2017-09-06
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| GÓRY PONAD WSZYSTKO - czyli EKSPEDYCJA SUBARU POLMOTOR 2017 (czytano: 1078 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://youtu.be/mTeUvuoXK2c
Patronat Honorowy Prezydenta Miasta Szczecin
SPONSORZY GŁÓWNI:
Grupa Azoty Zakłady Chemiczne „Police” S.A.
Subaru POLMOTOR
SPONSORZY I PARTNERZY:
ASICS
Craft
Agisko
Radio ESKA
Magazyn PRESTIGE
WYSPY
Kobietowo.pl
GEOBIKE rowery elektryczne
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
3000 kilometrów pokonanych autem SUBARU XV.
Przejazdy:
Szczecin (Polska)– Kaprun (Austria) 970km
Kaprun (Austria) – Cervinia (Włochy) 600km
Cervinia (Włochy)– Grainau (Niemcy) 640km
Grainau (Niemcy) – Szczecin (Polska)– 850km
Chronologia:
20-lipca – Wyjazd z Polski. Po 970km przyjazd do Kaprun.
21-lipca – Odebranie pakietów startowych na bieg Glockner Trail-50km.
22-lipca – godz. 7:00 Start. Po około ośmiu godzinach meldunek na mecie. Do wieczora odpoczynek i pakowanie plecaków.
23-lipca – Przejazd z Austrii do Włoch w 38 stopniowym upale. Wieczorem, dotarcie do miasteczka Cervinia leżącego u stóp Matterhornu (ch.), czyli Monte Cervino 4478m. npm (wł.).
24-lipca – Wyjście ze sprzętem w stronę Matterhornu. Dojście do 3600m npm. 15 minut drogi przed osiągnięciem Schronu Carela odwrót z powodu śnieżycy, mgły i oblodzeń. Późnym wieczorem zejście na dół do Cervinni.
25-lipca – Wyjazd. Znów w 35 stopniowym upale podróż do Niemiec. Do Bawarii. Miasteczko Grainau (koło Garmich-Partenkirchen). Camping. Rozbicie namiotu w deszczu.
26-lipca – Cały dzień w deszczu. W górach spadło dużo śniegu. Walka z przeciekającym namiotem.
27-lipca – Wycieczka biegowa do schroniska Wiener NeustädterHütte2213m. npm. Pogoda w tym dniu niepewna i brak prognoz na jej poprawę. Wbieg w górę do schroniska pod Zugspitze. Na wysokość 2213m npm. (w butach biegowych już wyżej się nie dało). Silny zimny wiatr, aponad schroniskiem dużo świeżego śniegu. Zaczęło kropić. Powrót na camping.
28-lipca – Zakończenie ekspedycji. Brak możliwości realizacji naszych planów i marzeń przy tak beznadziejnej pogodzie.
(W tym dniu prognozy zapowiadały okno pogodowe i burzę pod wieczór w dniu następnym. Z plecakami i pełnym ekwipunkiem udaliśmy się z samego rana w stronę Zugspitze z zamiarem przejścia grani Jubiläumsgrat. Niestety prognoza się nie potwierdziła i już po godzinie zaczęło kropić, a po dwóch lało jak z cebra. W końcu zrobiła się mgła i ulewa).
29-lipca – Dzień po zakończeniu ekspedycji.
(Rano zrobiło się bezchmurnie. Około godziny 09:00 wręcz upalnie. Postanowiliśmy tego ostatniego dnia pobiegać po górach. Podczas biegu podjęliśmy decyzję o wbiegnięciu na Alpspitze. Tak, żeby nie pozostać bez żadnej zdobytej góry. Zrobiliśmy to zaledwie w 7,5h po via-ferracie. Normalnie zajęło by to nam dwa razy tyle czasu. Widoki ze szczytu – oszałamiające :-))
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
------------------------------------------------------------
OPIS EKSPEDYCJI
Pomysł wyprawy zrodził się ponad rok temu. Z moją partnerką Ewą Huryń postanowiliśmy połączyć zamiłowanie do biegania i gór w jednym. Powstał projekt, który zakładał ukończenie górskich zawodów biegowych ultra na dystansie 50km, zdobycie najpiękniejszej alpejskiej góry Matterhorn oraz przejście imponującej grani Jubiläumsgrat. Czyli trzy wyzwania, realizowane jedno po drugim z jednoczesnym przemieszczaniem się w różne rejony Alp.
Do biegu mieliśmy wystartować w Austrii, Matterhorn zdobyć od strony włoskiej, a grań pokonać w Niemczech (w Bawarii). Wszystkie te trzy wyzwania łączyło jedno. Miejscem ich realizacji były Alpy.
Niestety od samego początku pogoda płatała nam figle. W dniu odbierania pakietów startowych w miejscowości Kaprun panował upał. Następnego dnia wstaliśmy o 3.00 nad ranem. Miejsce naszego noclegu było bowiem oddalone o kilka kilometrów od biura zawodów. Do biura dojechaliśmy swoim samochodem. Tam przesiedliśmy się do autokaru, który zabrał nas na miejsce startu do Kals. Około 5.30 byliśmy na miejscu. Przywitały nas błyskawice i ulewa. Konieczna była błyskawiczna zmiana ubioru. Szybko wskoczyliśmy w długie spodnie, bluzy z rękawami i kurtki przeciwdeszczowe. Nie zdążyliśmy się jeszcze na dobre rozgrzać, a ulewa z piorunami zamieniłasię w lekką mżawkę.Zdecydowaliśmy siębiec „na krótko”. Nastąpiła kolejna „przebieranka”. Na chwilę przed startem ciepłe ubrania z powrotem powędrowały do plecaków.
Postanowiliśmy z Ewą, że pobiegniemy razem „bez spiny”. Na zaliczenie. Było to dobre rozwiązanie, gdyż żadnych zawodów nie powinno się zaczynać „z kopyta”, a tym bardziej na tak długim dystansie i to w górach.
Wystartowaliśmy z Kals. (1329m). Zaczęliśmy powoli i równo. Z początku była szeroka szosa, potem wbiliśmy się na górski szutrowy szlak. Trochę leśnych kamienistych ścieżek, na przemian z szutrową nawierzchnią. Powoli zdobywaliśmy wysokość. Po pięciu kilometrach byliśmy już na 1780 metrach. Potem było w miarę równo. Posuwaliśmy się szybko trawiastą alpejską doliną. Na dwunastym kilometrze obiegliśmy prawą stroną jezioro Dorfer. Wysokość 1950m. Czyli mniej więcej tyle ile wynosi wysokość Kasprowego Wierchu. Zaczęła się trzy i półkilometrowa wspinaczka na wysoką przełęcz KalserTauern. (2512m). Było bardzo ślisko. Ewa po drodze zaliczyła dwa poważnie wyglądające upadki. Jeden na plecy. Na szczęście nic jej się nie stało. Oboje bardzo uważaliśmy, bo w planach mieliśmy przecież jeszcze dwa inne wyzwania. Nie sztuką było rzucić się w wir szaleńczej walki, jak czynili to niektórzy i skończyć ze skręconą kostką, zwichniętymi palcami, czy poobdzieraną skórą. Zarówno sił, jak i sprawności fizycznej musiało nam wystarczyć na ten bieg i jeszcze na dwie inne zaplanowane wcześniej wspinaczki.
Nagle zrobiło się bardzo zimno. Tak zimno, że zostaliśmy zmuszeni do ubrania kurtek, czapek i rękawiczek (przez Ewę). Ja od początku do końca biegam w rękawiczkach. Po doświadczeniach w górskim bieganiu szanuję swoje dłonie. Tym bardziej, że podczas tej wyprawy będą mi jeszcze potrzebne we Włoszech i Niemczech. Gdy na liczniku stuknęło 17 przebiegniętych kilometrów, zaczął sięostry zbieg w dół do punktu żywieniowego. Napełniliśmy nasze bukłaki wodą, wzięliśmy kilka gryzów pomarańczy i w drogę. Po kilkunastu metrach i burzliwych dyskusjach o życiu…postanowiliśmy się jednak rozstać, ale tylko dlatego żeby każde z nas mogło kontynuować bieg w swoim tempie.
Dalej pobiegłem sam. Powoli traciłem Ewę z oczu. Minąłem wielkie alpejskie jeziora z wodą w kolorze turkusowym. Najpierw Weisssee, później Stausee i w końcu Tauernmoossee. Po 21 kilometrach biegu znów znalazłem się na wysokość 2000m. Wszystko po to, żeby od nowa rozpocząć wspinanie. Kilka razy skręciłem sobie stopy. Ból był taki, że aż wyłem i głośno przeklinałem. Na szczęście nikt z biegnących nie rozumiał moich polskich przekleństw, a Ewa która mogłaby je zrozumieć była daleko za mną. Biegłem samotnie w skupieniu i całkowitej izolacji. Tylko ścieżka, góry i ja. Dopiero po biegu policzyłem skręcenia. Wyszły trzy na prawą stopę i dwa na lewą.
Przy pokonywaniu szerokich górskich potoków kilka razy utopiłem całą stopę w lodowatej wodzie. Dopiero później zauważyłem, że doświadczeni biegacze zamiast przeskakiwać rzeki, wolno przez nie przechodzą. Unikając dzięki temu przypadkowych podtopień. Dla mnie utopienie butów w wodzie skończyło utratą dwóch paznokci u stóp. W plecaku miałem, co prawda zapasową parę skarpet, ale szkoda mi było czasu na ich przebranie. Przez następne 4 kilometry pokonałem aż 600m przewyższenia. Dotarłem do najwyższego wzniesienia w tych zawodach Kapruner Torl (2637m),by po chwili rozpocząć kolejne zbieganie, tym razem po ośnieżonym zboczu. Nogi plątały się jak pijane, a ciało próbowało jakoś nad tym wszystkim zapanować. Gibałem się do przodu i do tyłu jak wańka wstańka. Patrząc na biegaczy, którzy mnie wyprzedzali postanowiłem przyjąć ich technikę zbiegania po śniegu. Przypominało to narciarstwo zjazdowe bez nart i kijków. Jednak dzięki temu zsuwałem się bardzo sprawnie.
Na 30 kilometrze dobiegłem do przepięknej monumentalnej tamy. Była ogromna, betonowa i pełna turystów. Wcześniej turyści na trasie byli rzadkością. Na wylocie z tamy organizator biegu przewidział drugi i ostatni punkt żywieniowy. Sprawnie napełniłem bukłak i zjadłem kilka porcji arbuza i pomarańczy. Szybko się stamtąd zabrałem, żeby kontynuować bieg. Tyle tylko, że przez tłumy spacerujących we wszystkie strony turystów straciłem orientację! Nie widziałem biegnących zawodników, bo akurat wszyscy się przede mną rozsiedli na „popas”. Tym razem to właśnie turyści okazali się dla mnie wybawieniem. Dzięki ich wskazówkom odnalazłem właściwy kierunek. Na dół w prawo asfaltem. Leciałem jak na skrzydłach. Z wysokości 2000 metrów non stop biegłem w kierunku mety do 765 metra npm. Stale i nieustająco w dół. Mięśnie ud zaczęły powoli odmawiać posłuszeństwa. Nagle zrobił się upał. Pot lał się strumieniami po skroniach, a wody z plastikowego bukłaka ubywało w zastraszającym tempie.
Spoglądałem na licznik kilometrów w zegarku. Bieg górski w którym ostatnie 14km zbiegu do mety ma być asfaltowe? To nie możliwe! Z jednej strony moje obolałe i poskręcane nogi błagały o ten równy asfalt, a z drugiej… mózg, który był zniesmaczony całą sytuacją. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i głowa nagle dostała to, o co prosiła. Stojący na poboczu trasy wolontariusz wskazał mi właściwą drogę. Rozczarowanie asfaltem skończyło się równie szybko, jak zawładnęło moimi myślami. Znów wbiegłem między krzaki i kamieniste zbocze. Czyli nadal wertepy. Zbiegałem teraz na przemiennie szutrem, asfaltem, torfowiskami, po kamieniach, w błocie i po skałach. Wreszcie nawet nieoświetlonymi tunelami wydrążonymi w skale. Na 45 kilometrze zaczęło się strome zbocze ubezpieczonym stalową linką. Odpowiednikiem naszych tatrzańskich łańcuchów. Pode mną była przepaść. Pokonałem to miejsce szybkim biegiem. Znacznie później przyszła refleksja, że było to zupełnie niepotrzebne ryzyko. W dole zobaczyłem ostatnie już na tej trasie jezioro Klamsee. Jego turkusowa woda w ostrym świetle słonecznym wygląda z góry niepowtarzalnie. Po prostu cud natury.
Trasa mocno się wypłaszczyła. W okolicach 46 kilometra biegłem po zielonej łące. Czułem jednak, że zaczynam tracić siły. W dole wraz ze ścieżką plątała się szeroka i rwąca rzeka. Woda w niej była spieniona i biała. W końcu dobiegam do miasta Kaprun. Teraz już zwykła płaska ścieżka rowerowa. Wytchnienie dla strudzonych nóg. Okazuje się, że były to tylko pozory. Organizator dobrze zadbał o to, żeby nawet na końcu nie było łatwo. Na zakończenie wymyślił zbieg po schodach do przejścia podziemnego, tunel i kolejny podbieg. Kilkadziesiąt metrów przed metą wbiegłem do 200 metrowego tunelu. Chłodek, krople wody kapiące ze stropu. Cudowny odpoczynek od panującego na zewnątrz upału. Niesamowita ulga. Jeszcze jakieś pół kilometra i na sam koniec musiałem pokonać jeszcze półtora metra pod górę, żeby przebiec upragnioną linię mety.
Uzyskałem czas 7.38h. Wśród mężczyzn 121 miejsce open. W zawodach biegło 350 zawodników. Pocieszam się, że jak na biegacza z nizin, to nie wyszło tak źle.
Po dwudziestu sześciu minutach na metę dotarła Ewa. Czas 8.04h. daje jej 7 miejsce w swojej kat. wiekowej. Bardzo dobry wynik biorąc pod uwagę inne zawodniczki, które specjalizują się tylko w biegach górskich i ultramaratonach.
Wyczerpani, ale szczęśliwi wzięliśmy upragniony prysznic, zjedliśmy makaron i wróciliśmy na kwaterę. Na odpoczynek nie było jednak czasu. Zaczęliśmy pakować rzeczy i szykować się na jutrzejszą podróż do Cervinii pod Matterhornem. 600km jazdy rozpalonymi do 35 stopni autostradami.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Na włoskich autostradach nie dosyć, że co rusz opłaty, to ograniczenia prędkości do 100km/h i wideo radary co 3 kilometry.
Jazda w upale. Spojrzałem na wysokościomierz w zegarku 300m. npm Jak to możliwe? Do Cervinii zostało jakieś 50 km. Wysokość prawie żadna, a przecież docelowe miasteczko znajduje się na 2000m. npm. Zacząłem podejrzewać, że zaraz chyba będziemy jechać pionowo w górę. No i zaczęło się. Nie dość, że droga nagle się stała się kosmicznie stroma, zakręty zamieniły w kolejkę śmierci, to jeszcze te włoskie wąskie uliczki. Strach kierowcy załagodził widok z ostatnich zakrętów. Oto ukazał nam się Matterhorn w całej swojej okazałości. Piękny, majestatyczny, złowrogi. Marzenie każdego alpinisty. Buzia nam się teraz uśmiechała. Zmęczenie podróżą przeistoczyło w ekscytację.
Dotarliśmy do hotelu z widokiem na górę. Szybka kolacja, prysznic, kilka zdjęć z okna. Pakowanie plecaków na całą górską akcję i do łóżek.
Już o 5.00 nastąpiła pobudka. Za oknem lało jak z cebra, gór nie było widać. Zły nastrój łagodził zapach pieczonych pączków, unoszący się z hotelowej kuchni. Razem z kierownictwem Ekspedycji Subaru Polmotor: Krzysztofem i Konradem wyruszyliśmy w górę. Oni ze sprzętem fotograficznym, a my z ciężkimi plecakami. Obładowani linami, karabinkami i sprzętem, wodą i jedzeniem na 3 dni wspinaczki powoli zdobywaliśmy wysokość. Szliśmy w kompletnej mgle. Nie było widać dokładnie drogi, ani drogowskazów. Wcześnierano było ciemno i szaro, potem z kolei mgła i deszcz. Po ponad godzinie zaczęliśmy podejrzewać, że droga prowadzi zbyt mocno na prawo. W końcu mgła się rozrzedziła i zauważamy zarys schroniska Abruzzi. To był znak, że mamy ponad godzinę w plecy. Musieliśmy szybko zejść w dół i na przełaj po mokrym trawiastym stoku dojść do innej drogi prowadzącej do celu. Po godzinie znaleźliśmy się wreszcie na właściwym szlaku, po czym kontynuując marsz dotarliśmy do schroniska Abruzzi. Wiatr i deszcz wzmagały się, a pogoda pogarszała z minuty na minutę. Na 10 minut przysiedliśmy w ciepłym schronisku. Właściciel schroniska powiedział nam, że przy takiej pogodzie wejście na Matterhorn będzie dla nas BARDZO trudne, ale nie niemożliwe. Cóż wstaliśmy i ruszyli w trasę. Chłopaki z Subaru, Krzysztof I Konrad towarzyszyli nam tylko do krzyża Carela, który znajduje się na wysokości około 3000m. Dalej bez dobrych butów, umiejętności i sprzętu wspinaczka byłaby to dla nich zbyt niebezpieczna. Zeszli więc na dół, a my we dwoje postanowiliśmy kontynuować wyprawę. Niedługo szliśmy sami, gdyż po około 50 minutach dołączyła do nas grupka zmokniętych jak kury alpinistów. Mieszanka narodowościowa. Byli wśród nich Anglik, Amerykanin, Kanadyjczycy, Duńczyk, Holender, i para Austriaków. Szliśmy razem w grupie, ale po jakimś czasie, gdy skalny teren stał się trudniejszy parka Austriaków zrezygnowała i zawróciła. Reszta nadal szła w górę. Dowiedzieliśmy się, że Anglik jest tu już trzeci raz. Narzekał, że kolejny raz próbuje zdobyć Matterhorn i kolejny raz bez powodzenia. Wszystko przez oblodzenia i śnieg. Na pytanie, dlaczego każdy z nich jest z „innej parafii”, otrzymujemy odpowiedź, że dzień wcześniej Anglik powiesił ogłoszenie na ścianie schroniska z zapytaniem: „Kto jutro idzie do Carela?”. No i stąd ta zbieranina różnych narodowości :-)
Po drodze minęliśmy dość kruchy żleb, następnie trudną do pokonania ściankę. Powinniśmy ją zrobić już z liną, ale szkoda nam było czasu na ubieranie uprzęży i wywlekanie z plecaków sprzętu. Pokonaliśmy ją dziewiętnastowiecznym alpejskim sposobem. Ewa weszła po moich plecach, a potem podała mi rękę. Świetna zabawa. Niestety śnieżyca zaczęła się wzmagać, a deszcz nie ustawał padać. Góry spowiła gęsta mgła. Znów nie było widać, dokąd idziemy. Śnieg nie był związany, więc bardzo źle się nam poruszało w rakach. Z kolei bez nich było bardzo ślisko i niebezpiecznie. W końcu stajemy, żeby ubrać na siebie sprzęt do asekuracji. Śnieżyca przybiera na sile. Obcokrajowcy zaznaczyli, że zrezygnują z dalszej wspinaczki. Dojdą jeszcze tylko kawałek (około 15 minut drogi), żeby zobaczyć przełęcz i zawrócą. Zniknęli za rogiem. Wątpliwe było, żeby w tej mgle mogli coś zobaczyli.
Powoli i ostrożnie zaczęliśmy schodzić na dół. Odnalezienie drogi czasami stawało się problematyczne, ale szczęście nam dopisywało. Po pół godzinie schodzenia spotykaliśmy zwariowanego Holendra, który szedł w górę i zapytał nas, czy napijemy się z nim piwa. Śmiał się i chwalił, że niesie w plecaku 4 litry piwa i że w Carelu będzie impreza. Musiał być zdrowo pokręcony, żeby wnosić dodatkowe 4 kg w plecaku. Wzbudził jednak w nas pozytywne emocje. Byliśmy zdołowani paskudną pogodą i tym, że zawróciliśmy. Po półgodzinie wszyscy obcokrajowcy razem z Holendrem doganiali nas. Anglik, powiedział, że wesołego Holendra siłą odwiedli od pomysłu podchodzenia do Carela i przekonali, żeby zawrócił.
Po bardzo długim i nużącym schodzeniu wreszcie dotarliśmy do Cervinii. Kąpiel, jedzenie i pakujemy wszystko na nowo. Nazajutrz wczesnym rankiem wyruszyliśmy w stronę Grainau, miasteczka leżącego u podnóża Alpspitze i Zugspitze – najwyższej góry Niemiec.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Na camping dotarliśmy po południu. Namiot rozbijaliśmy przy padającym deszczu. Dodatkowo wszystko spowijała mgła. Nie widać było gór. Humory zdecydowanie nam nie dopisywały. Mieliśmy jednak nadzieję, że jeśli teraz pada, to jest duża szansa na rychłe rozpogodzenie.
Niestety następny dzień nie był lepszy i cały czas spędziliśmy w przeciekającym namiocie. Śledziliśmy prognozy pogody, która dawały nadzieję na lepsze jutro. Góry, czasami prześwitujące z miasteczka stawały się jednak coraz bardziej białe od śniegu.
Rano ubraliśmy sprzęt biegowy i z małymi plecaczkami podbiegliśmy najwyżej jak się dało pod Zugspitze. Chcieliśmy sprawdzić, jak dużo śniegu nocą spadło w górach. Dotarliśmy do schroniska Wiener Neustädter Hütte 2213m. npm. Wyżej już było biało i poruszanie się w butach biegowych stanowiło poważne ryzyko. Po powrocie na camping pojechaliśmy autobusem pozwiedzać Garmisch Partenkirchen. Miasteczko znane Polakom głównie z Małyszomanii (turniej 4 skoczni). Okazało się, że wykupując pobyt na niemieckim campingu w cenie mieliśmy wliczone przejazdy autobusami miejskimi, kolejką zębatą, wycieczkę motorówką po jeziorze i do tego basen.
Spacer po mieście dobrze zrobił na umęczone bieganiem nogi. Góry podziwialiśmy z perspektywy miejskiego deptaku. Zrobiło się upalnie. Śniegu na graniach zaczęło gwałtownie ubywać. Sprawdziłem prognozę w komórce. Nie była niestety dobra. Następny dzień miał być pochmurno-słoneczny. Kolejny zapowiadał się podobnie, ale z burzą pod wieczór. W głowie nam się gotowało od sprzecznych myśli i postanowień. Na przejście całej grani Jubiläumsgrat potrzebowaliśmy dwa dni idealnej pogody. Z grani nie ma zejścia (po drodze). Albo się ją przechodzi do końca, albo w ogóle nie zaczyna. Co prawda od strony Alpspitze trochę poniżej grani jest schron ratunkowy, ale w przypadku burzy z piorunami lub śnieżycy nocowanie w nim może stać się skrajnie niebezpieczne.
Podjęliśmyryzykowną decyzję. Wstaliśmy wcześnie rano i spakowali wszystko, co było nam niezbędne do zrobienia grani. Jedzenie, termosy, śpiwory, linę sprzęt itd.
W międzyczasie pogoda znów płata figla. O 2.00 w nocy spadł ulewny deszcz i wszystko zmoczył. O 3.00 miał przestać, ale tylko zelżał. Rano wyszliśmy w mżawce. Podjechaliśmy autobusem do dolnej stacji kolejki pod Eibsee-bahn. I stąd znanym już duktem zaczęliśmy zdobywać wysokość. Im wyżej, tym więcej deszczu. Czasami na chwilę przestawało i była nadzieja na przechylenie się szali na stronę wypogodzenia, ale za chwilę następowało pogorszenie i tak w kółko. Wreszcie górę Zugspitze spowiła gęsta mgła, a jezioro Eibsee pod nami przestało być widoczne.
Siedliśmy pod daszkiem wyciągu narciarskiego i oficjalnie na facebooku ogłosiliśmy zakończenie EKSPEDYCJI.
Nie poddaliśmy się. Po prostu pogoda nas nie dopuściła do gór. Już nawet nie góra, ale pogoda w całej Europie. W tym czasie w Szczecinie były ulewy, wichury i trąby powietrzne. Zalało nam nawet garaże pod blokiem. :-)
Szybkim tempem zeszliśmy na dół i wróciliśmy autobusem na camping. Plany górskie „diabli wzięli”. Powoli zeszło z nas ciśnienie. Zjedliśmy kolację.
