością. Grupa na 4:00 szybko uciekła do przodu - zgodnie z planem. Grupa z balonkami na 4:15 i nowość - Galloway prowadzony przez niezmordowaną Mel (z celem na 4:20) pozostały niedaleko za mną. Wszystko zgodnie z założeniem. Przebiec pierwsze kółko powoli na jakieś 4:15 (połówka w ok. 2:07) i zobaczyć co dalej. W razie czego przyspieszymy albo zwolnimy po 25-30 km.
Po kilku kilometrach spotkaliśmy się z Kowalem. Nie pamiętam kto kogo dogonił, ale przez spory kawałek biegliśmy, gadaliśmy i zabijaliśmy czas razem szukając i oczywiście obgadując wspólnych znajomych (zdjęcie). Minęliśmy tak wspólnie punkt odżywczy na 15 km (niedaleko stacji BP koło browaru), potem półmetek, wbiegliśmy na rynek i …… znienacka się niestety zaczęło. I to cholera nie żadne tam skurcze – ktoś nie wiadomo z jakiego powodu mi nagle odciął zasilanie. Nie zapłaciłem za prąd ??? Przecież to normalny brak paliwa a tego się nie spodziewałem i nie tego się bałem. Nagle mięśnie nie chciały pracować a głowa zalała mnie idiotycznymi myślami – po co tak się męczysz, za jakie grzechy. Przestań się wygłupiać i zacznij iść – to mniej boli :-(
Jakoś jeszcze dotarłem resztką sił do punktu odżywczego za rynkiem (25 km) i to by było na tyle. Jak zacząłem iść aby spokojnie się napić to już nijak nie mogłem przejść do biegu. Głowa nie pozwalała.
Czas mijał, ja szedłem wzdłuż Warszawskiej, minęli mnie spokojniutko Ci co biegli z balonikami na 4:15. Po chwili to samo zrobiła grupa Gallowaya z Mel. Nim naprawdę zdążyłem się wkurzyć doszedłem do końca Warszawskiej i wtedy minęła mnie grupa na 4:30 :-(. A ja nie wiedząc co zrobić szedłem, szedłem, szedłem …
W końcu jak trochę odpocząłem (a byłem znowu koło Browaru czyli na jakimś 35 km) zaczęło mi grozić że nie zmieszczę się poniżej 5 godzin. Wtedy jakoś zmusiłem się do podbiegania i tak dotarłem wściekły do mety z czasem o którym nie chciałem nawet myśleć: 4:55
Wpadłem załamany na Maltę, zrobiono mi zdjęcie a dookoła same sukcesy. Aga rozmienia 4 w debiucie (wielkie gratulacje i szacunek), Radek robi super czas pomimo ciężkiej choroby (wielkie brawa), Jurek Matuszewski zadowolony przybiega daleko przede mną (też wielkie gratki). Inni też łamią życiówki, wszyscy się cieszą a ja zaciskam wargi ze złości i choć szczerze wszystkim gratuluję nie potrafię się uśmiechać. Nie dzisiaj.
Tak wygląda Wielka Porażka :-((( Udało mi się ją dzisiaj spotkać. Ale przecież co Cie nie zabije to wzmocni. Czy w końcu uda mi się wygrać z tym draniem Maratonem? Do czterech razy sztuka !
Nie ma wyjścia – jeśli zdrowie pozwoli to spróbujemy za rok we Wiedniu.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |