2010-04-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| pierwsza 50-tka (czytano: 1256 razy)
Puchar Polski w Dogtrekkingu 2010
Pawełki
Szykowaliśmy się z Osą na 2010 rok po udanym debiucie w Brennej w zeszłym sezonie. Organizatorzy nie rozpieszczali nadmiarem informacji i dopiero pod koniec stycznia można było się dowiedzieć , że będzie i się odbędzie edycja 2010. Chwała im za to, bo organizacja takiej imprezy wymaga zachodu.
Do rzeczy zatem. Plan był, żeby przyjechać pod namiot w piątek, ale rodzinne sprawy się pokomplikowały ( 5 –letni syn nie chciał zostać sam w domu, zgadzał się na przebiegnięcie 50 km chociaż nie bardzo wiedział ile to jest), i wyruszyliśmy w sobotę ( tę czarną dla Polski jak się okazało) o 3 rano z Wrocławia. Gps doprowadził nas do końca drogi w dosłownym tego słowa znaczeniu…. Drogi nie było. Piętrzyły się przed nami jakieś łuki niedokończonych wiaduktów i nic, żadnych informacji o objazdach a godzina startu tuż tuż. Ruszyliśmy dzielnie na wschód, Osa też wyrażała niepokój węsząc przez uchylone okno. Wschód okazał się jak zwykle dobrym kierunkiem i niebawem zatrzymaliśmy się przy schronisku w Pawełkach. Przywitania ze znajomymi, odprawa weterynaryjna, odebranie nr startowych od dziewcząt z obsługi – jeszcze niedobudzonych do końca i takich pięknych z tym niedobudzeniem na twarzach…. I na start.
Na starcie 20 śmiałków i śmiałek, podenerwowane psy, zimny wiatr . Mapa do ręki, karta i start. Ruszyła cała stawka jakby nas wszyscy diabli gonili. Langsam, langsam przemawiałem do rozsądku swojemu umysłowi, który poddał się zbiorowej chęci zajechania się na pierwszych kilometrach, i stopniowo truchtając i maszerując rozgrzaliśmy ciało docierając do pierwszego punktu. Wpisaliśmy nazwę ptasią do karty, tzn ja pisałem a Osa sprawdzała ortografię, i w dobrym towarzystwie dwóch maszerek podążyliśmy nieco szybszym truchtem do kolejnego miejsca na mapie.
Tu pożegnaliśmy miłe towarzystwo i już samotnie, w towarzystwie cichej muzyki wykonywanej przez Johny Casha połykaliśmy kolejne kilometry. W pewnym momencie na horyzoncie zamajaczyły pomarańczowe ogniki, nie były to objawy wyczerpania, jak pierwotnie pomyślałem , ale koszulki zawodników biegnących z przodu czyli warszawskiego desantu. Człowiek istota społeczna podobno- zatem przyspieszyłem kroku i dołączyłem do grupy w okolicach 4 punktu z nazwą kolejnego rzadkiego okazu ciećż… czy jakoś tam.
Dalej podążaliśmy w luźnym szyku co by w okolicach pk 5 wykąpać wspólnie psy w rzece, Piotr cykał zdjęcia, więc dokumentacja będzie obfita. Wyszło słoneczko, zrobiło się ciepło i przyjemnie, dodatkowo dobre towarzystwo, i przyjemny wysiłek fizyczny, czegóż chcieć więcej…
Minęliśmy półmetek i pomalutku zaczęliśmy się gubić, najpierw zgubiliśmy Tomka, potem ja rozbierając się nieco, bo gorąco się zaczęło robić odstałem od Janka i Piotrka. Oczywiście jak tylko zmniejszyłem ilość warstw odzieży – zaczęło padać. Czapka daszkiem okazała się częścią garderoby oddającą nieocenione usługi podczas deszczu, bo po pewnym czasie, gdy już przestałem odczuwać, że moknę, miałem wrażenie, że jestem pod dachem a ten cały deszcz pada sobie na zewnątrz
Osa nie miała czapki z daszkiem, ale deszcz jej nie przeszkadzał, tylko sierść zrobiła się taka zalotnie skręcona, w stylu mokra włoszka (albo raczej niemka wszak Hovawarty rodowód mają germański) co w połączeniu z pancerzem z błota, pokrywającym ją mniej więcej do połowy, stanowiło interesujący element zdobniczy.
Na 10 pk. , który okazał się być żywieniowy (woda i ciasto, ciasta nie próbowałem, jakoś organizm zdecydowanie przeciwstawiał się próbom degustacji, choć wyglądało wcale apetycznie) Dowiedzieliśmy się o tragedii pod Smoleńskiem
W punkcie tym łączyła się trasa Long i Mid i miałem nadzieję na jakieś towarzystwo, niestety jeszcze tu nie dotarli.