Zbliżał się weekend. Zapełniał camping. Jeszcze przed chwilą było zaledwie kilka mokrych namiotów, ale teraz powoli zaczynał się najazd. Pojawili się Turcy, Polacy, Niemcy. Na naszą uwagę zasłużyła bardzo głośno zachowująca się niemiecka rodzina. Mama syn, dwie córki i pies, chyba labrador. Trzy godziny wspólnymi siłami rozbijali namiot, który rozbija się 15 minut. Z taką namiętnością wbijali młotkiem śledzie, że po 2 godzinach tłuczenia rozwalił im się młotek. Potem do 23.00 pompowali w namiocie materace. Jeden z nich chyba za długo, bo oboje z Ewą usłyszeliśmy w namiocie huk. Ewa dobrze zna niemiecki, więc szepnęła, że sąsiedzi przebili materac. W zasadzie – to go przepompowali. Pies rodzinki przywiązany do wielkiego polnego głazu. Obok jakaś parka gotowała na dziwnej kuchence opalanej drewnem. Obłoki dymu i zero efektów z gotowania. Też im nie wychodził ten survival. Turcy piekli szaszłyki na grillu i dzięki nim przez całą noc mieliśmy w namiocie piękne zapachy kuchni. Nie mogliśmy zasnąć. Przyjechał też starszy pan – niezłomny rowerzysta. Totalnie skąpany w deszczu, lecz zupełnie tym nieprzejęty. Rozbił jednoosobowy namiocik i bez grymasu na twarzy zabrał cały swój ekwipunek do prania. Gwar na campingu wcale nas nie irytował, bo już nie planowaliśmy wczesnego wstawania.
Następnego dnia obudziliśmy się wypoczęci.
Z namiotu niemieckiej rodzinki obok wyszła dziewczynka i butelką od piwa zaczęła dobijać wbite dzień wcześniej śledzie. Pies przywiązany do głazu wylizał Ewie przygotowany na drogę bidon z izotonikiem. :-) Jako, że Ewa zna niemiecki, kazała chłopcu ją umyć. Niemota robił to chyba 15minut.
Po śniadaniu i kawie ubraliśmy biegowe ciuchy, spakowaliśmy do plecaczków ciepłe ubrania, po dwa batony, zapas wody w bukłakach i wyruszyliśmy na biegowy trening. Zaplanowaliśmy podbiec szlakiem w stronę Alpspitze i wrócić. W głowie miałem czarci plan. Po drodze namówić Ewę na wbiegnięcie na sam szczyt. :-) W biegu kilka razy zagaiłem, że fajnie by było pobiec dalej. Były opory z jej strony, ponieważ na szczyt Alpspitze prowadzi ubezpieczona stalowymi linkami via ferrata. Tu wszyscy się asekurują. Wchodzą w ciężkich górskich butach odziani w kaski oraz uprzęże.Wpinają się w te stalowe linki karabinkami (połączone ze sobą trzy karabinki, absorber odpadnięcia i dwie taśmy). Mieliśmy za mało wody i jedzenia. Prawie nic. Napełniliśmy bukłaki z górskiej rzeki. Po krótkich namowach pobiegliśmy na szczyt. Wyszliśmy na grań, a potem na szczyt. Przepiękny widok. W dole powoli zaczynały się gromadzić chmury, chociaż nic jeszcze nie wróżyło pogorszenia się pogody. W górze było przepięknie. Na szczycie spotykaliśmy czarne ptaki z żółtymi jak cytryna dzióbkami i pomarańczowymi nóżkami. Nazywają się wieszczki i występują licznie w Alpach. Były chyba oswojone, bo nie uciekały.
Zbiegliśmy w dół. Cała wycieczka biegowa zajęła nam połowę czasu, który kiedyś poświęciliśmy, żeby tu się wspiąć.
Cieszę się. Na sercu jest mi lżej, że chociaż jedną górę podczas tego wyjazdu zdobyliśmy. Było super.
Wróciliśmy na camping około 18-tej.
Nagle połowa nieba zrobiła się czarna od chmur, nad Alpspitze powstała tęcza. Góry i niebo nagle zmieniły kolory. Wiedzieliśmy, że szykuje się potężna burza. Wszyscy ludzie powychodzili z namiotów i przyczep campingowych. Postawili na statywach kamery i aparaty. Wszyscy z komórkami i różnorakim sprzętem nagrywającym w gotowości do sfilmowania nieuniknionego cierpliwie czekali na rozwój wydarzeń. Za chwilę rozpętała się potężna ulewa. Pioruny zaczęły strzelać raz za razem. Jedna błyskawica rozbłysła dokładnie między Alpspitze i Zugspitze. Czyli przez całą długość naszej grani Jubiläumsgrat. Ups. Wyobraziłem sobie, co by się z nami stało, gdybyśmy teraz właśnie na niej byli.
Na szczęście mój anioł stróż nadal czuwa.
I niech tak będzie :-)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |