2012-11-13
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Beskidy moje... (czytano: 993 razy)
Ależ ja je kocham! Ale czy można nie kochać tak cudownych widoków, ekstremalnego zmęczenia, niezapomnianej atmosfery, wspaniałych przyjaciół?... Dopiero w górach tak na prawdę czuję, że żyję. Dopiero tam oddycham pełną piersią (no dobra - klatą!). Tam jestem szczęśliwy jak dziecko, tam ma beztroska i prawdziwa wolność. Tam dusza moja, a na pewno romantyzm bezkresny i takaż tęsknota odwieczna... ;)
* * *
Kiedy na początku września na forum naszego Bractwa Biegaczy Zielona Góra pojawił się wątek „Maraton Beskidy” już w pierwszej chwili chciałem napisać: „Jestem na tak - jadę!”. Ale zaraz potem zapukał rozsądek. Przecież dopiero co wróciłem z innego górskiego biegu - Maratonu Gorce. A na październik miałem zaplanowany start na maratonie w Poznaniu, gdzie planowałem trochę „pocisnąć”. Tyle maratonów w tak krótkim czasie, to chyba nie najlepszy pomysł? Rozsądek jednak u mnie anemiczny, przez co i to pukanie jakieś słabiutkie. Więc nie mogło być mowy, by stało się inaczej niż się stało. Ziarenko zostało zasadzone i wkrótce zaczęło kiełkować ;)
Pierwszym objawem tego kiełkowania było namówienie Tomusia. Drugim - Marysi ;) Z pierwszym poszło jak z płatka. Ale rudowłosa potrafi upartą być! - „Nie, nie ma mowy! Tym razem na pewno nie dam rady. Muszę wyleczyć Achillesa, kręgosłup mnie boli”... Wymówka za wymówką, albo - zwykłe przekomarzanie ;)) Przecież i tak było wiadomo, że pojedzie. Więc nie wiem po co ten „oporek” :)
Z Zielonej Góry wyjechaliśmy w piątek po południu. Marysia, Dorotka, Tomek i ja. Powoli już się ściemniało. A przed nami 720 kilometrów, jak to powiedział spiker następnego dnia podczas dekoracji wywołując Marysię na scenę ;) Trochę przesadził (o jakieś 300 km), ale prawdą jest, że kawał drogi mieliśmy. Zwłaszcza, że trzeba było zajechać jeszcze do „dochtora”, by wystawił nam wymagane regulaminem biegu zaświadczenia o braku przeciwwskazań do biegania. Przez co musieliśmy nadrobić kolejne 50 km. Tak to już jest jak wszystko załatwia się na ostatnią chwilę. Ale co zrobić, kiedy wszystkie chwile, jakie człowiek ma, są ostatnie? ;)
Jedziemy, jedziemy, jedziemy... Nie ukrywam, że się wierciłem. No nie umiem długo tak siedzieć bezczynnie w aucie. Jeszcze te pasy - niczym kaftan jaki! W końcu mówię: „Boję się”. No i zaczęło się pocieszanie. „Oj tam Daruś, dasz radę, powolutku zacznij, potem z górki”... - „Boję się lekarza!!!” - ja na to. „Że mi zabroni biegać!”. Zbyt długa bezczynność ściśnięta pasami dawała mi już po głowie. W końcu dojechaliśmy do tego lekarza. Pokazuję swoje ostatnie EKG. „Hmmm... książkowe” - słyszę. Uff... kamień z serca :))) „Trochę śmiesznie to może wygląda, że pod zaświadczeniem podpisuje się okulista”... - tłumaczy się pan doktór. Ależ panie doktorze, ten kto to dostrzeże przecież do pana nie trafi! ;) Zresztą, skoro pani kardiolog skierowała mnie ostatnio na przebadanie żołądka, to dlaczego okulista nie miałby wpatrywać się w mój elektrokardiogram? :)))
