2013-03-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Kic kic, czyli trudne pierwsze kroki mojego zającowania (czytano: 407 razy)
Najdelikatniej rzecz ujmując, z całą stanowczością należy stwierdzić, iż lepus europaeus, czyli popularny zając szarak nie ma łatwego życia. Zewsząd czyha na niego szereg niebezpieczeństw. A to skrzydlata brać w postaci orłów, jastrzębi, puchaczy i tym podobnych poluje na niego z góry, a to czworonożni miłośnicy dziczyzny, a to w końcu najgroźniejszy z nich, czający się w zaroślach z flintą, by ustrzelić takiego szaraczka. Jednym słowem ... PRZERĄBANĘ PANIE ZAJĄC! Mimo tych wszystkich niebezpieczeństw udaje się przeżyć dużej rzeszy kicającej braci. Dlaczego? Spryt, szybkość, zaskoczenie, kamuflaż, oto broń popularnego do niedawna miłośnika marchewki i kapusty.
Dlaczego o tym piszę. Przekonałem się ostatnio na własnej skórze, jak trudno być takim zającem. Kim jest tzw. zając na biegu długodystansowym wie chyba każdy, kto chociaż raz brał udział choćby w takim półmaratonie, nie mówiąc o dłuższych dystansach. Sam, chcąc uzyskać dobry rezultat, wielokrotnie korzystałem z usług takowego delikwenta z uczepionymi balonikami. Bywało różnie, raz lepiej raz gorzej. Raz byłem z jego pracy zadowolony, innym razem mniej. Inaczej to jednak wygląda z drugiej strony. Od wczoraj już o tym wiem. Sam skosztowałem tego „pacemakerowskiego” chleba.
Moja przygoda z zającowaniem zaczęła się bardzo nieoczekiwanie. W sumie myślałem o czymś nowym, czego jeszcze nie doświadczyłem w bieganiu. W tamtym roku posmakowałem biegów ultra, wcześniej 24-godzinnej zabawy w Rawiczu. Więc może jakieś nowe wyzwanie? Okazja nadarzyła się, gdy organizatorzy 8. Półmaratonu Warszawskiego ogłosili „casting” na prowadzących podczas zbliżającej się imprezy. A może by tak…? Zimę przepracowałem solidnie, więc z przebiegnięciem warszawskiej połówki nie powinno być problemu. Do tego dochodził fakt, ze i tak do Stolicy się wybierałem. W końcu to jedna z moich ulubionych imprez biegowych. Zaryzykowałem, zgłosiłem się i … udało się! Miałem pobiegnąć jako zając na 1:50! Z tygodnia na tydzień emocje rosły. O formę byłem spokojny, bo dwa kontrolne starty wypadły pomyślnie. Tylko, prowadzenie innych na wynik, to już inna para kaloszy. Emocje, emocje… Okazało się jeszcze, że poprowadzę tę grupę z Izą, która ratowała mój zadek na ubiegłorocznym Rzeźniku i z bardzo sympatycznym Piotrkiem.
Do Warszawy ruszyliśmy w mroźny sobotni poranek. Razem ze mną postanowili odwiedzić Syrenkę: Janek, Darek i Rafał. Każdy z nas, jak zwykle, chciał coś tam ugrać. Droga przebiegła nad wyraz spokojnie. No, może poza małym incydentem spowodowanym moim zakręceniem. Janek skwitował to krótkim: „Jak zwykle!” Całą drogę śledziliśmy … temperaturę. Piękną mroźną zimę mieliśmy tej wiosny. Ale żeby biegać w taki mróz? Wariactwo! Warszawa przywitała nas chłodem wiatrem i ogromnych ruchem na ulicach. Dotarliśmy jednak w miarę szybko pod pomnik minionej epoki, dar bratniego narodu radzieckiego, czyli pod Pałac Kultury, gdzie usytuowane było biuro zawodów. Odbiór pakietów, szybka piłka, a potem… oczekiwanie na spotkanie z szefostwem zawodów. Był czas rozejrzeć się po niewielkim EXPO, porozmawiać ze znajomymi, którzy zaczęli pojawiać się, by odebrać swój pakiet. W końcu wybiła 16:00 i udaliśmy się w „czeluście” Pałacu, by odbyć naradę wojenną z organizatorami półmaratonu. Kilkadziesiąt minut i teoretycznie wszystko było jasne. Teoretycznie nie powinno być problemów. Praktyka okazała się jednak bardziej skomplikowana. Razem z Piotrkiem i Izą obmyśliliśmy strategię, która miała być skuteczna. Tylko ją zrealizować i wszyscy będą zadowoleni.
Wieczór upłynął w rodzinnej atmosferze na Bielanach. Jak zwykle Ewa, Waldek i Piotruś przyjęli nas bardzo gościnnie. Czas minął szybko i nie zostało nic tylko obudzić się rano i zrealizować zadanie, którego podjąłem się jakiś czas temu.
Poranek przywitał nas chłodem. Był mróz, nie było słońca. Plus, nie wiało. Po wczorajszej obfitej kolacji skusiłem się tylko na lekkie śniadanko. Potem zostało tylko wskoczyć w biegowe ciuszki i mój piękny czerwony singlet z numerem startowym i ruszać pod Narodowy. A tam tłumy biegaczy. Moje przedstartowe ADHD rosło proporcjonalnie do ubywającego czasu. Odebrałem tabliczkę z czasem, Waldi przywiązał mi baloniki i ruszyłem z jednym z pacemakerów na start. Adrenalinka wzbierała. Coraz więcej osób zaczęło podchodzić i pytać się o strategię, a ja, cierpliwie, przedstawiałem ją zainteresowanym. Strategia była prosta: dwa pierwsze kilometry nieco wolniej, potem w jednym tempie, na podbiegu, wolniej – normalne, a potem nieco szybciej, żeby zdążyć na wymarzone 1:50. Było coraz bliżej startu, coraz bliżej mojego debiutu w tej zaszczytnej roli. I zaczęło się! Grupa po grupie ruszała na trasę, by pokonać 21km po pięknych warszawskich ulicach i za jakiś czas zameldować się na mecie usytuowanej obok naszego Stadionu Narodowego. W końcu przyszła i na nas kolej. Pobiegła Iza ze swoją grupą i za nią chciałem ruszyć i ja i tu pierwsza niespodzianka. Zatrzymano nas, by puścić grupę na 1:55. Powód? Bo duża grupa już pobiegła. Kilka chwil konsternacji, nerwów i w końcu puszczono i nas. Do słynnej warszawskiej palmy biegło się dobrze, spokojnie. Gimnastyka zaczęła się później. Wbiegliśmy na trasę za grupą prowadzoną na 1:55 i zaczął się slalom między wolniej biegnącymi. Wyglądaliśmy jak zagubieni w akcji. Ciężko było utrzymać zamierzone tempo. Było rwane, choć starałem się jak mogłem. Przeszkadzaliśmy sobie nawzajem. Trwało to, aż wbiegliśmy na długi szeroki odcinek trasy nad Wisłą. Tu uspokoiliśmy się i dalej szło jak po nitce, niemal co do sekundy. Nie spodziewałem się już innych niespodzianek. Wystarczy – pomyślałem. Wystarczy? O nie! Nie tym razem. Około 9km na poboczu zobaczyłem Izę. Co jest? Chwila rozmowy i już wiedziałem. Ze zdrowiem Izy coś było nie tak. Trzeba było podjąć szybką decyzję. „Odpoczęłaś? Dasz radę pociągnąć moją grupę?” Zrozumiałem, że tak. Co robić? Postanowiłem pomóc grupie dotychczas prowadzonej przez Izę, a Iza miała „zaopiekować się” moimi „podopiecznymi”. Zacząłem kicać ze zdwojoną szybkością i po jakimś kilometrze dogoniłem „osieroconych” z grupy Izy. Kolejne kilometry pokonywaliśmy już razem. Te prawie 10km pokonaliśmy już wspólnie. Wspólnie zawalczyliśmy na podbiegu, wspólnie ponownie minęliśmy palmę i wspólnie wbiegliśmy na metę z niewielkim zapasem. Udało się! Nie do końca jednak. Izę zmogła choroba i nie dała rady i moja grupa została sama. Stąd nie do końca czuję satysfakcję. Niestety zabrakło doświadczenia. Zapłaciłem frycowe. Szkoda tylko, że w ten sposób mogłem niektórych rozczarować. Jeśli tak się stało, to przepraszam! Jeśli nie udało się komuś pokonać upragnionej bariery 1:50, przepraszam stokrotnie. Mam jednak nadzieję, że kiedyś znowu wystartuję jako ten, który będzie starał się pomóc innym startującym pokonać jakąś barierę na którejś z imprez biegowych. Bo bycie zającem na półmaratonie, maratonie, czy innej biegowej imprezie to ciężki kawałek chleba. Satysfakcja za to wielka, kiedy pomoże się chociaż jednemu zawodnikowi dokonać dotychczas niemożliwego i w nagrodę dostać wielki uśmiech od ucha do ucha. Warto, naprawdę warto!
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Andrzej7 (2013-03-25,22:05): Pierwsze koty za płoty, kolejnym razem będzie tylko lepiej.Może Kraków????? Mijagi (2013-03-25,22:09): Jasne!
michu77 (2013-03-25,22:12): nie strasz mnie, przed moim pacemakerowaniem w Poznaniu ;p
Nie bardzo rozumiem, o co chodziło z tym dzieleniem grup. Mijagi (2013-03-25,22:38): Michu, nie puścili nas w jednej grupie jak należy, tylko podzielili 1:50 na trzy i puszczali na przemian: 1:50, 1:55, 1:50, 2:00, 1:50. A potem było przeciskanie się. To był błąd. ineczka16 (2013-03-26,22:00): Totalny bezsens i głupota z mieszaniem tych grup czasowych... 10 minut to jest bardzo dużo na półmaratonie.
|