2017-09-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| RELACJA z Castle Triathlon Malbork 2017 na dystansie Ironman (czytano: 617 razy)
(3.8 km pływania, 180km roweru, 42,2 km biegu)
Piątek wieczorem. Na podłodze na środku pokoju ułożyłem trzy opisane karteczki. Pływanie, rower, bieganie. Przy każdej z nich zgromadziłem masę różnych akcesoriów. Jak mam to ogarnąć? Pianka, okulary, zatyczka na nos, ciepłe ubranie na rower, żele energetyczne, strój triathlonowy, gumka do numeru startowego, buty biegowe, buty rowerowe, klapki kąpielowe, licznik rowerowy, kask, rękawiczki, skarpetki, narzędzia, pompka mała na CO2, pompka duża...Ból głowy od tej masy rzeczy, z której żadnej nie można zapomnieć. Co chwila Ewka pytała: Masz to, a masz tamto, spakowałeś już...?
Sobota rano 02 września, spakowani w stu procentach, szybko zamontowaliśmy rower na klapę bagażnika, zatankowaliśmy auto i ruszyliśmy w drogę. Na trasie nie było korków, raczej w drugą stronę. Kątem oka na sąsiednim pasie ruchu zaobserwowaliśmy stojące auta. Jechaliśmy powoli, bo wąska droga z wpisaną na stałe podwójną linią ciągłą, nie dawała szans na szybszą jazdę. Po drodze pod Starogardem mijaliśmy ogromne tereny zmiecionego i połamanego przez nawałnicę lasu. Okropne wrażenia zmuszające do refleksji na temat życia. (Jak mało od nas ludzi zależy i jaka wszechmocna i niszczycielska potrafi być natura). Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy wreszcie do celu. W Malborku zatrzymaliśmy się w tej samej kwaterze, co w zeszłym roku. W tym samym budynku nocowali też inni triathloniści. Wstawiliśmy w pośpiechu rower do domu. Ewa zajęła się wypakowaniem rzeczy i przygotowywaniem naszego „tajnego” jedzenia na zawody, natomiast ja popędziłem do biura zawodów po pakiet startowy. Idąc z lekkim przedstartowym strachem spoglądałem na widoczne w oddali miasteczko triathlonowe i zamek krzyżacki. W Nogacie pływały już porozstawiane białe i żółte boje przepowiadające jutrzejszą bitwę. Nie na miecze, czy topory, lecz na wydolność, wytrzymałość i siłę charakteru. Nie z krzyżakami, lecz z rywalami i osobistymi wewnętrznymi słabościami. Współczesnymi rycerzami, którzy odważyli się porwać się na smoka o imieniu IRONMAN. :-) Po drodze wszedłem do spożywczaka. Miejscowa sprzedawczyni – zapytała, czy już startowałem. Miała na myśli sobotę, bo dzisiaj rozgrywały się tu zawody na dystansie ¼ IM. Odpowiedziałem, że startuję dopiero jutro. Oczywiście sprzedawczyni we wszystkim była idealnie zorientowana, bo jej siostrzeniec oraz wielu znajomych miało brać w tym udział. Miasteczko żyło tą imprezą. Właściciel kwatery w której się zatrzymaliśmy również wszystko wiedział. Co i jak. Poprosił o numery startowe wszystkich swoich mieszkańców. Obiecał, że nazajutrz przyjdzie nam pokibicować.
Po powrocie posmarowałem łańcuch w Bianchim. Tym razem zrobiłem to smarem teflonowym przeznaczonym na pogodę deszczową. Po przejściach w zeszłym roku nie dałem wiary ani prognozom, ani organizatorowi, który obiecał piękną pogodę. Dwa lata z rzędu lało, to dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Szybko okleiłem rower i kask numerami startowymi. Wspólnie z Ewką udaliśmy się strefy zmian. Rower zostawiłem w wyznaczonym miejscu z numerkiem 84. Pani wolontariuszka mazakiem namalowała mi na ramieniu, dłoni i łydce 84-ki.
Bez skutku próbowałem odnaleźć w mojej torbie pokrowiec na rower. Okazało się, że został na kwaterze. W sumie to oba pokrowce tam zostały. W zeszłym roku specjalnie na tę okazję zakupiłem w LIDLu pokrowiec. Drugi dostałem w pakiecie startowym. Organizator wreszcie się domyślił, że o tej porze roku zawsze pada. Byłem lekko podłamany z powodu braku foliowego nakrycia Bianchiego. Spostrzegłem, że niektórzy stoją przy rowerach i nakładają przeźroczyste pokrowce. Czyli te białe z pakietów pewnie mają wolne. Poprosiłem pierwszą napotkaną osobę o pomoc. O dziwo dziewczyna, która obok krzątała się przy rowerach bez chwili wahania oddała mi swój. Dziękuję jej i kłaniam się w pół. Potem zarówno na odprawie, trasie rowerowej, jak i na biegowej często mijaliśmy się wymieniając uśmiechy. Uratowała mnie przed jazdą na zmoczonym rowerze. Byłem uratowany.
W strefach widziałem już różne zachowania. Na triathlonie w Sierakowie podszedł do mnie facet z tekstem :
- twoja pompeczka? Daj.
I nie czekając na odpowiedź napompował koła jak swoją, po czym rzucił ją na trawę. Zero dziękuję, czy pocałuj mnie w d…ę.
Niektórzy myślą, że wszystko się im należy. Pomyślałem, że pewnie jakiś sfrustrowany prezes-bufon.
Czasami ktoś podejdzie, pożyczy, doradzi, podpowie. Większość triatholonistów to życzliwi ludzie :-) Tak mi się wydaje.
Uff. Wszystko załatwione. W mojej głowie kłębiły się myśli, o czym jutro nie wolno mi zapomnieć.
Pognaliśmy na zamek na uroczystą odprawę i pasta-party. Tam spotkaliśmy znajomych. Marka ze Szczecina, który zapisał się na ½ IM i kolegę Artura, który tak samo jak ja, postanowił rozprawić się z pełnym dystansem. Przed odprawą mieliśmy okazję obejrzeć inscenizację rycerskiej walki na miecz i topór, wysłuchaliśmy wszelkich możliwych wskazówek organizatora i wyszliśmy. Szybkimi zdecydowanym krokiem udaliśmy się na spoczynek.
Dość wcześnie położyliśmy się do łóżka, ale sąsiedzi wieczorem popijali piwko. Hałasowali, tak że zaśnięcie przyszło nam z wielkim trudem. Wreszcie się udało. Hrrrr, hrrr, hrrrr..psss…pssss... mlask, mlask…. :-)
Niedziela.
Pobudka już o 4.00 rano. Gdzie rano, toż to był jeszcze środek nocy. Za oknem ciemno, jak w d... u murzyna. Szybkie lekkie śniadanie, torby na ramię i w drogę. Do strefy dotarliśmy o 5.00 i nadal było ciemno. Przewidziałem to i ubrałem na głowę latarkę czołową. W strefie nic nie było widać, więc dodatkowe światło bardzo mi się przydało. Sprawnie dopompowałem koła. Wyzerowałem licznik, włożyłem do saszetki żele, a do kuwety jedzenie, ubrania, buty, narzędzia i zapasową dętkę. Napełniłem wodą bidony. Zawiesiłem na wieszaku nr 84 pustą torbę foliową na piankę. Do środka wrzuciłem pomiętoloną butelkę PET jako obciążenie. Pod rowerem zostawiłem numer startowy i gumkę. W przymierzalni którą stanowił nieoświetlony namiot nałożyłem na nogi i tyłek piankę. Zastanawiałem się, jak organizator mógł nie pomyśleć o kilku podstawowych rzeczach. Oświetleniu w przebieralni, ławeczkach i stojaku o który można by się podeprzeć. Ubierając piankę, co chwila się potykałem i przewracałem. Stąpałem po błocie. Wszystko ubabrane błotem. Nie miałem już wiele czasu, bo na wszystkie te operacje było tylko 30 minut. Nagle przez megafony rozległo się złowrogie ostrzeżenie:
- do zamknięcia strefy pozostało 5 minut!
Panika. Z pośpiechu zapomniałem ubrać specjalnie przygotowanych klapek. Podłoże było błotniste i lodowate. Truchtem pobiegłem w miejsce startu. Wszyscy oprócz mnie byli w piankach w klapkach. Zacząłem się zastanawiać ile stopni będzie miała woda. Po ubraniu pianki i zanurzeniu się w rzece wyczułem, że jest ona dużo chłodniejsza niż przed rokiem. Wyszedłem z wody. Nagle dostałem głupawego nastroju i zacząłem z Ewą żartować. To był chyba przedstartowa głupawka. Tak. Na dodanie sobie odwagi. Na rozgrzewkę przepłynąłem tylko 20m. Sędziowie się wydarli przez tubę, że to koniec rozgrzewki.
-Wychodzić z wody!
Krótka przemowa, minuta ciszy dla patrona zawodów tragicznie zmarłego zawodnika Bartosza Kubickiego i po chwili wszyscy weszli do zimnej i ciemnej rzeki. W wodzie czekaliśmy około 12 minut na start. Czułem, że jest mi bardzo zimno. Obawiałem się, że pływanie w tym roku nie będzie dla mnie łatwe. Do pokonania miałem 4 okrążenia oznaczone ogromnymi białymi bojami. Na sygnał trąbki wystartowaliśmy. Po chwili okazało się, że zbyt mocno naciągnąłem pasek okularów. Bardzo mnie teraz cisnęły. Wreszcie stanąłem, żeby je poluźnić. Nie chciałem ich zbyt mocno poluźniać, żeby nie przesadzić w drugą stronę. Ta sytuacja powtarzała się na każdym okrążeniu. Straciłem przez to dużo czasu. Od niskiej temperatury wody dostałem jakiś kurczy żołądka. Płynąłem z bólem brzucha. Na trzecim kółku zrobiło mi się od tego niedobrze i rozbolała mnie głowa. Na szczęście przemogłem się, zacząłem wmawiać sobie, że nic mnie nie boli i w połowie ostatniego okrążenia było już ok.
Wybiegłem z wody, rozpiąłem pianę do połowy i bardzo wolnym truchtem z zawrotami głowy pobiegłem do strefy T1. Tu w drodze przywitał mnie znajomy właściciel kwatery. Rzeczywiście, jak obiecał tak dotrzymał słowa i przyszedł kibicować. Zrobiło mi się lżej na sercu.
Wrzuciłem mokrą piankę do wora i pobiegłem do roweru. Stopy były kompletnie ubłocone i zmarznięte. Po wczorajszej ulewie wszystko w strefie pływało w błocie. Dobrze, że przygotowałem sobie ręcznik. Wytarłem stopy ile się dało i ubrałem skarpety. Niebo podczas pływania było ołowiane od chmur. Zanosiło się na deszcz, grad i nie wiem co jeszcze? Jednak teraz wyszło kilka promieni słońca zwiastując poprawę pogody. Dobrze, że jak inni nie dałem się zwieść temu chwilowemu przejaśnieniu i na strój triathlonowy ubrałem cienki ortalion. Wystartowałem. Przez pierwsze 5 km załapałem doła. Jechałem stale pod wiatr i na dodatek całkiem sam. Żadnego kolarza. Zero. Zabłądziłem, czy jak? Do pokonania miałem 180km. Cztery pętle po 45km. Trasa wyglądała następująco. 22,5km pod wiatr i w ostrym deszczu, i 22,5km z wiatrem. Przez cały wyścig miałem huśtawkę nastrojów. Cztery kompletne zdołowania i cztery odrodzenia. Jak się można było domyśleć odrodzenia były podczas jazdy z wiatrem, gdzie mogłem pocisnąć nawet po 38km/h.
Już na drugim kółku podjeżdżając do Ewy mówiłem jej, że nie dam rady. Ona na to:
- Spokojnie, robisz to dla siebie. Nie myśl o tym teraz.
Po wielu zmianach pozycji i odparzeniu sobie pupy na siodełku nadszedł czas strefy T2. Szybko wbiegłem odłożyłem Bianciusia na wieszak i zdjąłem kask. Zmieniłem skarpety i buty na biegowe, zabrałem trzy żele i ruszyłem w dalszą drogę. Teraz jeszcze maraton. W duchu pomyślałem, co to dla mnie maraton. Przecież już tyle razy go w życiu przebiegłem. Trzeba go jedynie przetrwać. Nie było mi łatwo. Nogi, przez pierwsze 3 kilometry były ciężkie jak z ołowiu, potem jakoś się rozkręciły. Po drodze wizyta w ToiToiu na siku. Dziwię się, że przez cały rower ani razu nie sikałem. Musiałem się chyba mocno odwodnić. Na rowerze jadłem i piłem dużo, ale nie wiem czy wystarczająco dużo. Po 5km zjadłem żel i popiłem go wodą. Czułem, że słabnę. W głowie kłębiły się negatywne myśli. Byłem wykończony, a jeszcze czekał mnie cały maraton. 42,195 km. Brzuch miałem po brzegi wypełniony od cukrami. Nic więcej się w nim nie mogło zmieścić. Siły się wypaliły. Zero energetyczne. Na najbliższym punkcie na chwilę stanąłem i duszkiem wcisnąłem w siebie trzy pełne kubki wody. Po chwili siły wróciły. Aha. Odwodniłem się. Teraz regularnie spożywałem już żele i popijałem je dużymi ilościami wody. Brzuch miałem pełny, ale do wc mnie nie goniło. I tak pomału odliczałem kilometr, za kilometrem. Byle do celu. Na pierwszym okrążeniu wolontariusz za późno mnie poinformował w którą stronę mam biec i pobiegłem na metę. Przez pomyłkę wpadłem na odmierzającą czas matę. Czip odfajkował mi czas około 9:40h. Przez megafon usłyszałem, że do mety zbliża się 4 zawodnik Ironmana. Musiałem się wrócić około 200metrów do wlotu na drugą pętlę. Następne maty pomiaru czasu już nie pikały. Byłem zły, a moje myśli stawały się chaotyczne, głowa rozproszona. Pod zamkiem spotkałem Ewę, która przez kilka kilometrów zapragnęła mi potowarzyszyć w mojej potyczce z maratonem. Powiedziała mi, że mam niezły czas z mety! :-) Obiecała, że kiedy ja będę biegł, ona całą pomyłkę czasową wyjaśni z firmą od pomiaru czasu. Mam się nie martwić i robić swoje.
Na trasie spotykam wielu zawodników, którzy zamiast biec idą. Znalazłem już dla nich nazwę. Nazywam ich „triathlonowi zombie”, albo „Ironmani - chodziarze”. Niektórzy bardzo wolno truchtają, a niektórzy idą spacerkiem. Na ich tle, ja z moim tempem, wyglądałem jak rakieta w kosmosie. (chociaż maraton przebiegłem zaledwie w 3:46h). Dla porównania powiem, że zwycięzca przebiegł maraton poniżej 3 godzin. Dokładnie w 2:59h.
Słyszałem różne pozytywne teksty od kibiców: że dobrze biegnę, albo np. „że to dla nich niezrozumiałe, że niektórzy to zamiast paść, teraz dopiero się rozkręcają”.
Wszystko to pomogło mi uporać się z wewnętrznym bólem, którego w tym roku było dość sporo. Nie byłem przygotowany do Ironmana. Na trasie rowerowej i biegowej przeżywałem kryzys za kryzysem. Na trzecim kółku kątem oka spojrzałem na zegar mety. W głowie wykalkulowałem, że zmieszczę się przed 13-tą godziną.
Z rachunków wynikało, że mój czas końcowy nie powinien być tragiczny. Zawody ukończę widząc na zegarze 12.30h. Wpatrzony w zegar leciałem sprintem do mety, żeby nie wskoczyła mi na końcu jedynka! Jest. Udało się. Koniec tortur!
Po raz trzeci zostałem IRONMANEM!
PS.
Nie próbujcie tego naśladować :-)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora snipster (2017-09-12,09:31): Gratulacje Zbig! :) wiele rzeczy pokonałeś i nie tylko tych zombi ;) paulo (2017-09-12,13:17): Gratuluję! Tak jak napisałeś to jest dystans w którym testujemy naszą wydolność, wytrzymałość i siłę charakteru na maxa :) Fajnie jest to przeżywać po raz kolejny oczami innych :)
|