Stare Bielsko. Sobota, 6-ta rano. Pobudka. W wojsku normalnie robią takową o 5:30. A tu co? Generał Tomuś spał jak suseł!!! No ale można mu wybaczyć, wszak już emeryt. Szybkie śniadanko, pakowanko i wkrótce ruszyliśmy wszyscy do Radziechowych. Pogoda wymarzona. Słońce i dość ciepło jak na listopad. Na miejsce dotarliśmy po ósmej, tuż po starcie Maratonu Nordic Walking. Udaliśmy się do Biura, gdzie odebraliśmy pakiety startowe i gdzie zrobili nam też pamiątkowe zdjęcia do dyplomów. Wkrótce witaliśmy znajomych - Szadoczka z Jaśkiem, Natalię z Jarkiem, Leszka i Winogradzki Team w mocnym składzie ;) Oczywiście były fotki, buzi-buzi i takie tam :)))
Punktualnie o 10:00 "straśnie przeokrutne zbójniki" dały wystrzałem z pistoletów znak do startu. Huk jak diabli!!! Ruszyliśmy z rogalami na mordkach. Pierwsze kilometry lekko tylko pofałdowane, praktycznie niemal płasko, z dość łatwymi podbiegami i zbiegami. Trzeba było mocno trzymać się na wodzy, by nie dać się ponieść fantazji. A kibice podpuszczali!!! - A to ktoś pięknie na trąbce grał, a to kapela góralska...
Początkowo prawie 2 km biegliśmy przez Radziechowy, by polnymi drogami dotrzeć wkrótce do Przybędzy. Dalej Wajdówką wróciliśmy znów do Radziechowych, gdzie się jeszcze kolejne 3 km pokręciliśmy po uliczkach. W końcu wybiegliśmy w kierunku Twardorzeczki, gdzie pagóreczki robiły się coraz bardziej wyraźne. Dotychczas biegłem razem z Marysieńką. Wiedziałem doskonale, że nie można się wyrywać i że trza brać przykład od mądrzejszych :) Tomuś natomiast - wyspany młody emeryt - uciekł nam już na samym starcie.
Po drodze mieliśmy niesamowity doping w wykonaniu Natalii z Jarkiem oraz Dorotki i Guni. Byli niewiarygodni. Wszędzie ich było pełno. Aż się co niektórzy zawodnicy dopytywali co trzeba zrobić, by mieć tyle takich kibiców :))) Po przebiegnięciu przez Ostre, od ok. 12-tego kilometra zaczynał się już jeden długi coraz to mocniejszy podbieg. Na szczęście asfaltowa, a potem szutrowa nawierzchnia pozwalała na spokojny wolny bieg. Dopiero ostatni kilometr przed samym szczytem Skrzycznego prowadził szlakiem górskim po kamlotach. Oczywiście, gdyby się trenowało podbiegi, to by się biegło bez przerwy niemal całość. A tak sił w nóżkach starczyło do około 18-tego kilometra, skąd chwilami musiałem już przechodzić do marszu.
