2017-06-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Mój debiut w SKYRUNNINGU. (czytano: 867 razy)
Po kontuzji, która uniemożliwiła mi treningi i ukończenie wiosennego maratonu nie za bardzo wiedziałem, jak się pozbierać.
Najgorsze jest to, że kontuzja nie chciała odpuścić, a starty popłacone. No cóż, obrałem strategię, Jerzego Kukuczki – „ Góra zapłacona, góra zdobyta”.
Trzeba to zrobić w kiepskim stylu, bez treningu. Najlepiej jak się da, ale to zrobić.
Tydzień temu wypadł mi triathlon w Sierakowie. ½ dystansu IRONMAN. Zapisałem się rok temu, żeby zobaczyć jak mi pójdzie na takim dystansie. Do tej pory startowałem tylko w ¼ i całym Ironmanie.
Do tego ćwiartkę robiłem w totalnym upale, a oba moje Ironmany w ulewie. Chciałem zobaczyć, jak to jest pokonać triathlon przy normalnej słonecznej pogodzie. Takiej jak na Hawajach :-). Pech chciał, że w tym roku nie było wiosny. Woda w jeziorach lodowata. Nie zrobiłem ani jednego treningu w otwartych wodach. Poszedłem na żywioł. Jakoś to będzie, mówię sobie w myślach.
Okazało się, że w piance przy 18 st. C nie było najgorzej. No i najważniejsze, że jakoś zmieściłem się w nią z moim opasłym bebzonem. Pływanie zrobiłem w 44 minuty, potem rower. Trasa pofałdowana, malownicza i ciekawa. Bardzo podobały mi się szybkie zjazdy. Punkty odżywcze na szczytach wzniesień były bardzo dobrym pomysłem organizatora. Tak samo start do wody czwórkami. Niestety nie obyło się bez wpadek. Akurat gdy startowała moja fala o 9:50, zawaliła się nadmuchiwana brama i zagrodziła linię startu. Było wesoło. Przenosiliśmy ją rękami pingwiniego tłumu nad głowami. Start opóźnił się o kilka minut :-)
Rower zrobiłem na zaliczenie. Ostatnią konkurencją był półmaraton. Biegany po lesie z licznymi podbiegami, korzeniami, szyszkami, i piachem na trasie. Cztery pętle w strasznym upale. Wody było pod dostatkiem ,ale czasami woda była bardzo ciepła. Jak to któryś z zawodników potem napisał na FB: „jak z czajnika” :-) Na jednym kółku dostałem woreczek z lodem. Szkoda, że nie na każdym :-(
Podczas biegu tylko wyprzedzałem, sam nie będąc ani razu wyprzedzonym. Dodawało mi to sił i powodowało, że psychicznie czułem się bardzo pozytywnie. Znosiłem jakoś ten upał i zmęczenie.
Ukończyłem zawody z czasem 5:48h na 413 miejscu na 633 startujących. Nie najgorzej, jak na brak porządnych treningów i sporą nadwagę. Najważniejsze, że ukończyłem. To był taki mój test, czy dam radę za tydzień zmierzyć się z Grand Prix Sokoła w Zakopanem. Czyli 3 dni trudnych biegów górskich po Tatrach.
Wydawało się, że mogę spróbować. Że jakoś to zniosę.
Dzień 1.
Bieg Sokoła - 16km po górach.
Trasa miała swój początek w Kuźnicach, potem czarnym szlakiem w górę i przed Kalatówkami skręcała w prawo w las na drogę nad Reglami. Potem Doliną Białego w dół, potem pod Reglami, następnie Doliną Strążyską ponownie nad Regle i powrót górą do Kuźnic czarnym szlakiem tą samą drogą. Wyszło razem ponad 15km.
Chociaż każdy z biegaczy, którzy tu już biegali mówił mi, żebym w pierwszy dzień biegł na pół gwizdka, to w połowie biegu zawładnął mną duch rywalizacji. Dobiegłem 50-ty na 137 zawodników.
No cóż, my ludzie z nizin nie potrafimy zbiegać :-) Tylko 50-ty.
Za to moje czworogłowe mocno dostały w dupę na zbiegach.
Start Sokoła był o godzinie 16.00, a 32-kilometrowy Bieg Marduły planowany nazajutrz na 7-mą rano. Czasu na regenerację bardzo mało.
Dzień 2.
Bieg Marduły 32km po Tatrach Wysokich.
Bieg Marduły to 2000m przewyższeń. Trasa startuje przy kinie Sokół w dole Zakopanego i wiedzie do podnóża Nosala, następnie na Nosal, z którego się zbiega do Kuźnic. Dalej biegnie się doliną Jaworzynki na „Przełęcz między Kopami” i do Murowańca. Następnie do Czarnego Stawu, na przełęcz Karb pod Kościelcem, z której to potem zbiega się Doliną Gąsienicową w stronę Murowańca i następnie zawraca, by wbiec/wejść na Przełącz Liliowe. Potem granią na Kasprowy Wierch z którego się zbiega zielonym nudnym i stromym i niebezpiecznym szlakiem do samych Kuźnic. Tu jednak trasa biegu się nie kończy. Trzeba jeszcze wbiec/wczłapać się czarnym szlakiem pod Kalatówki, skręcić w prawo na Drogę Nad reglami, zbiec w dół Doliną Białego, i zbiec na dół Zakopanego do Kina Sokół. Tam dopiero jest meta.
Tego dnia już nad ranem była patelnia. Długo myślałem, czy biec z camelbakiem, czy nie. Ostatecznie wygrał plecak. Załadowałem 1,5 litra wody, żele, batony i trochę suszu owocowego.
W zasadzie na cały bieg wystarczyło mi wody, ale na punktach korzystałem z ich dobrodziejstw schładzania się i pojenia.
Po poprzednim dniu czułem zmęczenie w udach. Gdy znalazłem się w Kuźnicach, a to nie był jeszcze koniec zawodów, nie mogłem się zmusić do ponownego biegu pod górę. Maszerowałem, jak reszta. Moje Hoka One-One spisały się doskonale. Kontuzja się nie odezwała i niczego nie obtarłem. Na stopie tylko dwa małe pęcherzyki. 300metrów przed ostatnim wodopojem wyrżnąłem orła i stłukłem oba kolana i łokieć. Niegroźnie, ale krew ubrudziła mi ciuchy i poszczypało. Straciłem dużo czasu na przemywanie ran z piachu i żwiru.
Gdy znalazłem się na asfalcie i zostało jakieś 1,5 km, to już biegłem prawie na maxa. Byle szybciej być na mecie, byle już nie biec, byle odpocząć i zjeść coś normalnego :-)
Piękna pogoda i górskie widoki zrekompensowała trudy biegu. Dobiegłem 180 / na 292 zawodników Mistrzostw Polski w Skyrunningu ;-)
Dzień 3.
Bieg Zamoyskiego - 10km pod górę do Morskiego Oka.
Dłuższa regeneracja i na następny dzień pobudka o 5:30. Start z Polany Palenicy do Morskiego Oka o 7:30! Dystans z małą dwukilometrową pętelką na początku. Tak, żeby wyszła okrągła dycha. Nogi miękkie, jak z waty. Dzień wcześniej dostałem szału jedzeniowego. Trzy wizyty w sklepie po zachcianki. Orzeszki, czekoladki, paluszki i różne niezdrowe pierdoły. Teraz czułem dyskomfort w żołądku.
Rano przyjemny chłodzik, od lasu. Rozgrzewka. Spotkanie znajomych z Sopotu. Pogawędki przedstartowe ze znajomymi.
Jeszcze rano po przebudzeniu nie mogliśmy razem zejść po schodach z 3-go piętra. Moje czworogłowe ud paliły, jak po pierwszym moim maratonie. Masakra. Sam nie wiem, jakim cudem zmusiłem się do wykonania trzech rytmów przedstartowo-rozgrzewkowych. W oczach Ewki zobaczyłem iskry. Szepnęła, że ona to musi wygrać, bo te wszystkie biegaczki górskie są dla niej wolne i ona im pokaże. Mają przewagę na zbiegach, ale stale pod górę nie dadzą jej rady. Założyła więc swoje szybkobiegi – ulubione asfaltowe startówki. Patrzyłem jak na wariatkę. Co ona wygaduje? Ja ostatniego dnia GP w ogóle nie miałem ochoty na bieganie. Miałem tylko zaliczyć ostatni element Grand Prix i nic ponadto.
...
Wreszcie wystartowaliśmy. Ewka szybko wyrwała do przodu. Na nawrocie widziałem że biegnie trzecia, albo druga. Pomyślałem: albo za kilka kilometrów umrze, albo to wygra. Na drugiej nawrotce już wiedziałem, że to wygra. Na 7 kilometrze zrobiło się bardzo stromo i zaczęło mi się kręcić w głowie, zrobiło mi się słabo i brało mnie na zwracanie. Wyszło wieczorne wpieprzanie niezdrowych smakołyków.
Na ostatnich metrach zobaczyłem schronisko i przyśpieszyłem, bo było z górki. Wyprzedziłem trzech biegaczy. Niestety mój „pożal się Boże” finisz był żenujący. Ostatnie metry przed metą były bardzo strome. Meta była ciut dalej. To co zarobiłem, za chwilę straciłem. Tych trzech mnie znów wyprzedziło :-(
Dobiegłem, a za metą medal zawiesił mi na szyi sam Marcin Świerc – 8 krotny Mistrz Polski w Skyrunningu. (wygrywał Mardułę 8 razy z rzędu). Zawiesił mi medal i krzyczy: - Ewa wygrała, wygrała.
Dobiegła z czasem 50 minut. Druga kobieta była 3 minuty za nią!
Mnie to zajęło niecałe 56 minut. Kosmos! …A pomyśleć, że rano jeszcze nie mogła chodzić :-)
Na koniec festiwalu biegowego w nagrodę za całokształt, wszyscy razem zupełnie za darmo mogliśmy sobie zejść szlakiem 5 km w dół na parking :-)
Tak zakończyła się moja przygoda z biegami górskimi.
Za rok chciałbym tam wrócić.
Kocham góry i bieganie, więc takie męczarnie i tortury są dla mnie przyjemnością ;-)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora snipster (2017-06-18,22:55): no i piękna masakiera biegowa :) nie chciałeś... tak byś się zmęczył na treningu i nic więcej, a tu dzięki startowi i żywiołowi mogłeś sobie pomarudzić jak przystało i przypomnieć sobie co to zakwas :) Graty! zbig (2017-06-19,17:53): Pamiętam takie zakwasy, jak dzięki starszemu bratu wylądowałem na zajęciach karate. Trener kazał nam robić żabki wokół bardzo dużej hali. Na drugi dzień masakra ud.
|