2018-07-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| days goes by (czytano: 806 razy)
Czas leci, nie da się ukryć. Nie potrafię znaleźć czasu, aby tu częściej zaglądać.
Czasem ogarnia mnie pustka mentalna, a może po prostu wyluzowałem łydę i przestałem się przejmować po ciężkim dniu czymkolwiek...
Coś jednak jest w tym, że parę razy złapałem się już w tym, że zapętliłem się ostatnio.
Ten rok, niestety, nie jest fajnie kolorowy pod względem zdrowia i oczywiście wciąż walczę z czymś tam. Obecnie walczę nadal z Achillesem, jednak nie jest to walka niczym Endrju Gołota z Majkiem Tajsonem - a w zasadzie odwrotnie - szybkie pif-paf i finito, tylko konkret ultra serial El Brasil pod względem czasu. Na to potrzeba tygodni. No i te tygodnie właśnie mijają.
Mijają w pięknych okolicznościach przyrody, tak niepowtarzalnych, że ciężko usiedzieć na miejscu. Wpadłem niejako w trans ruchowy, a moje życie kieruje prostota:
- Pobudka, śniadanie, praca, bieganie, kolacja, laptop, muza, sen - POWTÓRZ.
Od trzech tygodni każdego dnia biegam, jednak cug zaczął się dużo wcześniej, a przerwa w kalendarzu od aktywności biegowej była wyłącznie związana z pomaganiem przy imprezie - Parszywa 12 - gdzie ostro się gibałem rowerem po lasach dzień przed i w dniu biegu prowadząc czołówkę.
Czerwiec był nieco skromniejszy - Strava mi oznajmiła mailowo, że było 26 active daysów.
Oczywiście nie samym bieganiem żyję i czasem dokładam rower - bo mało mi. Mało mi właśnie sam już nie wiem czego?
Tu jest właśnie sedno ostatnio wszystkiego.
Czasem potrafię wstać przed pracą, wyskoczyć na rower, potem sajgon w pracy, a po niej... bieganie. Czasem odwrotnie. Czasem tylko bieganie, a czasem i jedno i drugie, szczególnie w weekendy. Czasem nie ma czasu i warunków na poranne śmiganie, bo praca do późna, albo się człowiek zasiedzi z nogami do góry pod ścianą na łóżku przy muzyce w otchłani mentalnych uniesień pośród obłoków gwiazd...
Im większy mętlik w pracy, większa rozpierducha, większy poligon, stresior, natłok różnych zdarzeń, gnanie z zadaniami i terminami do przodu, tym bardziej gonię za odmianą.
Do tego życie towarzyskie spod znaku japońskich sznurówek - jakotako - które raz na jakiś czas jest, a czasem jego nie ma.
Czasem jest takie wymiksowanie wszystkiego, że czuję się jak w drugiej, albo i trzeciej osobie w jakiejś kolejce po coś tam - weźmie, poda, zrobi, przebędzie, odbędzie, omówi, przebiegnie, dojedzie. Tylko słońce powoli, acz już zauważalnie, zachodzi coraz szybciej - nad czym ubolewam.
Jest jednak ciepło i to bardzo lubię. Pogoda na zachodzie Polandii jest fajna, w zasadzie, tylko sucho wszędzie jak w Meksyku.
Z bieganiem za wiele ambitnych rzeczy nie robię. Nie da rady z dochodzącym do siebie Achillesem zbyt wielu rzeczy zrobić. Większość mojego biegania kręci się do 12km max, z nielicznymi wyjątkami, z miksami typu 6km parę razy w ramach "regeneracyjnego" szurania.
Po każdym bieganiu katuje dodatkowo łydy protokołem Alfredsona. Czasem było fajnie, czasem mniej, jednak było kilka ciekawych momentów.
Wydolnościowo i wytrzymałościowo jestem w zasadzie w czarnej d..pie.
Ostatnio zacząłem powoli i z ostrożnością wstawiać jakieś ambitniejsze akcenty, ale po nich mam mieszane odczucia.
Wszystko jest tak zmienne, że ciężko trzymać się jakiejś ścieżki, w którą stronę pójść i jaką drogą, to już totalne zamroczenie.
Rower nieco stopuję, bo zamula masakrycznie i czasem się zastanawiam, jak ludzie z TRI w ogóle realizują jednostki treningowe, szczególnie akcenty, bo mam wrażenie, że po mocnym rowerze dwa dni są minimum czasu, kiedy nogi podczas biegania nie kręcą, nie ma sprężynowania, są zbite i mało dynamiczne, nie mówiąc o energetyce. Jedyne co udało mi się zrobić po rowerze, to szybsze rozbieganie.
Któregoś dnia po weekendzie, kiedy poleciałem jakieś przyspieszenia na ścieżce rowerowej zrobić, nie dość że dyszałem jak kura przed szybą KFC, to nogi miałem jak z drewna od wioseł do łodzi.
Takie akcje luzują tylko mój obecny światopogląd i za każdą takim dzwonem mam wrażenie, że słyszę szept w okolicach mojego uszka - wyluzuj łydę, popatrz w niebo, jak ptasiory świrują pomiędzy drzewami i blokami, delektuj się słonkiem, weź głęboki oddech i poczuj ten letni haust.
Po czymś takim staram się więc luzować, jednak momentami aż za bardzo, bo parę razy tak się zagapiłem (rozmarzyłem), że wpadłem prawie na lampę. Na szczęście podświadomie moje zwoje mózgowe uważają przy przejściach, bo byłbym chyba już dawno zombi.
Nie zastanawialiście się nigdy jak to jest z filmami?
Niektóre są mega klimatyczne, a niektóre nie. W niektórych muzyka jest dopełnieniem, a w niektórych tylko wyciem, albo po prostu ciszą.
Zastanawiałem się jak to jest, kiedy jest scenariusz. Jaką trzeba mieć wizję, aby takie coś stworzyć, opisując różne detale w taki sposób, aby przekazać jakiś kształt, całokształt czytającemu, a zarazem czytający załapał kontakt, przeważnie w osobie reżysera, który potrafi - lub nie - tak namagnesować aktora, aby ten w odpowiedni sposób przekazał myśl zapoczątkowaną w słowach początkowych - na papierze.
Podobnie chyba jest z bieganiem, tylko tu nie tworzy się całego scenariusza od A do Z, tylko jest jakiś zarys, a detale i tak pisze życie. Kiedy wszystko gra można zakładać różne cele, realizować to czy tamto, biegać, startować, endorfinować na mecie i na trasie... jednak kiedy nie wszystko jest cacy, trzeba improwizować, starając chwycić jakiś rys, jakąś przewracającą się kartkę, która po chwili znika i jest coś innego, nowego, nieznanego.
Czasem słyszy się w tle swobodne plumkanie na gitarce U2, czasem wrzask Freddiego Mercurego z Queen na Wembley z 1986 i ten dreszczyk fajnej adrenalinki. Czasem jest to łechtający spoczes niczym soundtrack z "Drive", a czasem... czasem nagle pojawia się jakaś cholerna łupanka jakiegoś koksa-steryda, która nagle zagłusza wszystko inne co fajne wokół i wprowadza chwilową nerwowość... coś jak przejeżdżający Właściciel-jestem-fajny-i-mam-ego-tak-wielkie-jak-głośny-jest-mój-Harley-bez-tłumika o 2iej w środku nocy, kiedy człowiek akurat próbuje zapadać w sen po wielu godzinach walki z bezsennością.
W tle tylko co jakiś czas wpadnie jakiś kot płci kociej żebrząc o kawał szyneczki, kiedy człowiek się rozciąga pod murem, pomiaukując coś tam po swojemu.
Czekam na coś, chociaż sam nie wiem na co. Właściwie to wydaje mi się, że coś gonie, ale nie wiem jeszcze co, mimo iż czasem mam wrażenie, że de facto to stoję w miejscu, tylko świat wokół mnie wiruje i ciągle się zmienia.
Trzeba coś zmienić, chyba.
days goes by - w miarę upływu czasu
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Shodan (2018-07-18,14:45): Bieganie bez życiówek to jak wesele bez orkiestry... ;) Zdrówka życzę! snipster (2018-07-18,16:00): coś w tym jest... ambicji i przyrody nie da się oszukać ;]
|