Na dochodzeniu do szczytowania usłyszałem nagle znajomy mi głos: "Daruś! A dawaj tu, dawaj!!!"... No nie!!! - Tomuś!!! - A więc dopadłem generała!!! Teraz mu nie odpuszczę! :))) Tia... Mój optymizm trwał może z 500 metrów, nie więcej. W trakcie szczytowania bowiem najwyższy góra Beskidu Śląskiego pokazała mi kto tu rządzi. Najpierw jednak Tomuś sam zaczął atak - śnieżkami! :))) Po chwili - ku memu wielkiemu zdziwieniu - usłyszałem i zobaczyłem dopingujących znowu Natalię z Jarkiem!!! No nie, skąd oni już tutaj na samym wierchu??? Jarek wskazał mi na stojącą w śniegu puszeczkę - "Łyk piwka i zostawiamy dla kolejnego zawodnika". Spróbowałem łyczek - "Mmmmm... Jakie dobre! Mogę jeszcze jeden???!!!" :)))
No i zaczął się zbieg. Ała, ała!!... I w tym momencie dostałem jednocześnie 4 skurcze w nogi - po dwa na każdą, symetrycznie - w czwóreczki i w łydeczki. No takiej radochy to ja jeszcze nigdy nie miałem!!! Szybko, albo nawet jeszcze szybciej, przypomniałem sobie o żelu z magnezem w plecaczku. Ten żel był taki malusi, a moje skurcze tak zajebiste... że wyglądało to doprawdy komicznie. Jednak ten uśmiech, co go wówczas miałem na twarzy, nie był ze szczęścia. Raczej był to uśmiech zająca, co spadł na ziemię ucząc się latać bez spadochronu. Było nie było wessałem żelik prawie z folią. Musiałem nieco też zwolnić, by jakoś roztruchtać te dziadowskie skurcze. Odtąd cały już czas, aż do mety, biegłem na granicy bólu, lądując kopytkami nieco bardziej na śródstopiu, bo tak mniej atakowało. Momentami byłem pokraczny, ale miałem to w d... A najbardziej było mi żal nie tego, że "po Moskwie nie suną już sanie", ale tego że Tomuś oddala się znowu jak znikający punkt... Dla ciekawych - żal trwał krótko, bo Tomuś biegł szybko i równie szybko zniknął.
By nie myśleć o pierdołach podziwiałem widoczki. A było co oglądać!!! W dole Żywiec i Jezioro Żywieckie. Dalej lśniący w słońcu, ośnieżony szczyt Babiej Góry, która wyglądała dzisiaj niczym Fudżijama. Po prawej masyw Pilska, a jeszcze dalej po prawej Mała Fatra na Słowacji. A na horyzoncie, jak na dłoni, calusie piękniusie Tatry, gdzie jakby się dobrze przyjrzeć, to ponoć można było wypatrzeć Adamusa, który sobie właśnie tam hasał :)))
Nie wiem, czy to te widoczki mi tak pomogły, czy ten malusi żelik, ale trochę jakby udało mi się przyśpieszyć. Ciut wiało w twarzyczkę, no ale w górach zawsze jakaś rozkosz musi być. Szeroka szutrowa alejka prowadziła w dół aż do 30-tego kilometra, gdzie wpadało się na znajomą już asfaltową szosę. Po drodze wyprzedzałem pozdrawiając tych, co wystartowali dwie godziny przed nami - chodziarzy z kijkami. Pomyślałem o Miriano, ale ten harpagan był daleko z przodu i nie dał się dogonić aż do mety ;)
Na 32 kilometrze punkt odżywiania. Wprawdzie wciskałem wcześniej w siebie jakieś odżywki, ale potrzebowałem jakiegoś normalnego żarełka. Ile się można napychać jakimiś "glutami". Dopadłem do stołu i mówię: "Potasu i magnezu mi trzeba!" Miła, uśmiechnięta dziewczyna zaproponowała mi banana (potas) i czekoladę (magnez). Do picia dostałem kubek ciepłej herbaty - miodzio!!! Ruszyłem dalej. Kolejne 5 kilosków przeleciało dość sympatycznie. Czułem się w sumie wyjątkowo dobrze, głowa nie szwankowała, żołądek z jelitami chyba były, bo nie czułem. Tylko te cholerne skurcze zmuszały co jakiś czas do zdziadolenia pozycji lub zwolnienia tempa.
Jednak wszystko co najlepsze w tym maratonie zostało pomyślane na koniec :)) Od 37 kilometra bowiem zaczynał się długaśny podbieg na Matyskę. Ech, kto biegał maratony ten wie z jaką "radością" pokonuje się końcówkę trasy. A tu nie dość, że pod górkę, to jeszcze pod wiatr. Mało tego - z każdą chwilą było coraz bardziej pod górkę i coraz bardziej pod wiatr. Momentami tak dmuchało, że trzeba było napierać w pochyleniu. A jak się pochylałem, to naciągałem łydeczki. A jak je naciągałem, to... ała, ała...
Na szczycie Matyski stoi Krzyż Milenijny, a prowadzi do niego droga krzyżowa. Stąd wzgórze nazywane jest też Golgotą Beskidów. Nie mogłem już biec. Szedłem. A przy każdej z XIV stacji, nie dało się przejść obojętnie. Nie dało się, bo wymiar tej drogi nabierał teraz wyjątkowego znaczenia. Był ból, było cierpienie, była zaduma...
Nie dotrwałem jednak w tym stanie do samego końca, bo przerwał go stan zgoła odmienny. Otóż jakieś 200 metrów od szczytu Matyski, w miejscu gdzie był punkt z izotonikami, zatrzymałem się na łyczek. Dostałem całą butelkę, otworzyłem. Podniosłem ją oglądając się za siebie i... nie!... Niemożliwe!!! Do punktu docierała właśnie też... Marysieńka! Zdołałem jedynie unieść w szoku rękę machając nią jakby w rytm piosenki "Jak się masz kochanie, jak się masz?", po czym była już przy mojej flaszeczce ;)
Wspólnie ruszyliśmy więc do góry, narzekając na łapiące nas skurcze. Wieleśmy sobie nie pogadali, gdyż ze szczytu prowadził dość mocny zbieg łąkami i błotnistymi ścieżkami. Nie dość, że wąsko i stromo, to i ślisko. W sam raz na nasze skurcze :))) Wróciły mi wszystkie cztery... cholery. Dokuczały tak bardzo, że nie mogłem już hamować i musiałem się puścić luźno ;) Się puściłem. Maryś z wrażenia została z tyłu ;)) Wmawiałem sobie, że teraz to już tylko dwa kiloski zbiegu i będzie po wszystkim. Po kilometrze dotarłem do skrzyżowania, gdzie stało dwóch strażaków. Wołam - lecąc na luzie - "w lewo, czy w prawo!?". "W lewo, pod górę!" - odpowiedzieli jednocześnie. O w mordę!!! Znowu pod górę??? A miało być już tak pięknie! ;))
Po kilkuset metrach polna wąska ścieżynka zamieniła się w końcu w asfalcik i rozpoczął się wymarzony finisz. Myślałem tylko o jednym - biec tak, by się nie rozsypać przed metą. Już nie raz widziałem przypadki jak skurcze wywracały biegaczy przed samym końcem. Dobiec za wszelką cenę. Dobiec i nie dać się pokonać.
Udało się!!! Na nieco ugiętych nogach wpadłem na metę z okrzykiem "O Jezu!!!". Nie wiem, może to przez tą Golgotę tak. Uścisk dłoni Komandora Edka Dudka i pytanie: "Co się stało?!" Z uśmiechem od ucha do ucha odrzekłem: "Nic. Koniec!" :)) Choć na nogach ledwie stałem, to w środku skakałem pod niebiosa, że hej! Jak ja uwielbiam takie chwile!!!... "Jak ja to kochom!!!" :D
A potem była góralska biesiada przy kapeli i wspólnym śpiewaniu. No i oczywiście dekoracja zwycięzców - Marysia z Miriano i Emi biegali na scenę za kiełbasą żywiecką o metrowej długości i po inne nagrody. Wielkie gratulacje za wielki wyczyn! Na koniec każdy otrzymał mały upominek od sponsorów i dyplom ze zdjęciem. Potem pożegnaliśmy się ze wszystkimi i wróciliśmy do Bielska, gdzie u mojej siostry i szwagra czekała kolejna biesiada, a niekończące się rozmowy i burza emocji szalały z nami prawie do nocy.
A w niedzielę rano?... Oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić wycieczki w góry - Dębowiec, Szyndzielnia, Klimczok... Słońce, 15°C na plusie... No i te widoki!!! Poezja!... Aż żal było do domu wracać... :)
Beskidy moje, czekajcie! Wkrótce znów do was przyjadę!
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora renia_42195 (2012-11-14,07:05): Gratuluję !!! Skąd miałeś siły by jeszcze "spacerować" w niedzielę ? Powiedz co bierzesz ;-) gerappa Poznań (2012-11-14,08:11): O Dario :) pięknie było :) !!! ja chcę już tam wrócić ... michu77 (2012-11-14,08:13): Gratulacje Darek! Na tym biegu jeszcze nie byłem, ale za ... rok... Marysieńka (2012-11-14,08:17): Mała poprawka....ten Twój ruch ręki mówił mi...o nie, nie...choćbym miał "kupę" zrobić nie wygrasz ze mną....ale za rok...to ja mam zamiar tak Tobie pomachać...hahahaha...:))) dario_7 (2012-11-14,08:39): Reniu, co biorę? Biorę się za siebie i życie jakim jest... ;) No i od czasu do czasu mogę jeszcze Marysieńkę wyściskać, tak jak na ostatnim zdjęciu :))) Pozwala mi!!! :P dario_7 (2012-11-14,08:41): Aga, ja też!!! Z górami jest jak z prawdziwą miłością - im więcej się kocha, tym bardziej tęskni... ;)) dario_7 (2012-11-14,08:44): Michale, dzięki! Musisz koniecznie spróbować tych boleści, bo warte grzechu! ;)) dario_7 (2012-11-14,08:48): Maryś, gdyby było tak jak piszesz, to musiałby to być chyba gest Kozakiewicza ;)) A przecież to było tylko przyjazne machanie na powitanie!!!... Choć, nie ukrywam, siły mi wróciły na Twój widok. No ale komu by nie wróciły w takim momencie!!!??? :))) Marysieńka (2012-11-14,09:15): Gest Kozakiewicza???? Na mnie??? No ładnie!!!!! To machanie było takie na...pożegnanie:))) dario_7 (2012-11-14,09:23): Hahaha!!!... :))) Pożegnanie!!! :))) Byłem pewien, że mnie gonisz!! I powiedz, że tak nie było??... Sama mnie nauczyłaś, że jak kobieta z tyłu, to trza gnać!!!... :P Marysieńka (2012-11-14,09:32): Ja to co innego...przed kobietami uciekam...ale facetów gonię...normalnie nie mam pojęcia dlaczego przede mną uciekają..przecież jestem jak.."aniołek"...no prawie aniołek..hahaha:)) snipster (2012-11-14,11:45): no to wyszalałeś (wybiegałeś) się w końcu jak ten Hart, a raczej jak Labrador ;) zapewne wkrótce będzie powtórka w górach ;) dario_7 (2012-11-14,11:58): Piter, jasne!! Ja tylko się nadarzy okazja to gór nie odpuszczę ;) Hepatica (2012-11-14,15:10): Jeny!!! Wy wcale, ale to wcale nie wyglądacie na zmęczonych!!!!:))). Ciesząc się z Waszych udanych startów nie mogę się powstrzymać od ZAZDROŚCI ( nie mylić z zawiścią:)!!!:))). Emi (2012-11-14,15:56): Super relacja! I nawet na focie się załapałam:) Winogradzki Team też ma swój mały udział w namawianiu Ciebie na ten maratonik - byłeś molestowany na Endomondo:)) A tak poza tym, to zastanawia mnie jedno - czy ty z tego plecaczka wciągasz jakąś malinówkę albo wiśniówkę? Bo aż rurka się zrobiła fioletowa (w oryginale chyba jest niebieska;);P kafii (2012-11-14,17:25): Daruś, długo kazałeś nam czekać na jakiś kolejny, fajny wpis...jak zwykle czyta się go ,,bajecznie"-gdybym tam nie był to po samym przeczytaniu tego artykułu dałbym Ci się namówić:-)))
