2012-10-15
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Ból i łzy. Ogromne rozczarowanie i ogromna determinacja. I satysfakcja, mimo wszystko. (czytano: 1186 razy)
Ukończyłem. To wszystko, co mogę napisać o swoim występie w maratonie poznańskim. W końcu odebrałem swoją ciężką lekcję.
Jak oczywiście wiecie w planie było 3:30. Biegałem na treningach regularnie drugie zakresy po około 5min/km, więc był to wynik, o który musiałem spróbować powalczyć.
Ostatniej nocy oczywiście nie przespałem, ale to chyba norma. Pobudka o 6.00, śniadanie i na start. Wyjątkowo wcześnie byliśmy już obrobieni. Przebrani, rzeczy w szatni itp. Czyli bardzo dobrze. Dla biegaczy dostępna była hala, więc można było siedzieć w ciepełku. Rozgrzałem się jak należy i jakieś 10 minut przed startem byłem już w swojej strefie startowej. Przywitałem się z pacemakerami i byłem gotowy.
Start jak zwykle bardzo wzruszający. Jak zwykle łezka, choć to już nie to, co za pierwszym razem. Szczególnie, że w perspektywie był naprawdę ostry bieg.
Ruszyliśmy i... od początku wiedziałem, że coś jest nie tak. Na 4. kilometrze po raz pierwszy pomyślałem, że mogę nie ukończyć biegu w tym tempie. Na CZWARTYM kilometrze. Oczywiście zwolnienie nie wchodziło w grę. Cały rok fiksowałem sobie w głowie te 3:30, więc czerwone baloniki przede mną były świętością. Leciałem. Myślę, że pacemaker prowadził dość dobrze, ale przez to, że trasa była mocno pofałdowana, tempo było rwane siłą rzeczy. Pamiętam, że dość często widziałem na Garminie tempo chwilowe rzędu 4:40 czy 4:30, a zdarzały się nawet takie abstrakcje jak 4:05. Wszystko oczywiście na mocnych zbiegach.
Już bardzo wcześnie przy trasie zawołał mnie Patryk. Sam biega, choć teraz ma o ile wiem przerwę. A kibicem jest doskonałym, spotkałem go w sumie na trasie 3 razy.
Ciągnąłem więc to szalone tempo dalej. Garmin pokazywał mi średnie około 4:55. Na 12. km nie widziałem już baloników, ale na 16. zobaczyłem je znowu. Na krótko. Już od 17. km zacząłem odpadać od grupy. Nie próbowałem się już jej trzymać, zacząłem świadomie nieco zwalniać. Chciałem posłuchać organizmu, czy zwolnienie o kilkanaście sekund na kilometr pomoże.
Gdzieś tu miała być Runnerka. Nie zauważyliśmy się, nie wiem czy była. Szkoda. Może następnym razem. Choć mam nadzieję, że następnym razem po prostu razem pobiegniemy.
Lekkie obniżenie tempa nie pomagało. Niestety, zaczęło do mnie docierać, że już jest za późno. Że już się spaliłem. Jedynie siłą woli ciągnąłem jeszcze do półmetka, by pobić swoją życiówkę w połówce. Udało się, choć nie jestem pewien dokładnego czasu. Jestem prawie pewien, że najpierw była tablice 21km, a dopiero po chwili mata pomiarowa, co wskazywałoby na to, że mata była dokładnie na półmetku. Jednak w międzyczasach w wynikach ten pomiar oznaczony jest jako "21km". Chyba jednak będę się trzymał swojej wersji, czyli
Mój nowy rekord w półmaratonie wynosi 1:46:50. Czyli na półmetku odpadłem już o prawie 2 minuty od tempa na 3:30.
I to był koniec. Absolutnie koniec. Zaraz za matą pomiarową zacząłem iść, jeść chwyconego wcześniej na punkcie banana i rozmyślać. I tu zaczęła się moja krótka, bo zaledwie dwu i pół godzinna ewolucja mentalna.
Chciałem zejść z trasy. Pierwszy odruch był taki - nie ma szansy na zaplanowany wynik, więc po co to ciągnąć. Ukończenie maratonu w byle jakim czasie to nic interesującego. Po co. Zacząłem jeszcze truchtać i na szczęście przyszło otrzeźwienie. Ukończenie maratonu to nic interesującego? Kim ja jestem, by być tak bezczelnym? Trzy lata wcześniej było to moje marzenie. Dla wielu nadal nim jest i dla wielu zawsze będzie. Ja ukończyłem zaledwie 3, a już rzucam tak butnymi słowami?
O nie, ja ten maraton ukończę.
Nie mogłem już biec. W połowie trasy. No powiedzmy, że gdzieś do 25. jeszcze truchtałem. Później miałem może 3-4 zrywy do biegu, żaden nie dłuższy niż 300 metrów. Jakieś 17 kilometrów przeszedłem. Ile razy pisałem o ludziach, którzy idą już w połowie dystansu? Ile razy pisałem, że są w najlepszym przypadku lekkomyślni, a najprawdopodobniej zwyczajnie głupi? Teraz stałem się jednym z nich. Długo długo nie widziałem nikogo poza mną, kto by szedł. Byłem najgłupszym człowiekiem w okolicy.
Ale szedłem. Przeliczyłem tempo chodu. Wyszło mi, że powinienem zmieścić się w 4:30. I szedłem.
Chcę z całych sił podkreślić zachowanie kibiców. Byli absolutnie fenomenalni na całej trasie. Szedłem przecież taki kawał, a ani razu nie usłyszałem uszczypliwego komentarza. Natomiast doping był fantastyczny, cały czas. Na numerze startowym miałem wydrukowane imię, więc doping na ogół był imienny. Do tego koszulka Drużyny Szpiku przyciągająca uwagę. To było niesamowite, kierowane personalnie do mnie i za każdym razem dodawało sił. Mimo mojego stanu starałem się bić im brawo, machać, lub powiedzieć kilka słów.
O dziwo nie wyziębiałem się. Byłem w zestawie startowym - superkrótkich spodenkach i koszulce na ramionkach, a stopni było maks 10 i wiał zimny wiatr. Marzły mi trochę dłonie, ale to wszystko. Spodziewałem się dziś przeziębienia, ale póki co nic z tych rzeczy.
Tak więc szedłem. Na 30. kilometrze po raz pierwszy się rozpłakałem... Aż dziwne, że wytrzymałem tak długo. Oczy mi się zacisnęły i musiałem stanąć, bo nic nie widziałem. Że praca poszła na marne, że tak bardzo chciałem, że jestem bezwartościowy...
Zwalczyłem to szybko. I to był ostatni raz z tego powodu. W te 2,5 godziny rozwinąłem się emocjonalnie bardziej niż przez kilka ostatnich lat. Czy praca na treningu pójdzie na marne, zależy wyłącznie ode mnie i od dalszego ciągu mojego biegania. Bezwartościowy? Ukończę maraton w 4:30 połowę maszerując i jestem bezwartościowy? Głupi, co najwyżej, bo tak myślę.
Szedłem dalej. Łzy zalały mi twarz jeszcze chyba 2 razy, ale oba już tylko dzięki kibicom! Anonimowym, nieznanym mi, nieznającym mnie. Krzyczącym do mnie cały czas, gdy ich mijałem. "Michał, jesteś silny!". "Michał, brawo!". "Michał, walczysz!!". Nawet teraz, gdy to piszę, oczy mi się zaszkliły.
Gdzieś tu po raz trzeci odnalazł mnie Patryk. Ponieważ już szedłem, zszedłem na pobocze by uścisnąć mu dłoń. Zapytał, czy czegoś mi trzeba, ale odpowiedziałem, że tylko fajnej dziewczyny, więc może nie było ze mną tak najgorzej.
I tak mijały kilometry. Niestety wysiadało mi wszystko po kolei. Być może się wyziębiałem, choć świadomie tego nie czułem. Być może moje półstartowe Skylony po prostu bardzo słabo nadawały się do marszu. No a ostatecznie to ja po prostu nigdy nie chodziłem długich odległości, więc była to dla mnie nowość.
Przy tablicy "38km" po raz pierwszy i na szczęście ostatni zapłakałem z bólu. Paliły mnie spody stóp, bardzo bolały górne części, przy wiązaniu buta. Kuły stawy skokowe, bolały pachwiny, kręgosłup oraz miałem kolkę z obu stron jednocześnie. Dotarło do mnie, że mogę być fizycznie niezdolny do ukończenia.
Ale szedłem. Dostałem od chłopca z publiczności cukierka, ale nie byłem w stanie odwinąć go z papierka...
Teraz szło już bardzo wielu i w ramach czarnego poczucia humoru mogę się pochwalić, że w kategorii chodziarzy pewnie wygrałem. Wyprzedzałem innych idących, a żaden nie wyprzedził mnie. Jeszcze raz próbowałem ruszyć do biegu - wytrwałem około 100 metrów.
