2023-02-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zimowy Chudy Wawrzyniec (czytano: 1001 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://smakibiegania1.blogspot.com/2023/01/zimowy-chudy-wawrzyniec.html
Zimowy Chudy Wawrzyniec.
Wielu biegaczy kojarzy "Chudego Wawrzyńca", a może i startowało w zawodach, które latem rozgrywane są m.in. na szczytach Wielkiej Rycerzowej, Wielkiej Raczy czy Trzech Kopców. O tych biegach, dla których punktem wypadowym jest Rajcza, znaleźć można wiele opisów, ale i opinii. Wymagające, długie trasy z małą ilością bufetów – słowem solidne wyzwanie przed zawodnikami i wiele miejsc, gdzie można dostać porządny wycisk.
Od zeszłego roku rozgrywana jest także zimowa odmiana „Chudego”. Tutaj trasa biegu swój początek ma w Sopotni Wielkiej i poprzez Rysiankę prowadzi nas na szczyt Pilska. W założeniu całość liczy około 20 kilometrów i była ogromna szansa, że w tym roku, podczas drugiej edycji, uda się zawodnikom po raz pierwszy przebiec całą trasę. Jak przeczytałem, rok temu, ze względu na bardzo trudne warunki, organizatorzy zmuszeni byli skrócić trasę do 17,5 kilometra, co wiązało się z ominięciem wbiegnięcia na Pilsko.
Na bieg wybrałem się z Irkiem. Jak zwykle towarzyszyło nam pragnienie uczestnictwa w fajnej biegowej imprezie, potruchtania po nieznanych nam terenach, zimowego dotarcia do miejsc, które mieliśmy okazję widzieć tylko latem podczas pieszych wycieczek. Tradycyjnie walkę o zaszczyty, sławę i trofea pozostawiliśmy innym, młodszym i bardziej ambitnym od nas zawodnikom 😉.
W Rybniku i okolicach, śniegu jak na lekarstwo, za to mijając Bielsko stopniowo poczuliśmy się jak w innym świecie. Kameralna Sopotnia Wielka wchodząca w skład Gminy Jeleśnia powitała nas oblodzonymi drogami, mnóstwem śniegu i rysującymi się w oddali zaśnieżonymi szczytami gór. Część samochodów wykonywała istny lodowy taniec próbując zaparkować, a my nieśpiesznie, bo przyjechaliśmy sporo przed czasem, udaliśmy się do Ośrodka KORDON, w okolicach którego usytuowany był start i biuro zawodów.
Paręset metrów drogi piechotką, a już zdążyliśmy lekko zmarznąć. Nic więc dziwnego, że fajnie było ogrzać się we wnętrzu ośrodka, usłyszeć biegowy gwar, no i przybić piątkę z Wojtkiem, organizatorem Maratonu Trzech Jezior, który pracował w biurze zawodów, a którego później miałem okazję spotkać jeszcze raz na trzy kilometry przed metą, gdy góralskimi dzwonkami zachęcał zawodników do wykrzesania z siebie ostatnich rezerw energii. Cały festiwal biegowy Maratonu Trzech Jezior wpisałem w tegoroczny kalendarz i jeżeli życie pozwoli, bardzo chciałbym Cię Wojtku odwiedzić i pobiegać po wytyczonych przez Ciebie trasach Beskidu Małego 👍.
Oj ciężko było opuszczać przytulne wnętrze ośrodka, ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zrobili sobie przedstartowych zdjęć. Była to też okazja, żeby przywitać się z mocną ekipą naszych krajanów z Rybnickiej Grupy Biegowej, zamienić parę słów z Darkiem z Gliwic, który później towarzyszył nam na większości trasy i poznać Dominika z Babic, który jak się okazało, stawia swoje pierwsze kroki w trailowym bieganiu.
Po krótkiej dyskusji z Irkiem, nie mieliśmy wątpliwości, że do butów założymy raczki. Naszego zdania nie zmieniła ani odprawa techniczna przed startem, ani to, że na takie rozwiązanie zdecydowało się niewielu zawodników.
Są harpagani, którzy jak zwykle ustawiają się w pierwszym rzędzie wśród startujących, ale i są koneserzy biegania, jak ja, Irek, Darek czy Dominik, którzy zabezpieczają tyły 😉😅. My nie startujemy z pierwszymi numerami startowymi, nas specjalnie nie wita się podkreślając nasze zasługi, ale za to my tworzymy ten barwny tłum biegaczy, którzy potem poprzez pocztę pantoflową zachęcają lub nie, swoich znajomych do udziału w takim, a nie innym biegu.
Start, bieg z górki obok ośrodka i od razu pierwsze wywrotki na śliskim zbiegu, a my z Irkiem spokojnie, z raczkami, pokonywaliśmy początkowe fragmenty trasy.
Piękne zimowe krajobrazy, drzewa pokryte grubymi warstwami śniegu, mnóstwo białego puchu na trasie. I w tym wszystkim my, zawodnicy, którzy mieli mnóstwo czasu, aby to podziwiać.
Na starcie zapisanych było przeszło 200 biegaczy. Jak się okazało, wystartowało ostatecznie 179. I pokonując pierwsze kilometry trasy, tak się zastanawiałem ilu spośród nas, tak z ręką na sercu, przebiegło czy choćby przetruchtało całą trasę biegu. Dlaczego zadałem sobie to pytanie ? Trzy czwarte trasy, aż do szczytu Pilska, prowadziło praktycznie pod górę. Poza bardzo nielicznymi odcinkami, poruszaliśmy się wąziutką ścieżką, gdzie i tak buty zapadały się często po kostki. Stąd praktycznie aż do szczytu Rysianki, z mojej perspektywy, utworzył się długi szpaler zawodników, poruszających się mniej lub bardzie żwawym marszem w górę.
Oczywiście czołówka pewnie mocno pobiegła, ale cała reszta stawki przeplatając szybki marsz z odcinkami truchtania mogła delektować się otaczającym nas zimowym krajobrazem. Nie mogliśmy przy tym zapominać o patrzeniu pod nogi, bo najmniejsze nawet zboczenie z wąskiej ścieżki groziło zapadnięciem się nogi po kolana i wywrotką. Wiem co mówię, bo dwa razy spotkało to i mnie. A sądząc po głębokości i ilości dziur na biegowej trasie, takich osób które się pozapadały było dużo więcej.
Trasa była naprawdę dobrze oznakowana, ale akurat na tym biegu miało to znaczenie tylko dla pierwszych zawodników. Całej reszcie, widząc na większości trasy wąską ścieżkę kopnego śniegu, nawet do głowy nie przychodziło, aby szukać jakieś alternatywnej wersji 😅.
I wreszcie, po bardzo długim, stromym i wyczerpującym podbiegu mój track wskazywał, że podeszliśmy do szczytu Rysianki i znajdującego się tam schroniska. Musiałem wierzyć we wskazania Garmina, bo mgła była taka, że widoczność sięgała zaledwie kilku metrów, a tabliczka z nazwą szczytu była cała pokryta zmrożonym śniegiem.
Pierwszy bufet na trasie zlokalizowany był w bacówce. Była więc okazja troszkę się ogrzać, napić się ciepłego izo, zjeść przepyszne drożdżówki i posłuchać góralskiej muzyki.
Jednak dosyć tego dobrego. Zderzenie z mroźnym powietrzem od razu wyrzuciło z nas resztki małego rozleniwienia. Troszkę zbiegu, chociaż trudno to nazwać zbieganiem. Bieganie po tej masie luźnego, proszkowego śniegu raczej przypominało niekontrolowany skipping A 😉😅. A zaraz potem, pierwsze tabliczki informujące nas ile jeszcze czasu do szczytu Pilska.
Druga edycja biegu, ale dopiero na niej mogliśmy zaliczyć całą planowaną trasę, właśnie z podejściem na Pilsko. Nie było to łatwe podejście, mróz trzymał coraz bardziej, wiał zimny wietrzyk i znowu pojawiła się mgła. Człowiek miał tylko jedno marzenie. Przybić piątkę z tabliczką „Granica Państwa” i jak najszybciej opuścić to miejsce. Czekając chwileczkę na Irka, przetruchtałem kilkadziesiąt metrów dalej do tabliczki z nazwą szczytu, bo inaczej chyba zamarzłbym w tym miejscu. Współczułem wolontariuszowi, który stojąc w tej okolicy wskazywał biegaczom trasę zbiegu z Pilska. Ten chłop musiał mieć odporność, wytrzymałość i kondycję 👏👍.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie z Irkiem i 1,5 kilometrowy zbieg do drugiego punktu odżywczego zlokalizowanego obok schroniska na Hali Miziowej.
I jeśli mogę w tym miejscu trochę ponarzekać, to muszę zwrócić uwagę na rzecz, która bardzo mi się nie podobała, ale z góry możecie to zwalić na karb mojego wieku. Tak jak jestem zdecydowanym przeciwnikiem jeżdżenia quadami po lesie, tak również tutaj nie mogę zrozumieć mody jeżdżenia skuterami śnieżnymi po górskich trasach. Wiadomo służby ratownicze, leśne – to nie podlega dyskusji. Ale te wszystkie śnieżne skutery poruszające się po naszej trasie, czy też równolegle do naszych tras, robiące sporo hałasu – proszę mi wytłumaczyć czemu taka „przyjemność” ma służyć 😡.
Przepraszam za tę małą dygresję i już wracam do właściwej relacji.
Krótka przerwa „bufetowa” na Hali Miziowej. Spotkanie z piękniejszą częścią Rybnickiej Grupy Biegowej i przed nami podobno już tylko zbieg.
Piszę „podobno”, bo spotkany na trasie Wojtek, robiąc małą przerwę w dzwonieniu góralskimi dzwonkami, poinformował nas, że zbieg owszem i jest, ale przedtem musimy pokonać … mały podbieg 😅😱. Brodząc zatem nogami w kopnym śniegu pokonaliśmy podbieg, pokonaliśmy stromy zbieg i kilkusetmetrowym asfaltowo-lodowym odcinkiem zmierzaliśmy z Irkiem do mety.
Podziwiam przy tym poczucie humoru mojego biegowego towarzysza, bo na każdą moją sugestię, że możemy trochę przyśpieszyć, Irek przez większość trasy odpowiadał, że On swojej pracy nie może wykonywać zdalnie, zatem w jednym kawałku i bez szaleństw musi dobiec do mety 😅.
Koniec wieńczy dzieło. I tak też było w naszym przypadku. Przybicie piątki przed samą metą i podziękowanie sobie za wspólne pokonanie Chudego zaraz po minięciu mety. Medal na szyi i wspólna fotografia na ściance, a zarazem świadomość, że nazwa „Chudy Wawrzyniec” nie wzięła się z niczego i pokonanie tej trasy jest swego rodzaju wyzwaniem zarówno dla nóg, głowy i całej reszty.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |