2019-10-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 20 PKO Maraton Poznań (czytano: 868 razy)
Mój nieudany jubileusz w jubileuszowym 20 maratonie w Poznaniu.
Zwykle biegam tylko jeden maraton w roku - coś w rodzaju biegowego święta na koniec sezonu.
To mój 10 maraton i 7 w Poznaniu.
Przeczytałem swój wpis sprzed roku. Obiecałem sobie, że zrzucę parę kilogramów i bardziej przyłożę się do dłuższych wybiegań. Podłączałem się często do Darka i Zbycha, którzy z lekka masakrowali mnie na treningach.
Byłem dobrze przygotowany, o czym dawały znać wcześniejsze starty.
Na zawody jadę ze Zbychem. Ogarniamy biuro zawodów ( jak zwykle ładna koszulka i bandanka do kompletu), kupujemy żele i wychodząc spotykamy zaprzyjaźnionych zawodników z Kołobrzegu.
Kwaterujemy się w Sheratonie ( to nie snobizm :) . Hotel wybitnie przyjazny dla maratończyków - pokój dwuosobowy - 350 zł ze śniadaniem i przedłużona doba do godz. 16:00, o lokalizacji nie wspomnę.
Idziemy spać o 23:00, pobudka o 6:00 na śniadanie. Stroje - na krótko przygotowane wczoraj, ucinam jeszcze 30 min. drzemki.
Idziemy na rozbieganie - jeszcze rześko, ale już słonecznie, a pod koniec biegu będzie 20 st.C. Ustawiam się w strefie B - niestety tym razem brak kogokolwiek znajomego.
Intrygują mnie, że niektórzy mają na numerach startowych czerwone cyferki ( zdecydowana większość czarne), zapytani nie wiedzą dlaczego tak jest.
Start i naprzód. Planuję czas 3:12. Początkowo biegnę przez pierwsze 5 kilometrów za szybko ( jak zwykle).
Między 3-4 km biegnąc z innym zawodnikiem, zagaduję go o jego plany czasowe. Chce złamać 3 h, ale zagubiły mu się baloniki z peacemakerem. ( spotkam go na dekoracjach - okazał się kolegą po fachu - zabrakło mu minuty).
Na 8 km przyznał się do mnie biegacz, z którym brałem udział w półmaratonie w Ustce - chwilę pogadaliśmy i pogonił - miał szybsze plany :).
Zaczyna się dziać ze mną coś nieoczekiwanego - nie trzymam tempa i mam jakieś sensacje żołądkowe ( może to zbyt obfite śniadanie). Na 10 km mam jeszcze 30 s. zapasu, ale założone tempo robi się coraz bardziej niekomfortowe i zaczynam się męczyć. Jest to o tyle dziwne, że w poprzednich startach, o ile mi nie szło to zwalniałem dopiero po 25 km. Na św. Wawrzyńca wypatruję mojego kibica Paula - niestety brak go - dobrze, że tu miał stać, bo mój założony czas wzbudził jego podziw, a jeszcze trzymam to tempo. Na 15 km jestem prawie w czasie, ale to tylko dzięki nadróbce z początku. Biegnę wolniej, dużo wolniej! Szlag mnie trafia, wyprzedzają mnie całe tabuny zawodników. Na 18 km mijają mnie baloniki na 3:15 z całym tłumem biegaczy.
Najchętniej zszedłbym z trasy. Mam już serdecznie dość tego biegu!!!. Przed paru laty, kiedy byłem chory, do 25 km biegłem na życiówkę, szedłem dopiero po 30 kilometrze.
Nie zejdę. Muszę pracować głową. Snuję się do przodu. Na Malcie na 24 km czasowo odzyskuję siły i przyspieszam. Teraz ja wyprzedzam innych. Na 31 km mijam szybkiego kolegę z mojej kategorii ze Szczecina - snuje się zdecydowanie bardziej niż ja. Rzucam, że nie tylko mnie idzie dzisiaj do dupy. Mocy starczyło tylko do 35 km - na Hetmańskiej, aż 3 uciążliwe podbiegi.
Co 5 km wodopój, jakże wypatrywany przeze mnie, czasem zdaża się również pomiędzy - błogosławię organizatorów. Słońce daje się we znaki - piję i polewam się.
Na szczęście wizja coraz bliższej mety wyzwala we mnie dodatkową moc i jakoś snuję się dalej.
Ok. 39 km zakręt w Grunwaldzką i wreszcie ostatnia prosta.
Na 40 km, w umówionym miejscu kibicują mi Ela z Roksaną ( ciekawe gdzie zapodział się Julek:).
Nie mam siły na żaden finisz - doczłapałem się do Targów i nawet na niebieskim dywanie nie mogę przyspieszyć. Czas 3:26:32 - sromotna porażka - choć zdaję sobie sprawę, że wielu moich kolegów wzięło by ten czas z pocałowaniem ręki :).
Za metą piję wszystko niczym smok wawelski i uwalam się na niebieskiej macie. Za chwilę dołącza do mnie zawodnik ze Śląska - Tomek ( zrobił życiówkę - gratulacje raz jeszcze).
Leżymy i gadamy z 15 min. - obsługa przegania nas wreszcie stamtąd (fotografia obok).
Wlokę się do hotelu - po drodze jeszcze medal - jak zwykle tutaj elegancki i ze smutkiem wsłuchuję się w dzwon, którymi biegacze ogłaszają swoje życiówki ( znam tą euforię sprzed 2 lat - 3:14:53). Odnajduję jeszcze ekipę doktorską przy scenie i biorę drugi medal oraz zaproszenie na dekoracje o szesnastej. W pokoju spotykam Zbycha w euforii - wreszcie złamał 3 h ! Po tylu nieudanych próbach. Dodatkowo dostał srebrną monetę od PKO za 100 miejsce na mecie.
Odtajam na łóżku z godzinę, potem b. przedłużony prysznic - dobrze,że mogę stać :).
Pakujemy się. Numerek znowu na pierś, medale na szyję, aby godnie wyglądać na podium i zdjęciach - wracamy na Targi.
Na otarcie łez II miejsce w kategorii M50 w Mistrzostwach Polski Lekarzy i duży puchar ( powoli kończy mi się miejsce na takie trofea w moim domowym Muzeum Sportu ( określenie syna - nie musi już kibicować, od 2 lat mieszka we Wrocławiu).
Dość! Już dość tych pieprzonych maratonów!!!................. Tak było wczoraj. Dzisiaj zmieniłem zdanie. Przyjeżdżam za rok - odczaruję to miejsce. Jeszcze dla mnie zabije ten dzwon.
PS. Po biegu Paulo napisał sms, że stał 2 km przed metą i mnie nie widział. Zapomniałem mu powiedzieć, że w ciemnych okularach wyglądam o 10 lat młodziej, bo przecież w realu nie widzieliśmy się jeszcze :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2019-10-22,11:09): Arku, bardzo mi przykro, że Cię nie "wyhaczyłem" :( Nawet myślałem, żeby trochę z Tobą pobiec :) Pewnie byłem gdzieś blisko Twojej Eli i Roksany. Ze św. Wawrzyńca w ostatniej chwili zrezygnowałem, bo mi się nie chciało wstawać tak wcześnie :) Niemniej twardo stałem ponad 40 min na rondzie Jana Nowaka Jeziorańskiego i czekałem, aż wybuchnę na widok Arka :) Jak chorągiewki na 3:30 mnie minęły, to sobie poszedłem. Ale za rok się widzimy :)
|