Dalsza droga była próbą siły charakteru- ubrany na krótko podążając samotnie leśnymi duktami. Las wyglądał jakby go ogromna dłoń przeczesała w jedną i drugą stronę – połamane drzewa, wygięte w łuk pnie brzóz, ale jednocześnie budząca się ze snu wiosna i zieleń wykluwająca się z pąków, jakoś łagodziły ten cmentarny krajobraz. Ja tym czasem zgodnie z przysłowiem :kwiecień plecień.. zaliczałem po kolei deszczyk, deszcz , mały grad, średni grad, duży deszcz. Sinymi z zimna palcami próbowałem utrzymać w całości rozmokniętą dokumentnie kartę zawodnika pracowicie wpisując kolejne nazwy z dużą ilością ż,ć rz cz, ó . W okolicach pkt 14 pobiegłem nie tam gdzie trzeba ( jak to w lesie) i wylądowałem w sielskiej wiosce przy kapliczce, która na mapie była całkiem nie po drodze i nie po właściwej stronie rzeki, ale miała swój nieodparty urok. Osa zgodziła się i sprawdziła organoleptycznie kierunek nurtu. Potem kompas, szybki remanent w komórkach pamięci dotyczący lekcji Przysposobienia Obronnego ( sprzed 30 lat) na temat orientowania mapy, azymutów itp. i wyznaczyliśmy nową drogę do pk 15, dłuższą o 2 km jak się okazało, nie kalając się powrotem.
Podczas biegu usiłowałem sobie przypomnieć jaką ocenę miałem z tegoż P.O .( ale jak wiadomo wszyscy rodzice mieli kiedyś w szkole same piątki, a świadectwa zaginęły podczas przeprowadzek), więc uspokojony wierzyłem, że droga, którą wybrałem jest jedynie słuszna. W między czasie napotykając autochtonów pozdrawialiśmy ich serdecznie staropolskim „ dzień dobry” co łagodziło odrobinę rysy ich twarzy, które tężały na widok rozebranego, dorosłego faceta z psem na sznurku biegnącego nie wiadomo gdzie i po co w ulewnym deszczu…
Wiadomo wiara czyni cuda, zatem cudownie ocaleni znaleźliśmy się przy pkt 15, przemoczeni do suchej nitki i końca ogona, moczeni skutecznie dalej. Tu napotkaliśmy zawodnika młodego wiekiem z dwoma haszczakami (chyba bo oczy miałem zalane wodą i nie bardzo widziałem, czy były to haszczaki, maślaki, pąklaki czy inni szacowni przedstawiciele psiej rasy) Zawodnik ten patrzył z niedowierzaniem na nr punktu, bo ostatnio był przy 13 a tu 15, Pocieszyłem, go że reforma szkolna nie dotarła tak daleko i aspekt porządkowy liczb reprezentowanych przez cyfry jest nadal zachowany – czyli, że po 13 jest 14, moje pocieszenie nie wywołało entuzjazmu, więc szybko dodałem, że 14 jest niedaleko stąd i da radę. Ruszył zatem z kopyta i tyle go widziałem.
Ja zaś po pracowitym rozklejeniu rozpływającej się karty, wpisaniu następnej nazwy ptasiej i ponownym zlepieniu elementu z papieru, zobaczyłem przed sobą trzy drogi z czego dwie w dobrym kierunku. „Raz , dwa, trzy wychodź ty „ Osa spojrzała z pewnym niedowierzaniem, bo nie słyszała o tej nowatorskiej metodzie nawigacyjnej , ale cóż zaakceptowała wybór bowiem łączył nas sznurek i to ja byłem homo sapiens i to mój koniec sznurka decydował o kierunku dalszego biegu. Ten kawałek, był najbardziej wykańczający – długi , prosty, samotny (przepraszam Osuniu, ale nie chciałaś ze mną gadać) i w deszczu. Świergot ptaków, z jakiegoś powodu uradowanych tym moczeniem z góry , uprzyjemniał ten trudny odcinek. Przy 16 pk dogoniły nas zawodniczki i zawodnicy z trasy mid i koniec zdawał się być bliski, przestało padać, wyjrzało słońce, wbiegliśmy na metę.
Potem wymiana wrażeń, przebieranko w suche rzeczy, posiłek regeneracyjny, zagrzewanie do walki na ostatnich metrach pozostałych zawodników. Z wiadomych powodów odwołano pokazy i część rozrywkową.
Odebraliśmy dyplom i radzi z 5 miejsca na dystansie Long, oraz przede wszystkim z tego, że udało nam się przebiec całą trasę, pierwszy raz w życiu taki kawał i nie zabłądzić, wróciliśmy do domu, solennie obiecując obudzonym, już dziewczętom z obsługi, że spotkamy się w Złotym Stoku.
PS
Dog trekking jest ciekawym zjawiskiem społecznym, bo w Pawełkach wystartowało prawie idealnie tyle samo Pań i Panów na obu dystansach.
PS 2
Dziękujemy Pani z kuchni, że uwierzyła na piękne oczy naszym zapewnieniom o lukach w pamięci dotyczących dyslokacji kartki na barszczyk i krokiety, i wydała nam porcję, czym znacząco przyczyniła się do podniesienia morale załogi.
Ps3
Dziękujemy miłej zawodniczce z drużyny kropijang za uspokojenie naszego niepokoju na temat rozwolnienia Osy i jego przyczyny.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |