Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 


Jestem niestety mistrzem odkładania własnych planów. Start w popularnym ulicznym biegu w czeskiej Pradze powinienem był opisać na gorąco, zaraz po powrocie. Dziś mam już za sobą sporo kolejnych wybiegań oraz dwa następne startowe weekendy. Obawiam się ile z tamtych emocji zdołałam sobie przypomnieć i spróbuję tak oddać, abyście je także odczuli. Uliczna 10-tka – Birell Grand Prix zasługuje na to! Jestem fanem tej imprezy i wraz z Agnieszką chcę pojawiać się w Pradze w pierwszy wrześniowy weekend rokrocznie. Po edycjach 2018 oraz 2019, był to nasz trzeci raz.

Organizator, stowarzyszenia RunCzech, właśnie celebrujące 25-lecie swojej działalności, posiada w swoim portfolio także szereg półmaratonów w miastach, kilka biegów w terenie, co najmniej dwa biegi we Włoszech (gdzie ich ekspansję przyhamował Covid), a przede wszystkim perłę w koronie: Prague International Marathon.

Nie wiem czy takie właśnie są intencje RunCzech, lecz pisząc się na wrześniowy sprint i biorąc w nim udział czuję się... ekskluzywnie. Czuję się traktowany – niemal – jednakowo z biegową elitą, która jest tu zapraszana i z którymi to zawodnikami i zawodniczkami pewnie bez trudu mógłbym zamienić parę słów na jakieś pół godziny przed startem, gdybym miał w sobie więcej ciekawości i pewności siebie. Uważam, że startując w tym biegu otrzymuję „produkt” wysokiej jakości.


Przejrzyście prezentuje się wielojęzyczna strona zapisów (z której zresztą nie czynię pełnego użytku, nie biorąc udziału w innych zawodach, nie gromadząc dalszych punktów w ich Lidze Biegowej). Następnie, na etapie odbioru pakietu startowego, dosyć ciasny lecz dwupoziomowy Running Mall pozwala sprawnie i przyjaźnie przejść tę procedurę. Można już powiedzieć, że wraz z Agą kolekcjonuję nie tylko medale Grand Prix, lecz także radośnie kolorowe stylonowe(?) worki na pakiet z jakże prawdziwym hasłem przewodnim „All Runners Are Beautiful”.

Z satysfakcją odnajduję też swe nazwisko wśród kilku tysięcy innych wypisanych drobnym druczkiem na estetycznych ściankach. Od hostessy otrzymuję kilka smakowych Birelli, a na koniec sprawdzam czy ulokowany w drugim skrzydle lokalu maleńki sklepik Adidasa zaoferuje mi jakąś okazję. W ubiegłych latach wyszliśmy stąd ze sportowym stanikiem dla Agnieszki (spisywał się świetnie!) i termokoszulką Terex z długim rękawem, w której przebiegłem zimą niejeden City Trail.

W tym roku przymierzałem krótkie spodenki, ale ich cena, przeliczona do około 250 pln (i to po 30% rabacie, jak twierdzono) nie wydała się nam rozsądna. Bardzo ładna, wysokiej jakości a tania, była za to opcjonalna koszulka z jednej z ich poprzednich imprez (bodaj półmaratonu w Ołomuńcu). Niestety mogłem dostać tę ciemnozieloną koszulkę jedynie w za małym rozmiarze S. Wyszliśmy więc z biura zawodów bez nowego nabytku.


Wracając zaś do tematu wyjątkowości Birell Grand Prix, od którego odbiegłem, utknąwszy gdzieś w praskiej przymierzalni, skutecznie kuszą na mnie kolejne cechy tego biegu.

1) Zbudowanie atmosfery wielkiego wydarzenia. Stajesz oto biegaczu w swojej strefie i z innymi podrygujesz nieco nerwowo, robiąc mikro-rozgrzewkę na kilku metrach kwadratowych trotuaru staromiejskiej ulicy Na Příkopě, a do Twoich uszu dochodzi głos komentatora, który umiejętnie buduje napięcie. Czujesz jak upływają te ostatnie minuty, tłum biegaczy wokół ciebie gęstnieje, przesuwacie się razem do przodu, ku pierwszej linii, zwieracie szeregi jak przed jakąś... bitwą. Choć należałoby relaksować się głębokim oddychaniem, to jest przeciwnie. Z pewnością bije mi mocniej serce, lecz trudno nie docenić, że mnie i wielu innych orgowie potrafią doprowadzić do takiego stanu wyczekiwania na TO.

2) Trasa biegu. Jakkolwiek bardzo cierpią tego sobotniego wieczoru spacerowicze oraz kierowcy w tym turystycznym mieście, czujemy, że jesteśmy autentycznym wydarzeniem wieczoru. Wypuszczeni ku Wełtawie ulicą Rewolucyjną, a następnie z nawrotami w prawo i w lewo bulwarami wokół rzeki po obu jej brzegach, ostatecznie Stefanikowym Mostem powracając na Plac Republiki, na okazałą, jasno oświetloną metę, tuż przy przepięknym secesyjnym Miejskim Domu Reprezentacyjnym.

3) Kibice. Są na całej trasie! To nie tylko rodziny biegaczy. To prażanie, którzy wychodzą tego wieczoru obejrzeć właśnie nas, to setki turystów, którym drogę na lub ze Starego Rynku przedzieliły barierki, ale którzy w takim razie wyciągają do nas ręce lub sięgają po komórki, aby najpierw filmować kolorowy tłum ruszający w dół ulicy, a potem przez wiele minut dopingują kolejnych finiszujących, od najszybszych czarnoskórych biegaczy, po takich dla których czas tuż poniżej lub powyżej 40 minut jest życiowym sukcesem. Nawet najwolniejsi z nas nie są sami. Oklaski jeszcze się wzmagają, gdy obserwatorzy widzą wysiłek tych słabiej przygotowanych.

Pozwoliłem sobie powyżej na sporo ogólników, ale chyba to lepsza droga ku temu by czytelnik mógł wyobrazić sobie to wydarzenie, tę scenerię, niż tylko wąska, subiektywna relacja jak to biegło się zawodnikowi z numerem 844, jak bardzo się starał, męczył i co tam osiągnął.


Lecz teraz czas właśnie na takie spisanie prywatnych przeżyć (na ile je zachowałem).

Do czterech razy sztuka? Po raz trzeci nie potrafię przystąpić do tej 10-tki na wypoczętych nogach... To niełatwa sprawa. Jesteśmy w Pradze tylko chwilę (2,5 doby), więc jak tu nie zwiedzać tej słonecznej soboty, odczekując do 19:30, godziny startu. Nie da się. W miejsce piątkowych knedli z gulaszem wołowym, do godziny 15 udaje mi się zjeść jakiś makaron, a zaraz potem linią nr 26 ruszamy do naszej kwatery w Pradze 6, aby jednak trochę poleżeć nim powrócimy na mój wielki bieg.

Z żalem proponuję Agnieszce abyśmy w tym roku odpuścili sobie kibicowanie/fotografowanie 5km biegu pań z godz. 18, który jest uroczym przedsmakiem Grand Prix. Żona zgadza się – ja oszczędzę nogi, a Aga oszczędzi sobie dość smutnych wzruszeń. Startowała tu 3 lata temu (i wspomina to jak piękny sen), lecz zaledwie miesiąc później zaskoczyła nas jej wykryta choroba i tuż po diagnozie ciężka operacja. Tamten „adidas Běh pro ženy” przypominają jednak moje zdjęcia i jej śliczny medal – to nie był sen!

Teraz także jest trochę nierealnie. Praski rynek, który przecinamy szybkim krokiem, pobliskim biegiem wcale nie żyje. Ma wystarczająco wiele własnych atrakcji i zaaferowanych nimi gości z całego świata (w międzyczasie rozgrywany był tu Eurobasket, stąd masa biało-niebieskich koszulek Suomi, to fińscy kibice świętują sobotnie zwycięstwo nad polską ekipą). Ale im bliżej Placu Republiki, tym więcej takich par jak my: w sportowym obuwiu z woreczkiem RunCzechu. Ten wieczór będzie należał do nas.

Jest już godzina dziewiętnasta. Serdecznie żegnam się z Agą (chwilowo, na godzinkę). Życzy mi zadowolenia z nowej przygody. Ustalamy też po której stronie ul. Rewolucyjnej odnajdziemy się po biegu (cóż, to okazało się ostatecznie bardzo ważne, a nawet ważniejsze niż powinno było być). Aga idzie przed siebie, uzbrojona w Nikona z jasną lufą Sigmy, wybrać pierwszą fotomiejscówkę. A ja zostawiony z jej ciepłymi życzeniami i całusem, zaczynam swoją quasi-rozgrzewkę, coraz bardziej dając się porwać spikerowi, budującemu nastrój końcowego odliczania.


Nadchodzi wreszcie godzina zero, startujemy. W gęstym tłumie linię startu przekraczam 17 sekund po wystrzale. Od razu obieram prawą krawędź szybko rwącej do przodu rzeki biegaczy. Bardzo uważam na wszelkie pułapki pod nogami (biegniemy tutaj chwilowo wyłączonym z ruchu torowiskiem) i w swobodnym rytmie nóg nieco wyprzedzam. Ale nie spinam się. Już dawno nauczyłem się, że bieg na 10 kilometrów nie kończy się po pierwszych 500 metrach. Nie można przesadzić. To musi być luz i naturalne tempo szybkiego pierwszego kilometra – i mimo tłoku taki on jest (oczywiście na moją miarę), 4:01. Chwilę przed wibracją zegarka, kątem oka dostrzegam fotografującą nas Agnieszkę. Świetnie robi swoją robotę https://www.flickr.com/photos/133479268@N02/albums/72177720302015762.

I ja chciałbym się dobrze spisać. Na początek jesteśmy kierowani daleko na wschód, kolejno „nabrzeżem” Ludvika Svobody, tunelem Tesznowskim, a po nim długim nabrzeżem Rohańskim. To dwukierunkowe szerokie trakty z pasem zieleni pomiędzy nimi. Przy zapadającym zmroku, na całej ich długości stoją, pokrzykują kibice. Są też punkty z graną na żywo muzyką, są didżeje odtwarzający energetyczne rytmy. Mi sił i tak nie brakuje, rytm mam własny. Owszem, czasami wypatruję sobie jakiś krótkotrwały „cel”, lecz stawka tasuje się zbyt szybko by skupiać się na innych. Po prostu daję się nieść nogom. Nie dociskam siebie, ale chyba trochę oszukuję swoje ciało, tak jakbym nie pozwalał głowie by powiedziała kończynom, że dziś biegną 10.000 tys metrów a nie połowę mniej. Ciekawe kiedy się w tym połapią i jak stanowczo zaprotestują?

Rzut oka do międzyczasów z 2019 r. i obecnych potwierdza moje słowa. Zakres 4:09 do 4:14 wtedy i 4:05 do 4:10 teraz. Po nawrocie z powrotem na zachód, na punkcie z wodą tradycyjnie sprawiam sobie mały szokowy chlust kubkiem na głowę i ciało. Mimo wieczornej pory jest wciąż ciepło (zdecydowanie daleko od biegowego optimum), więc nie mogę sobie zrobić tym krzywdy. Nadal śmiało śmigam do przodu, głównie prawą krawędzią trasy. Odnotowuję, że teraz już mało kto mnie wyprzedza. To raczej ja stopniowo zyskuję pozycje. W połowie dystansu mierzą mi 20:58 brutto. Właściwie nie wiem tego wówczas, na zegarek zerkam tylko gdy brzęczy pomiarem kolejnego kilometra. Powrotnie prawie 400-metrowym tunelem biegnie mi się dobrze. Zapamiętałem sobie z poprzednich startów że jest tu duszno, stoi powietrze. Lecz tym razem nie doskwiera mi to. Nadal trzymam się swoje nitki trasy, tuż przy prawej krawędzi.


Dalej, na 6. km mamy podbieg. Jak zawsze na takich odcinkach, staram się o lekkość swojego kroku. Niech będzie co najwyżej krótszy, ale za to intensywny. Chyba się udaje. Ponownie dostrzegam Agnieszkę, a i ona jest w stanie wyłowić mnie w rosnących ciemnościach. Z mojej strony żadnych gestów, żadnych słów pod jej adresem czy w kierunku wspierających nas kibiców. Są dosłownie na wyciągnięcie ręki i faktycznie wiele dłoni wyciąga się w naszym kierunku, lecz - sorry - egoistycznie nie rozpraszam się, robię swoje (ale tym bardziej jestem wdzięczny tym, którzy jednak przybijali te piątki z dzieciakami!)

Za mostem nabrzeże Dvoraka wita nas niestety brukową kostką (w końcu to część Starego Miasta) i w dalszym ciągu pewną pochyłością trasy. Zapamiętałem sobie bardzo wyraźnie, że właśnie na całym 7. kilometrze wyprzedzałem najwięcej, a tymczasem to tam notuję najgorszy wynik cząstkowy – 4:26. Widocznie nie tylko dla mnie był to trudny odcinek.

Wreszcie Mostem Čechův przekraczamy Wełtawę. Jestem w biegowym transie. Niewiele potrafię wyłowić z wydarzeń obok mnie, niewiele sam myślę. Niewiele więc mogę teraz opisać, brak mi dziś ciekawostek w zakamarkach mojej pamięci. Z całą pewnością do głosu chce dojść zmęczenie (właściwie niepostrzeżenie nieproszone ogrania mnie), a ja prę do przodu bardzo skupiony na optymalnym wyborze toru drogi, nieco wijącej się tu łukami. Pamiętam, że dobiegając do kolejnego tunelu wyprzedzam m.in. chłopaka z flagą Ukrainy narzuconą na sportowy strój. Mam też chwilami na oku białą koszulkę jakiegoś niskiego biegacza, który już wcześniej przewijał mi się to 5 to 15 metrów przede mną.

W wysiłku chwyta się takie krótkotrwałe cele, aby wyzwolić w sobie energię, aby tempo nie spadało. Moja druga połówka jest jednak wolniejsza, lecz to niemal reguła takich biegów, a i charakterystyka trasy Grand Prix sprzyja temu. Nie tylko zegarek przypomina mi, że to już ósmy a po nim dziewiąty kilometr, że coraz bliżej do celu. Po nawrocie na nabrzeżu kpt. Jaroše (gdzie akurat przyblokowała mnie dwójka rywali, na chwilę zgubiłem tempo), chyba nawet najsłabszy w topografii uczestnik zawodów pojmuje, że teraz naszym kierunkiem jest już meta. A wie to już z pewnością, gdy łukiem w lewo wybiegamy z ciemności na rozświetlony i oblepiony kibicami Most Stefanikowy.


Wtedy dopada mnie chwilowo ból żołądka. Oczywiście nie wstrzymuje, ale rozprasza. Widzisz jak innych wokół ciebie ogarnia gorączka ostatniego kilometra, a ty musisz najpierw skutecznie zignorować własne ciało. Na szczęście już po jakiś 100 metrach odczucie mija. Właśnie po raz trzeci zauważam fotografującą Agnieszkę, trochę zaskoczony że znajduje się po mojej lewej stronie. „A więc nie była w stanie przekroczyć toru biegu nim zaczął się potok biegaczy” - myślę w locie i z powrotem wracam wszystkimi zmysłami oraz siłami na trasę. Teraz Rewolucyjną lekko pod górę, do wielkiej i mocno nagłośnionej (słyszalnej już) mety!

Z każdym metrem tej ulicy odczuwam jak przyspieszają wszyscy wokół mnie. Nie chcę zapamiętać ostatniego kilometra jako swojej porażki – w pewnej panice także zbieram się do utrzymywania ich tempa! W chaosie myśli przy takim wysiłku waham się kiedy powiedzieć sobie „Cała naprzód!” i ruszyć do finiszu. Wreszcie nie odwlekam dłużej. Rozświetlona konstrukcja mety wyłania się zza łuku. Z prawej krawędzi chodnika, którego trzymała się moja grupa, odbijam na brukową kostkę i po niej, środkiem rozpoczynam sprint, powtarzający to, czego uczą mnie wtorkowe nadwidawskie interwały. Zyskuję kilka pozycji (choć wytrzeszczone w wysiłku oczy nie są wstanie rejestrować tego precyzyjnie) i po chwili ogarnia mnie to przyjemne uczucie za linią mety, gdy ręce już opierają się o ugięte kolana: ze nie tylko bieg się udał, lecz także jego zwieńczenie.

Machinalnie zastopowany zegarek pokazuje mi okrągły wynik 42 minut i dokładnie 42:00 podaje też później organizator, na podstawie czipa w przypiętym numerze. Jestem zadowolony. Po 43:17 w debiucie i 42:18 rok później, teraz, cóż, oczywiście nieuchronnie starszy, potrafiłem się jeszcze poprawić. Pozostaje zresztą we mnie mocne przekonanie, że tutaj wciąż mam możliwość wyszarpać kolejne 30, 15 czy choćby 5 sekund. Byle tylko nie przeforsować nóg przed wieczornym startem.

Zaskakujące jak szybko dochodzi się do równowagi po ciężkim biegu. Chwilę temu ktoś wieszał mi na szyi okazały medal i wkładał do dłoni butelkę wody, a ja przyjmowałem to półprzytomnie. Tymczasem minutę później znalazłem już nielegalne przejście w barierkach, aby nie maszerować jeszcze długo przed siebie po oczekujące na finiszerów cytrusy, birele i folię termiczną chroniącą przed wychłodzeniem. Zamiast tego wolę czym prędzej wrócić do Agi. Maszeruję dziarsko prawą stroną Rewolucyjnej, rozpiera mnie szczęście, łowię życzliwe spojrzenia przechodniów, jakiś czeski nastolatek robi sobie ze mną zdjęcie. Jestem na wyżynach świetnego nastroju. Teraz tylko odszukać Agę.


Wreszcie odnajdujemy się wzrokiem po przeciwnych stronach mostu, rozdzielenie strumieniem tych, którzy jeszcze kontynuują bieg. Wybieram odpowiedni moment i przeskakuję na jej stronę. I tutaj, jakoś, nie potrafimy machnąć ręką na szczegół strony po której mieliśmy się spotkać (to ja postąpiłem wbrew ustaleniom). Zamiast paplać o biegu, cieszyć się chwilą, zaczynamy głupią dyskusję o naszym nieporozumieniu. Zaczynamy i... nie potrafimy skończyć. Głupia to historia. Na szczęście los zsyła nam anioła pokoju.

A nawet dwoje. To para starszych turystów, chcąca nas spytać co za sportowe wydarzenie oglądają. Na ile radzimy sobie z angielskim, zaczynamy opowiadać im o kończącym się właśnie Grand Prix, o swoim w nim udziale (jedno biegło, drugie to rejestrowało), o tym że pochodzimy z Polski oraz że zagadnęli nas w samą porę, ponieważ właśnie toczyliśmy pewien idiotyczny spór. W ten niecodzienny sposób poznajemy Kristine i Rexa, których, jako urodzone tuż po wojnie niemieckie dzieci, los rzucił do Australii. W ostatnich latach dużo jeżdżą po Europie (chciałbym aby usłyszeli o nich moi Rodzice..., ich równolatkowie, uważający jednak że to już nie czas na choćby małe podróże). I tak to los skrzyżował nasze drogi w czeskiej stolicy na rogu ulic Revoluční i Řásnovka. Winni jesteśmy temu sympatycznemu małżeństwo serdeczny email, co jest jeszcze jednym kamykiem do mojego ogródka nieustannej prokrastynacji.

Jaki był powrót przez nocną Pragę i reszta naszego wieczoru? Ciche. Musieliśmy przemyśleć co poszło „nie tak”. Bo przecież nie mój bieg, ani nie Agi fotoreporterka (mimo trudnych warunków). Jeszcze tam na miejscu dotarło do nas co jest ważne, a co znaczenia nie ma oraz że czasami nie warto się rozliczać, by nie zaprzepaścić fajnej chwili w życiu. Może trzeba mieć doświadczenie naszych nowych znajomych z antypodów, by błędów nie popełniać? Czy życie we dwoje nie jest niczym, nie przymierzając, ...bieg? Tak, i to takie wyjątkowo podstępne długodystansowe „ultra”, pełne pułapek. No cóż, powiem na swoją i Agi obronę, że zwykle trenowaliśmy do „piątek” i „dziesiątek” – taką magię ma dla nas Grand Prix Praha.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał

 Ostatnio zalogowani
STARTER_Pomiar_Czasu
23:09
fit_ania
23:06
uro69
22:40
Raffaello conti
22:25
szczupak50
22:23
edjasti
22:19
damsza_CZB
22:15
tadeusz.w
21:47
Admirał
21:18
entony52
21:12
StaryCop
21:04
akatasz
20:57
aktywny_maciejB
20:43
42.195
20:34
Pawel63
20:30
GriszaW70
20:26
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |