|
| Admin Michał Walczewski Toruń WKB META LUBLINIEC MaratonyPolskie.PL TEAM
Ostatnio zalogowany 2024-11-27,13:42
|
|
| Przeczytano: 702/377293 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Walczewski vs Silesia Marathon - 1:1 | Autor: Michał Walczewski | Data : 2017-10-02 | Rachunki do wyrównania z Silesia Marathonem miałem od dłuższego już czasu. To tutaj właśnie 4 października 2015 roku ustanowiłem mój rekord życiowy "w drugą stronę". W tamtym pamiętnym starcie kryzys dopadł mnie już w okolicach 17 kilometra, i pozostałe 25 kilometrów przemaszerowałem by uzyskać "imponujący czas" 05:22:16... Na ostatnich kilometrach przeżywałem wtedy katusze, które powodowały, że z trudnością trafiałem chwiejącym się ciałem na drogę biegu. Za mną na metę dotarło zaledwie 31 finiszerów. Z dystansu czasu wydaje się to wesołe, ale wtedy takie nie było. Nadszedł więc czas na rewanż!
Do startu zachęciło mnie kilka elementów: pięknie zapowiadający się medal, finisz na legendarnym, nowo otwartym Stadionie Śląskim, forma potwierdzona tydzień wcześniej podczas 39.PZU Maratonu Warszawskiego (3:33:33) oraz już ostatniego dnia - dobra prognoza pogody, zapowiadająca bezwietrzną aurę oraz 10 stopni na starcie i max. 16 stopni na trasie.
I rzeczywiście, niedzielny poranek był idealny - miły chłód pobudzał i obiecywał wszystkim biegaczom doskonałe warunki biegu. Start 9:00, i po kilkudziesięciu sekundach oczekiwania na przekroczenie linii startu razem z blisko dwoma tysiącami maratończyków ruszam na trasę. W osobnym biegu na dystans półmaratonu wyruszy kolejne trzy tysiące biegaczy. Oni wystartują półtorej godziny później, o 10:30 - i odegrają w tej opowieści jeszcze znaczącą rolę...
Na starcie nie miałem jakichś szczególnych planów i oczekiwań co do wyniku. Tydzień odpoczynku po starcie w stolicy to za mało by odpocząć i zregenerować się odpowiednio, wiadomym jest także że trasa Silesia Maratonu do łatwych nie należy i obfituje w wiele podbiegów. Wynik 3:40:00-3:45:00 brałbym w ciemno z zadowoleniem. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie spróbował CZEGOŚ nabiegać - wszak wiadomo, że kto nie próbuje, ten nie wygrywa. Wynik osiągnięty w Warszawie był moim najlepszym startem w maratonie od kilkunastu lat, ale analizując bieg doszedłem do wniosku, że w pierwszej połowie dystansu biegłem dość wolno, sporo było kilometrów po 5:10 a nawet 5:17. Gdyby zacząć równiej, udałoby się zaoszczędzić 1-2 minuty, i wtedy na ostatnich kilometrach może padłaby wymarzona bariera 3:30:00? Rekord życiowy poza zasięgiem, 3:26:03 ustanowiony w 2000 roku w Lęborku. To już siedemnaście lat, niezła broda... O tym jednak, nie koloryzuję, nawet stojąc na starcie nie pomyślałem :-)
Pierwszy kilometr w 4:49. Szybko, i na startowym entuzjaźmie, kolejny już spokojniej wg. planu - 4:55. Trzeci mocno z górki i 4:38 - przyznam, że się przestraszyłem, to już moje tempo półmaratońskie! Głęboki oddech i trzeba uspokoić bieg, czwarty km ponownie w 4:55, piąty w 4:47
Pierwsze 5 km - 24:26
Na szóstym kilometrze wpadamy w jakiś park, wąska uliczka na której mieszczą się obok siebie zaledwie trzy osoby. Nie ma za bardzo możliwości wyprzedzenia, oba pobocza zaorane, więc albo łokcie, albo trzeba zwolnić. W dodatku lekko pod górkę i kolejne odcinki w czasach 5:01, 4:51 i aż 5:09. Orientuje się dopiero teraz, że w tym roku trasa maratonu jest "odwrotna", i właśnie teraz mijam odcinek, na którym dwa lata temu kibice chcieli mi zawołać karetkę. Tu gdzieś był punkt z wodą, na którym nie umiałem trafić kubkiem do ust :-) W końcu jednak parkowa uliczka się kończy, i z górki - kilometr 4:34... To jeszcze gorzej niż 5:00, takie rwanie tempa masakruje, i wiem, że jak jeszcze kilka razy mi się to przydarzy, to skończę szpetnie. Wiem, że różnica pomiędzy planowanym 5:00 a pobiegniętym 4:34 jest mniej więcej taka jak planować dać komuś w mordę, a dostać w mordę :-)
Drugie 5 km - 24:31, 10 km w 48:56
Mimo to biegnie mi się doskonale, wręcz wyśmienicie. Kolejne podbiegi nie robią jakoś dużego wrażenia, nawet puls niespecjalnie skacze. Wciąż utrzymuje się w granicach 152-156 uderzeń na minutę. Wiem jednak, że to DO CHOLERY ZA SZYBKO! A mimo to zamiast zwolnić jak nakazuje rozsądek kolejne kilometry 4:44, 4:52, 4:59 (podbieg!), 4:39, 4:44. Jakiś chłopak obok pyta, czy będę utrzymywał to równe tempo do mety, bo on debiutuje i nie wie jak biec. Odpowiadam, że nie, planuję umrzeć na 30 km :-) Czemu? - pyta. Bo to mój 60 maraton i z doświadczenia wiem kiedy umrę jak za szybko biegnę :-)
Trzecie 5 km - 23:48. Jednym słowem masakra.
Wiem, że po 10 kilometrze zawsze jestem rozgrzany, więc bezwolnie przyśpieszam, nie dziwi mnie więc międzyczas. Żeby nie nudzić się liczę sekundy, i wychodzi mi że biegnę w granicach rekordu życiowego. Ładne jaja...
Zaczyna się najpiękniejszy odcinek trasy - Nikiszowiec. Kto był, opowiadać nie trzeba, kto nie był - zamiast czytać niech po prostu dobiegnie, i sam zobaczy. Biegacze szeroko otwierają buzie. Minusem tego jest totalne rozkojarzenie, rwanie tempa, w czym pomaga kostka brukowa na ponad kilometrze długości. Całe szczęście Nikiszowiec się kończy, i można wrócić do koncentracji, zwłaszcza, że zaraz za nim jest dość długi podbieg...
Trasa Silesia Marathonu ma to do siebie, że liczne zbiegi nie dają satysfakcji ani nie sprawiają przyjemności, bo zbiegając już widzisz kolejną górkę na którą trzeba będzie wbiec. 500 metrów zbiegu = 500 podbiegu, i tak niemal cały czas. Z profilu pamiętam, że najcięższe podbiegi są dwa - ok 19-20 km i od 35 do 37 km. Jeden już więc za mną.
Kolejne kilometry biegnę skoncentrowany, i wciąż na luzie. Aż nie wierzę w zegarek - 4:42, 4:44, 4:58 (podbieg), 4:42, 5:01. Wciąż lekko bez żadnych oznak zmęczenia.
Czwarte 5 km - 24:07
Przebiegam półmetek w 1:42:40. To nie ma prawa dobrze się skończyć, przecież nie dam rady zrobić maratonu w 3:25! Niemniej zaczynam marzyć o życiówce. Na razie tylko jako fantazji, ale kolejne kilometry nadal wszystko w porządku 4:52, 4:49, 4:42, 4:52, 4:50.
Piątek 5 km - 24:05
Na 25 kilometrze może nie jestem już taki świeży jak godzinę temu, ale wszystko jest ok. Zjadam zgodnie z planem kolejne żele (systematycznie od startu co 7 km), na każdym punkcie kubek z wodą, żadnego bólu, jasność myślenia, zero głodu. Przyznam się, na 28 kilometrze uwierzyłem, że się uda. Do mety wszak już tylko 1/3 dystansu - prawda, że ta gorsza, ale w Warszawie nie miałem żadnego kryzysu, ostatnią dychę zrobiłem równym tempem w 50 minut, a ostatnie kilometry po 4:47. Zaczynam wierzyć w te cholerne 3:25. Kolejne kilometry 4:48, 4:59 (podbieg), 4:49, 4:59. Wbiegam na 30 kilometr...
Mniej więcej od dwóch kilometrów biegnę już sam. Stawka 1.900 maratończyków rozciągnęła się na tyle, że biegniemy poprzerywanym wężem, pojedynczo, w kilkunastometrowych odstępach, co jakiś tylko czas trafia się 2-4 osobowa grupka. Pomiędzy 29 a 30 kilometrem trasa maratonu łączy się jednak z trasą półmaratończyków. Ci mają dopiero 7 kilometr, a że jest ich 3000 to nagle, w ciągu dosłownie 10 metrów biegnąc 4:50/km wpadam w zwartą ścianę półmaratonczyków biegnących w tempie 6:00...
Ani z lewej, ani z prawej nie ma jak wyprzedzać. Szarpie się, przepycham, tu próbuję obiec, tam trochę po trawie, tu przepraszam, gdzie indziej się pcham na chama łokciami. Słyszę za sobą wyrazy na K i CH, myślę że to na mnie, odwracam się, a to kolejni maratończycy próbują wyprzedzać... Koszmar. Niestety organizatorzy źle zaplanowali godzinę startu dystansu półmaratońskiego, w efekcie czego dwa strumienie biegaczy spotykają się w miejscu, gdzie jeden z nich biegnie zupełnie inną prędkością niż drugi. Gdyby półmaraton wystartował 20 minut później, nie byłoby problemu - obie fale spotkałyby się z tą samą prędkością...
Szóste 5 km - 24:47
Zderzenie trwa, da się wyprzedzać wolniejszy tłum, gdy ma się dużo siły w nogach, na początku biegu. Ale ja mam już 31 kilometrów w nogach. Zaczyna się jakiś podbieg, i mimo że CAŁY CZAS wyprzedzam, to kolejne kilometry robię w 5:12, 5:08, 5:07. Sekundy które tak zbierałem, uciekają w siną dal. Na 30 kilometrze nie udaje mi się dopchać do punktu z wodą, próbuję więc na 33 km, na punkcie DotSportu. Tłum półmaratończyków oblega trzy stoliki, i muszę stanąć w kolejce... Efekt? 33 kilometr w 5:31. Załamuje się. Ruszam, i czuję, że nie mam siły. Przepychanie się przez 4 kilometry opłacam bonusowym zmęczeniem, do tego życiówka już odleciała na orbitę, a do tego na 35 km zaczyna się podbieg. Nie mam siły, 35 km w... 6:17 :-)
Siódme 5 km - 27:37 (!)
Mam to w dupie. Z tego nie da się już nic zrobić, zwłaszcza, że nogi momentalnie robią się jak z kamienia, a podbieg ciągnie się aż do 38 kilometra. Przechodzę sobie do spaceru i w duszy śmieje się z siebie samego sprzed godziny. Zachciało się życiówki :-)
Już teraz biegnę / toczę się równym tempem z półmaratończykami, więc nie mogę narzekać. Na 37.5 km punkt z wodą, pozwalam sobie na sjestę, pogadam to tu, to tam, ktoś obiecuje że od 38 to już z górki, ktoś inny opowiada że tu niedaleko mieszka, i nie wiedział, że tu jest pod górkę! Doczłapuję sobie do szczytu oczekując upragnionego zbiegu. Ale o pokuto! Co mi po zbiegu, który wybrukowany jest... cegłami. Parkowa alejka leci w dół na złamanie karku, ale bieg PO CEGŁACH jest jakąś torturą. Oszczędzę szczegółów, i nie napisze czasów na kilometrach 38-42
Ósme 5 km - 30:11 hahahahaha :-)
W końcu widać Stadion Śląski. Jest pięknie, tłumy kibiców. Wbiegamy długim tunelem, wita nas krąg światła i trybuny w połowie wypełnione kibicami. Wrzawa, hałas, brakuje tylko jakiejś szalonej muzy. Finiszowa runda po stadionie pozwala zapomnieć o zmęczeniu, pozwala wyrzucić całą złość do kosza. Jest super, jest fajnie, jest lepiej niż miało być. Oglądałem finisze na kilkunastu stadionach w Polsce, i na świecie, finiszowałem na kilku wielkich, i żaden z nich nie może równać się z debiutem na Stadionie Śląskim. Nazwa Kocioł Czarownic nadana przez kibiców i sportowców wciąż działa. To jest magia!
Dla tych, którzy chcą obejrzeć Stadion ŚląskiNa mecie notuję czas 3:39:31 netto. Jak napisałem na wstępie, brałbym w ciemno. Trochę żal tej przeszkody od 30 km, ale prawda jest taka, że i tak bym umarł na podbiegu 35-38 km, i tak. Nie ma więc co zrzucać winy na orgów, aczkolwiek proszę, by to za rok przemyśleli. Musze jednak pamiętać, i Wam na to zwrócić uwagę - to nie jest trasa na życiówkę. Jak powiedział na mecie Bohdan Witwicki, Dyrektor Silesia Marathon - nikt nie mówił, że tu będzie łatwo. Jesteśmy tu właśnie dlatego, że jest trudno. I to prawda. Trasa jest dużo trudniejsza niż ta sprzed dwóch lat. A mimo to pokonałem ją o godzinę i 42 minuty szybciej, mszcząc się za "życiówkę w tył". Choć do życiówki "w przód" dużo zabrakło :-)
Walczewski vs Silesia Marathon 1:1 |
| | Autor: egojack, 2017-10-02, 12:21 napisał/-a: Wczorajszy Silesia Marathon to był Wielki Bieg w piękny dzień ;-) O tych niefortunnych spotkaniach z grupami połówkowiczów, którzy biegnąc wolno przeszkadzają finiszującym maratończykom pisałem już po Silesii w 2014 roku. W tym roku miałem z nimi mniejszy problem, bo pobiegłem szybciej (życiówka). Finiszowe okrążenie na bieżni Stadionu Śląskiego to wspaniałe, bezcenne, chyba najpiękniejsze moje doświadczenie w sportowym życiu, szczególnie, że po udanym biegu. | | | Autor: gkruczek, 2017-10-02, 15:29 napisał/-a: Miło mi się czytało tę relację, mając w pamięci wczorajszą trasę. Ja też miałem kłopot od 30 km no i oczywiście ze ścianą półmaratończyków. Poddałem się jej i w końcu biegłem razem z nimi. Przeżycie finiszu na Stadionie Śląskim - bezcenne. Pozdrawiam, Grzesiek. | | | Autor: Kamus, 2017-10-02, 19:57 napisał/-a: Pewnie pobiegniemy razem toruński (ja znacznie z tyłu już :) )
Pozdrawiam | | | Autor: Ryszard N, 2017-10-02, 21:10 napisał/-a: Nie no, Michał czytając Twoją relację, do 30-tego kilometra nie źle byłem wkurzony. Dopiero po siódmej piątce się uspokoiłem,... | | | Autor: emka64, 2017-10-02, 22:59 napisał/-a: Remis na wyjeździe czyli wygrałeś ! | | | Autor: Admin, 2017-10-02, 23:41 napisał/-a: A do tego było całowane na starcie! :-) | | | Autor: Admin, 2017-10-02, 23:41 napisał/-a: Starałem się budować napięcie :-) | | | Autor: sz.p.szakal, 2017-10-03, 12:54 napisał/-a: Przepraszam bardzo! A kto powiedział że to nie jest trasa na życiówkę... Ja ją zrobiłem poprawiając prawie o 5min ;) | | | Autor: amadera, 2017-10-03, 13:49 napisał/-a: Świetny wynik! Od mojego, świeżego 3:51, do Twojego niedzielnego, przy tylu przeciwnościach, 3:39 jeszcze duża, wyraźna różnica... Zauważalnie inne tempo kazdego kilometra.
I jeszcze lepsza Michale, barwana ale konkretna relacja!!, z dobrze wystopniowaną dramaturgią :)) (tu także mogę uczyć się większej zwięzłości :P).
Dziś dodatkowo obejrzałem ten film z finiszu kręcony z ręki. Rzeczywiście oddaje po części magię Kotła (a co tam się mogło by ponownie dziać na reprezentacji, przy komplecie nie-piknikowych kibiców...).
Dopiero co krytykowałem wrocławski finisz (minifinisz) na miejscowym Stadionie Olimpijskim. Tam zabrakło i widzów i jakiejkolwiek atmosfery.
A jednak, nawet po obejrzeniu tego materiału, pozostaję przy swoim zdaniu: jako widz wolałbym stać długo przy barierce, mając maratończyków finiszujących czasami wręcz na wyciągnięcie ręki od siebie, dosłownie widząc pianę na ustach niektórych, słysząc ciężkie oddechy i czując ich pot ;) niż rozsiadać się daleko, wysoko na krzesełku w 25 rzędzie, patrzać na osiągające metę ludzkie figurki.
Co innego biegacze. Tu zgoda. Finisz na takim obiekcie (i przy kibicach), to takie osobiste posmakowanie wielkiego sportu, poczuć się można jak np. bohater lekkoatletycznych MŚ :) | | | Autor: Martix, 2017-10-03, 20:44 napisał/-a: Ja się balem tej trasy, biegłem wcześniej jednokrotnie SILESIE i miałem pewien dystans. Zakładałem ze po ostatnich maratonach pobiegnę raczej na 5 godzin a tu masz-startujesz,masz nogi jak z ołowiu i poprawiasz czas sprzed tygodnia z Warszawy i omalo nie poprawil bym Wrocławia. Po dobrym treningu czy ostatnich długich startach te górki nie były tak straszne. Gratulacje Michale i dla ciebie, raczej nie za często startujesz w maratonach a wybrałeś akurat ten trudniejszy! | |
|
| |
|