Na 40. km usłyszałem dzwoneczek. Niestety, nie był to ten dzwoneczek, co rok temu. Tym razem jego właścicielka nie mogła dotrzeć. Może to i dobrze, bo na tym etapie mógłbym się jej rozryczeć w rękaw. A ponieważ właścicielka przestała być singielką, mógłbym za to oberwać po łbie pompką rowerową :)
Byłem na Moście Dworcowym. Wiedziałem, że to już. Dotarłem na teren MTP jeszcze idąc. Chciałem pobiec dopiero na ostatniej prostej, ale poderwałem się odrobinę wcześniej. Przetuptałem około 500 metrów, do ostatniego zakrętu, a wtedy...
Ostatnia prosta to inny wymiar. Inny wszechświat. Znane nam prawa fizyki i ludzkiej fizjologii tam nie obowiązują. Gdy zobaczyłem metę ruszyłem sprintem absolutnie niewyobrażalnym. Wyprzedziłem rzeszę idących, kilku biegnących a nawet jednego, który również ostro finiszował. Mam wielką nadzieję, że dopadnę jakiś film, bo takiego finiszu nie miałem jeszcze w żadnym maratonie.
4:23:50 netto. 53 minuty wolniej, niż chciałem. Ale ukończyłem! Ukończyłem swój czwarty maraton. Swój najtrudniejszy!
Odebrałem nareszcie swoją maratońską lekcję. Być może elementem składowym sportowej porażki było to, że wcześniejsze maratony poszły mi zbyt łatwo. Czym jest ukończenie maratonu, w którym od startu do mety leci się równo, walcząc owszem ze zmęczeniem, ale utrzymując tempo, wobec maratonu, który łamie nas już w połowie. W którym w połowie trasy stoimy na poboczu i zupełnie poważnie rozważamy zejście z trasy.
I nie było więcej rozczulania się nad sobą. Mam kolejny medal maratoński, mam kolejne doświadczenie i mam swoją najważniejszą maratońską lekcję.
Ze szczegółową analizą jeszcze się wstrzymam. Jeszcze się zastanawiam nad dokładnym źródłem niepowodzenia, jeszcze dyskutuję z Tomkiem. Napiszę o tym za jakiś czas.
Poznań nie był szczęśliwy. Ja zrobiłem co zrobiłem. Tomek zszedł w 1/3 uszkadzając achillesa na torach tramwajowych. No i jedna osoba zmarła. Tragiczne wydarzenie. Niestety, zdarzało się i będzie się zdarzać nadal. Oby jak najrzadziej.
Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali. Otrzymałem morze smsów i kilka telefonów, w tym jeden bardzo zaskakujący ;)
Dziękuję Patryk za osobiste kibicowanie! Dziękuję Wam, Poznaniacy, choć tego nie przeczytacie - byliście wspaniali i łzy wzruszenia napływają mi do oczu, gdy tylko sobie Was przypomnę. Bez Was ta impreza nie byłaby nawet w połowie tak wspaniała!!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Truskawa (2012-10-15,19:19): Trochę tak jakbym czytała o moim Dębnie. Luzik Michał. Nie tym razem to następnym będziesz miał to wymarzone 3.30. Na teraz ciesz się kolejnym ukończonym maratonem. Ukończonym! To przecież jest najwazniejsze. :) agnieszkan (2012-10-18,22:17): Hej Michał! Dzięki za wpis. Jesteś naprawdę silny. Podziwiam Cię. Ja oczywiście nie jestem rasowym biegaczem, i nigdy nie byłam bardzo "fit", że tak powiem, ale dzieki Tobie, TYLKO DZIĘKI TOBIE, zaliczyłam półmaraton w 2,04 co dla mnie jest życiowym osiągnięciem i czym nadal się chwalę jak tylko mam okazję. Dziekuję Ci jeszcze raz. Czas 4.30 w maratonie jest marzeniem dla wielu... więc nie narzekaj. Jest super. Najgorzej jak się na cos tak mocno psychicznie nastawisz i nie wychodzi. Dostajesz wtedy porządną lekcję życiowej pokory. No i trudno. Na pewno się jeszcze uda. Wierzę w Ciebie. Mam nadzieję, że wreszcie się zmotywuję i może jeszcze razem pobiegniemy. Maratonu w Twoich czasach to ja nigdy nie zrobię... ale może jakiś krótszy dystans. A maraton w Poznaniu, mieście, które uwielbiam tez mi się marzy. Może to akurat czas, żeby zaacząć. Trzymaj się. Pozdrawiam, Agnieszka
|