2016-05-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 50 mil The North Face Challenge, Bear Mountain, New York (czytano: 993 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: jacekbedkowski.pl/The_North_Face_Challenge
50 mil The North Face Challenge, Bear Mountain, New York
>Wszystkie zdjecia pod linkiem
Jest niedziela 24 kwietnia a ja właśnie wbiegam na metę mojego 10 maratonu. Na mecie zegar pokazał 2:46:42 co jest moim nowym rekordem życiowym. Nie mija kilka godzin a ja już siedzę w samolocie do Nowego Jorku aby za niespełna tydzień pobiec w kolejnym biegu ultra w tym roku. Jest to nie lada wyzwanie, bo dystans dość długi (50 mil czyli 80,45 km). To nie jest jednak moje największe zmartwienie. Bieg zaliczany jest do cyklu The North Face Challenge, co oznacza bieganie po górach. Ponieważ jestem typowym „asfaltem” nie wiedziałem jak zabrać się do tego biegu. Oczywiście nie jestem przygotowany do takiego biegu, ale mimo braku przygotowań i doświadczenia postanawiam wystartować.
Przez cały tydzień jestem w pracy i dodatkowo złapałem przeziębienie. Byłem chyba osłabiony po maratonie i spotkania w mocno klimatyzowanym pomieszczeniu załatwiły mnie na dobre. Pomimo bólu w gardle i dużego kataru postanowiłem nie odpuszczać na treningach. Wstawałem o 4 rano, aby pobiegać, później cały dzień na spotkaniach i na koniec dnia kolejny trening. Choroba jednak się nasiliła i musiałem odpuścić bieganie w czwartek i piątek. Coraz bardziej myślałem o wcześniejszym powrocie do domu, ale mimo wszystko ostatecznie zostałem na weekend w New York.
Jeszcze przed wyjazdem do USA poznałem Artura, prezesa Polska Running Team. Artur i członkowie klubu bardzo pomogli mi w czasie mojego pobytu w NY. Nie wiem jak bym sobie bez nich poradził. Razem ze mną te 50 mil w Bear Mountin pod Nowym Jorkiem miał biec Grzegorz, ale krótko przed startem nabawił się kontuzji co wykluczyło go ze startu. Pomimo tego, że nie biegł to pojechał ze mną na start, aby pomóc mi z logistyką. Wyjechaliśmy już o 2:45 rano a na miejscu byliśmy parę minut po 4 rano. Miałem super wsparcie od Polska Running Team.
Foto: ja z Grzegorzem przed startem.
Na miejscu wszystko poszło sprawnie i mogłem zbierać się do mojego pierwszego w życiu biegu na 50 mil. W czasie zapisów zadeklarowałem przewidywany czas ukończenia biegu na 8 godzin, dlatego zostałem ulokowany w pierwszej strefie startowej. Te 6 min/km wydawały mi się bardzo bezpieczne i pozwalały myśleć o miejscu w okolicach pierwszej dziesiątki. Czy to była wysoko powieszona poprzeczka tego nie wiem, ale taki miałem plan.
Foto: pierwsze kroki po sygnale startera
Od samego początku biegłem dość szybko, ale to i tak było za słabo, żeby utrzymać się z czołówką. Już po pierwszym km plasowałem się gdzieś w okolicach 60-70 miejsca. Byłem troszkę w szoku, bo pierwszy km wyszedł po 4:50 a biegliśmy od samego początku pod górę. Postanowiłem zwolnić, bo wiedziałem, że czeka mnie ponad 80 km po górach. Jak się później okazało to nie górki były problemem, ale podłoże, po jakim biegłem.
Praktycznie od samego początku droga była bardzo kamienista. Musiałem dużo patrzeć pod nogi, aby się nie wywalić. Tym sposobem kilka razy zboczyłem z trasy. Na szczęście trasa była świetnie oznaczona i pomimo ciemności i samotnego biegu szybko wracałem na kamienisty szlak. Nie mówiły tu o kamykach, ale dość sporych 20-40 cm kamieniach. Dawały mi się one we znaki od samego początku. Można powiedzieć, że cierpiałem od samego początku.
Kiedy byłem w okolicach 15 km pierwszy raz zagrałem z kamieniami w „piłkę nożną”. Oj bolało i to bardzo. Już wiedziałem, że prawdopodobnie będę musiał pogodzić się z faktem utraty paznokcia a może i kilku. Ten kamień, który kopnąłem jak piłkę poleciał na kilka metrów a był dość duży. Dobrze, że nie było nikogo obok, bo mogłem zabić jak nic.
Kamienista trasa, częste strome podejścia, strumienie, błoto, przewalone drzewa były na porządku dziennym. Nie miałem nawet chwili wytchnienia w śledzeniu tego, co mam pod nogami co odbiło się na prędkościach. Do 20 km nie miałem nawet jednego odcinka w poziomie, gdzie mógłbym dać troszkę wytchnienia obolałym już mocno nogą. Kamienie mieliśmy cały czas i przez nie zbiłem sobie mocno mięśnie i stopy. Już wiedziałem, że z dobrym czasem mogę się pożegnać i wyznaczyłem sobie nowy cel. Od teraz skoncentrowałem się na tym, aby jak najbardziej chronić nogi i dotrwać do mety w czasie nie dłuższym niż 10 godzin.
Te kamienie tak mi się dały we znaki, że miałem wątpliwości czy dam rade ukończyć ten bieg. Na niespełna 60 km przed metą to nie był dobry znak. Już teraz bolały mnie strasznie uda, a bolące palce skutecznie motywowały mnie do zejścia z trasy. To była ogromna próba dla mojej głowy.
Foto: kamienna trasa (zdj. ultraracephotos)
Pomimo tych wszystkich trudności biegłem i szedłem coraz dalej. Organizator przed startem ostrzegał nas, że trasa jest bardzo techniczna, ale nic nie słyszałem o kamieniach przez 75 km. To był jakiś koszmar, nie mogłem szybko pobiegać i cały czas traciłem dużo czasu. Największe straty były na zbiegach, bo palce bolały mnie coraz bardziej i musiałem uważać na wystające kamienie. To był jeden wielki ból. Zdaje sobie sprawę, że ciągle piszę o tych kamieniach, ale ich ilość na trasie ma odzwierciedlenie w ilości wspomnień w tym wpisie.
Powoli, drobnymi krokami pokonywałem kolejne kilometry. Na trasie nie wiele się zmieniało, tylko co jakiś czas ktoś mnie wyprzedzał, po czym ja wyprzedzałem na podbiegach. Takie mijanki miałem prawie do 50 km (według Garmina). Nie za bardzo wiedziałem gdzie jestem, bo nie było żadnych znaczników dystansu, poza tymi na punktach, a w terenie górskim i lesie Garmin jak nic przekłamywał. Zastanawiałem się tylko ile mam jeszcze do pokonania. Zawodnicy obok mnie nie za bardzo wiedzieli gdzie jesteśmy, dlatego skupiłem się na biegu. Oszukiwałem się, że mam dalej tyle, co pokazuje Garmin, ale w głębi duszy wiedziałem, że będzie więcej do pokonania. Zastanawiałem się tylko ile więcej.
Pomimo ogromnego już bólu zacząłem lekko przyśpieszać. Szybko zacząłem odrabiać straty do chłopaków przede mną. Zaczął sprawdzać się scenariusz z poprzednich startów w tym roku, kiedy w drugiej części biegu to ja wyprzedzałem innych. Postawiłem wszystko na jedną kartę i biegłem bardzo mocno. Było mi już wszystko jedno, bo bolało mnie wszystko i wszędzie. Uszy, palce, włosy, co tylko sobie wymyślicie, to mnie bolało. Pojawiła się jednak nadzieja na złamanie 9 godzin. Chyba tylko to trzymało mnie przy życiu i gnało do przodu. Było coraz mniej chodzenia a więcej biegania.
Kiedy dotarłem do jednego z większych punktów odżywczych, który według mojego Garmina powinien być jakieś 21-22 km od mety dowiedziałem się, że zostało około 24 km. Nie byłem zadowolony, bo oznaczało to prawie 2 km więcej niż pokazywał Garmin, ale spodziewałem się tego. Nie zastanawiałem się za wiele i pobiegłem dalej.
Ostatecznie w wielkich bólach dobiegłem do 80 km według wskazań Garmina co oznaczało jakiś 78 km i wiedziałem, że jestem bardzo blisko. Kiedy chciałem wyjąć flagę z plecaka lekko obróciłem nogę i w tym momencie złapał mnie ogromny skurcz i zablokował mnie na kilka minut. Nie mogłem się ruszyć i zwijałem się z bólu opierając na drzewie. Przypomniał mi się 98,5 km na Mistrzostwach w Winschoten, kiedy też tak miałem. Wiedziałem, że uda się ogarnąć ten ból, ale teraz traciłem cenne minuty na wymuszonym postoju. Ostatecznie udało się odblokować nogę, powoli ruszyć i dobiec do mety z naszą flagą i uśmiechem na twarzy. Zegar pokazał 8:30:40 sekund i muszę przyznać, że byłem bardzo szczęśliwy, że mam to już za sobą. To był super bieg, ale nie dla mnie. Te kamienie odebrały mi chęć nie tylko do biegania, ale i życia. Jeden wielki ból i nic więcej. Zaraz za metą spokojnie położyłem się na trawie i czekałem aż obolałe nogi uwolnią się od skurczy, które opanowały już całe nogi. Przez 15 minut nie było mowy, o jakimkolwiek poruszaniu się czy wstawaniu.
Foto: wpadam na metę (zdj. ultraracephotos)
Z biegiem czasu zacząłem się przemieszczać, żeby przebrać się i spotkać z Marcinem i Agnieszką. To kolejni biegacze z Polska Running Team. Oni biegali maraton i pobiegli ponad 5 godzin co wszyscy uznaliśmy za sukces na tej trasie. Na koniec sprawdziliśmy jeszcze wyniki, aby sprawdzić gdzie wylądowałem w stawce. Okazało się, że w open byłem 18 na 335 biegaczy, a w kategorii na 6 pozycji. Z naszej trójki najbliżej podium była Aga (4 miejsce w kat wiekowej). Szybko zebraliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną. Korki w New York są codziennie, dlatego w domu Artura byliśmy po ponad 3 godz.
Foto: po biegu na podium z Marcinem i Agnieszką
Muszę przyznać, że już dawno mnie tak nogi nie bolały. Kiedy brałem prysznic okazało się, że mam 2 czarne paznokcie i mam duże szanse na ich utratę.
Pomimo ogromnego bólu uważam, że bieg jest super szkoda, tylko że nie dla mnie. To bardzo techniczny bieg dla górala, który nie boi się biegać po kamieniach. Ja do takich się nie zaliczam. Pomimo tego, że pobiegłem 30 min wolniej niż zakładałem, jestem bardzo zadowolony, bo liczyłem się z zejściem z trasy już od 20 km, a w najlepszym przypadku czas w okolicach 10 godzin.
Kolejnego dnia pojechaliśmy jeszcze na maraton do New Jersey, ale tylko kibicować, bo do niczego innego się nie nadawałem. Spędziłem super weekend z Polska Running Team, któremu bardzo dziękuję za pomoc. Artur i cała ekipa są super.
Foto: W New Jersey z Polska Running Team.
To nie koniec mojego biegania. Zrobiłem sobie 6 dni odpoczynku i już 7 maja pobiegłem w sztafecie maratońskiej z Rembertów Team, ale o tym już w następnych wpisach.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |