2013-11-30
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| O tym jak to się zaczęło. (czytano: 2152 razy)
Początki bywają trudne. Jakiś czas temu postanowiłem, że będę biegał. Żona trochę się nabijała, żem spasiony pulpet ( no może trochę inaczej to określała ) i wjechała mi na ambicję. No to ok, pobiegam - schudnę. Akurat obok mamy park z trasą biegową, czy stadion Parasola Wrocław, więc na bieżnię bliziutko. No i zacząłem tak dość regularnie łazić na ten stadion - parę brzuszków, pięć kółeczek po stadionie, znów parę brzuszków i do domu. W domu różnie - piwko, dwa, czasem pięć. Nie powiem - schudnąć schudłem, tylko brzuchol piwny został. Znajomi też zauważyli różnicę w mym wyglądzie i ciekawi pytali, co takiego zrobiłem, żeby tak skutecznie zrzucić wagę. BIEGAM, mówię. O tak, jestem pan zawodowiec, prawie codziennie po stadionie, full profeska. Ze dwa razy nawet wróciłem biegiem ze stadionu do domu. Tak, mam nawet plany startowe ( akurat ). Nawet ze dwa razy zarzucałem znajomym jakieś linki o imprezach biegowych. A co - ma się poważne podejście do sprawy, to się wie co, gdzie i kiedy.
No i pech chciał, że znajomy - ksywa Gruby - postanowił pobiec maraton wrocławski. A gdzieś po drodze trzeba się przygotować, to na początek zrobił jakąś piątkę, a drugim startem miał być bieg na Wielką Sowę. I ja - skończony idiota - mu ten pomysł podrzuciłem. Gruby zaproponował, że wystartujemy razem, ja na to: spoko luz ( a myślę sobie, ta ... akurat ). Pogadaliśmy sobie i tyle. Niestety kolega był pamiętliwy, dzwoni dzień przed biegiem, około godziny 21 i mówi, że jedziemy. I ja tu zaczynam wykręty ( akurat tak się złożyło, że nic a nic nie ściemniałem ): że świeżo po grypie żołądkowej, żem przeziębiony, że właśnie robię nockę za barem w knajpie i się nie wyśpię i przede wszystkim - nawet nie mam kasy na wpisowe. O tym, że piję piwo i to nie pierwsze, dlatego pomysł startu następnego dnia jest fatalny, nie wspomniałem. Kumpel: - ale przecież trenujesz, ja też świeżo po chorobie, a kasę pożyczę. No i marudził, marudził, aż mnie przekonał.
Następnego dnia bez kaca ( skoro się zgodziłem, to poprzestałem wieczór wcześniej na czterech piwkach ) docieramy do Ludwikowic. Nie mogłem przed wyjazdem znaleźć jakiejś sensownej koszulki, więc mam na sobie jakiś wytargany, czarny łach. Gruby w czarnym dresie. Jest jakieś 25 stopni i mocne słońce, więc na starcie mamy wrażenie, że jesteśmy jedynymi osobnikami, którzy założyli czarne ciuchy. Po jakimś czasie idzie jakiś metalowiec ubrany na czarno - traf chce, że kumpel, z którym grałem w zespole. Także stoimy jak te trzy sieroty, wszyscy się rozgrzewają, a my próbujemy robić jakieś niezdarne skłony. Gadamy, że fajnie się zgraliśmy kolorem, przynajmniej będziemy się widzieć na trasie. I cóż potem - przybiliśmy sobie po piątce i lecimy.
Na początku nie jest źle, biegnie mi się fajnie, lekko. Popylam ile fabryka dała ( no prawie, w końcu to ponad 9 kilometrów, a ja najwięcej machnąłem na bieżni 20 kółek, czyli 8 km ), wyprzedzam innych, jest super. Lekko pod górkę, więc trochę się męczę, ale co tam. W sumie zdziwiony jestem, że tak łagodnie pod górę - okolice Wielkiej Sowy, to rodzinne strony, więc myślałem, że będzie straszna wyrypa pod górkę, a tu lajcik. Parę minut i kilometr za mną, za chwilę drugi - droga zaczyna iść o dziwo w dół, co chwilę kogoś wyprzedzam. Gruby i Nuno ( czyli kumpel metalowiec ) na początku zostali daleko w tyle, no po prostu jestem kozak.. Myślę sobie: ja pierniczę, jestem do tego stworzony, przecież tu chyba nie startuje jakaś totalna amatorka. I nagle przed początkiem trzeciego kilometra zaczyna się ostry podbieg. Po chwili idę. Co ja piszę - ledwie idę. Gdzieś na czwartym kilometrze mija mnie Nuno - biegnie niezbyt szybko, ale biegnie. Dość długo widzę go na trasie przed sobą, czarna koszulka z czachami oddala się coraz bardziej. Kończy się piąty kilometr i kończy się wspinaczka. Widzę znajomych kibiców - żonę Grubego, ich córkę i koleżankę - mam więc chwilę motywacji i zaczynam powolutku biec, ale tak naprawdę powolutku. Macham i zagaduję z uśmiechem kibicki, a po chwili wyprzedza mnie Gruby. Próbuję biec za nim, ale po jakichś pięćdziesięciu metrach nie mam siły. Znów idę - droga chwilami prowadzi łagodnie w dół, chwilami lekko pod górę, ale głównie po równym. Wszyscy mnie wyprzedzają, a ja - naprawdę - ledwie idę. Nawet nie próbuję się "podpiąć" pod kogoś. Przez trzy kilometry moje jedyne myśli to coś w stylu: "kurwa mać, po co mi to było, nigdy więcej, NIGDY, PRZENIGDY!". Jestem zmęczony i niebywale wkurzony.
Po jakimś czasie docieram do miejsca, z którego do mety jest jakieś 600 metrów i zaczyna się ostry podbieg. Nagle mam moment motywacji i myślę, że tyle dam radę. No i zaczynam się wspinać. W końcu kogoś wyprzedzam. Jedna, druga, trzecia osoba - zdychają, jak ja przed chwilą. Potem czwarta, piąta i szósta; zostaje do mety sto metrów i słyszę z góry głos spikera, który oznajmia, że właśnie na metę wpada Gruby. I tu już mega motywacja. Gość, który trenuje dość regularnie i biega po 20 km ( to dla mnie jakaś kosmiczna liczba ) jest niewiele przede mną! Ha! Nie jestem taką totalną ofiarą. Nagle znów biegnie mi się miło, lekko i przyjemnie. Ostatnie sto metrów robię szybciutko, wpadam - mam wrażenie - w ogóle nie zmęczony na metę i czuję jakieś nieopisane szczęście. Już nie myślę o tym, że większość trasy ledwie przeszedłem, bardziej o tym jaki jestem super i w ogóle. Po chwili odnajduję znajomych, Gruby kupuje na wieży browarki i siadamy sobie, wszyscy zadowoleni - nie wiedzieć czemu - z siebie. Sączymy piwko, gadamy trochę o biegu, trochę o jakichś bzdetach. Jest super. I tak wtedy na górze dochodzę do wniosku, że to jest coś co chcę robić. Że chciałbym znowu doświadczyć to uczucie szczęścia, które miałem na mecie. Bo zrobiłem coś, co wydawało mi się poza moim zasięgiem. A tu proszę. Dało się.
I obiecałem sobie, że za rok tu wrócę i już nie będę taką jęczącą mameją, która dociera do mety gdzieś na końcu. O nie. Może nie będę też mistrzem ( nie oszukujmy się, na pewno nie będę ), ale przede wszystkim - NIE BĘDĘ JĘCZĄCĄ MAMEJĄ.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu alchemik (2013-12-01,12:36): Powodzenia i wytrwałości Ci życzę. Takie sponiewieranie jest dobre bo pokazuje co jeszcze przed nami.Biegaj bo dzięki temu życie staje się prostsze i poukładane. Kot1976 (2013-12-02,08:15): Dziękować, dziękować. Plan na najbliższe kilka miesięcy ułożony, oby wypalił - chociaż zakładam, że jakieś wpadki mogą być, grunt, żeby nie wybiły z rytmu. ;-) Pozdrawiam. ekorebel (2013-12-03,16:59): No gratki, fajny blog się zapowiada :)) Kot1976 (2013-12-03,20:21): A dzięuję! Staram się jak mogę. :-)
|