Daruś, emeryci tak mają, że wstają kiedy chcą :-) ale dzięki, żeś puknął rankiem do naszych drzwi, bo inaczej to chyba dopiero huk z tych ,,zbójeckich" pistoletów by nas obudził:-)
no a z tym namawianiem....no cóż wiesz, że my biegacze to takie,,wariaty", i że do szaleństwa to nas dużo nie trzeba namawiać (czasami)-co sam przyznałeś powyżej :-)))ale tak ma być...no bo co ja teraz innego na tej emeryturce miałbym robić???- tak pojadę na jakieś zawody i Ci pokażę jak emeryci biegają!!!hihihi...dzięki Daruś za namowę i za ten wspólny wypad:-)...no i nie zapomnij, że w ten weekend jesteś u nas no i...WĄWOZY CZEKAJĄ!!!:-)do zobaczonka Marysieńka (2012-11-14,18:14): Tomuś....w drzwi to ja pukałam. bo z każdego pokoju taka ciiiiiiisza dobiegała:))) kafii (2012-11-14,20:05): ups...sorki Marysiu, ale przez drzwi nie widziałem kto tam puka, no i...tak rano wstawać na emeryturce, to można być ,,zamotanym" :-) zbig (2012-11-14,20:44): Skąd Ty masz tyle siły? dario_7 (2012-11-14,21:06): Krysiu, no co Ty!!! Przecież widać, że na drugi dzień musieliśmy się kijkami podpierać ;)) dario_7 (2012-11-14,21:07): Emi, to tajna mikstura - sok z gumijagód!!! Hahaha!!!... :))) dario_7 (2012-11-14,21:11): Tomuś, teraz to ja kicham na wąwozy!!! Zacząłem właśnie roztrenowanie - basenik, bicze wodne, jacuzzi, sauna, grota lodowa itp. itd... Ale poczekaj, jak już wejdę w treningi to... "nas nie dogoniat!" :D dario_7 (2012-11-14,21:13): Zbysiu, dożyjesz 50-tki to też będziesz miał!!! Nie musisz się jednak z tym śpieszyć - i tak zleci jak z bicza trzasnął! :D Emi (2012-11-15,09:13): Sok z gumijagód;) No ładnie...potem uciekasz Marysi, a ona musi cię gonić o suchym pysku...znaczy się na samej wodzie;) dario_7 (2012-11-15,09:26): Emi, aby było sprawiedliwie - mieliśmy z Marysią ten sam sok w camelbakach... Sam przyrządzałem! :P Marysieńka (2012-11-15,09:38): Zastanawia mnie więc fakt dlaczego musiałam śniegiem się "posiłkować".....ta mikstura była jak miód słodka...to taka Twoja "tajna" broń??? :)) dario_7 (2012-11-15,09:48): Maryś, była rozcieńczona 1:2!!! Prawie bez smaku! ;)) Emi (2012-11-15,10:36): Słodka broń;) Ale dacie tej gumijagodowej mikstury następnym razem trochę possać?;) Może urwę z 30 minutek! dario_7 (2012-11-15,11:28): Jasne, że damy possać!!! :P Marysieńka (2012-11-15,12:25): "Maryś, była rozcieńczona 1:2!!!"...rozumiem, że tak była Twoja rozcieńczona...a moja jak?????? :)) dario_7 (2012-11-15,13:43): Twoja była 2:1 Maryś! :D ... Problem tkwi w języczkach :P Marysieńka (2012-11-15,15:38): Języczkach??? Twoim czy moim??? :)) dario_7 (2012-11-15,15:41): Pewnie w obu Maryś :P ... Choć, jak widać, mój potrzebuje więcej słodyczy ;) Marysieńka (2012-11-15,15:43): A może mojemu innej słodyczy "trza" ??? :)) dario_7 (2012-11-15,16:13): Jeśli tak, to może święta bez serniczka i makowca?? ;) Marysieńka (2012-11-16,10:46): No na aż taką "pokutę" samej siebie nie mogę skazać....bo czymże niby na to zasłużyłam??? :))
|