2012-07-15
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Skoki przez stoki wulkanu (czytano: 1600 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: www.kapitanwien.bloog.pl
2012
Po raz trzeci wstąpiłem na Szlak Wygasłych Wulkanów. W zeszłym roku pojechałem do Złotoryi razem z Jędrkiem. Wystartowaliśmy razem, ale od pewnego momentu dostosowałem się do tempa pewnej sympatycznej pani z Warszawy. Przez większą część dystansu biegliśmy razem i razem dotarliśmy do mety, oczywiście umorusani jak nieboskie stworzenia.
Jakież było moje miłe rozczarowanie, gdy przed tegorocznym biegiem spotkałem ową damę ponownie tym razem jednak w towarzystwie męża, córki, która w ubiegłym sezonie wyprzedziła nas na kilometry oraz syna startującego tak jak ojciec po raz pierwszy. Tak właściwie, to ona mnie rozpoznała pierwsza. Tym razem pod względem tempa biegowego dobraliśmy się z mężem tej pani i od startu do mety przez pełne 14 kilometrów razem mozolnie brnęliśmy przez bagna i wody Kaczawy do wulkanu Organy Wielisławskie. Co roku inny wulkan i co roku dłuższy dystans. Jak tak dalej będzie się ten bieg rozwijał, to kiedyś normalnie nie dobiegnę. Już jest ciężko to ukończyć, choć muszę przyznać organizatorzy cierpliwie czekają na ostatniego zawodnika. Nie ma określonego limitu czasu. Pamiętam, że w pierwszej edycji sędziowie pakowali komputer do torby i zabierali się do domy, gdy niespodziewanie dla nich nagle pojawiłem się w zasięgu mety, a medal dla mnie wyciągali już z archiwum.
Bieg się rozwija nie tylko pod względem dystansu. Organizatorom nie brakuje pomysłów w stawianiu przeróżnych przeszkód, co byśmy za bardzo się nie rozpędzali. Pojawiła się, więc zjeżdżalnia wodna zorganizowana przez strażaków, wodne podejście pod górkę z prysznicem, wozy wyładowane drewnem oraz wrak policyjnej suki do podeptania lub do przelecenia. Ja te sukę przeleciałem, ale nie było to zbyt przyjemne, bo w środku było pełno rozbitego szkła , a drążek zmiany biegów omal nie rozerwał mi spodenek. Spodenki to jeszcze nie problem – pomyślałem – gorzej gdyby rozerwał ich zawartość. Krzyknąłem, więc do kolegi, by tę sukę podeptał, czyli przebiegł po niej przez dekiel, czyli dach. No i tak właśnie zrobił i jak później powiedział z przyjemnością. Dla młodych informuję, że suka policyjna to taki samochód milicyjny marki najczęściej Nysa lub Star, okropnie nielubiana przez solidarne społeczeństwo. Owa niechęć co do suk rozciągała się również na psy, czyli ludzi, którzy tymi sukami jeździli, że tak powiem służbowo, w odróżnieniu od tych, którzy podróżowali owymi sukami po uprzednim zaaplikowaniu tzw. środków bezpośredniego przymusu.
Nie brakowało za to jak zwykle wody, dymu, ognia i błota, czyli wszystkiego tego, z czego słyną wulkany i jak na wulkany przystało było piekielnie gorąco. Całe szczęście, że można się było po biegu schłodzić w orzeźwiających wodach zalewu.
Całą tę imprezę traktuje oczywiście jako wyśmienitą zabawę, a także jako trening zręcznościowo - wytrzymałościowy. Mimo pewnych jeszcze mankamentów organizacyjnych ten bieg ma swoja niepowtarzalną atmosferę, którą polubiłem od samego początku. Nawet po biegu, kiedy omawialiśmy na gorąco szczegóły biegu razem z poznanymi przyjaciółmi czekając na zupę grochową, która się wielce spóźniała wyczuwało się niezwykłą aurę tej pięknej krainy i tego uroczego zakątka nad zalewem w Złotoryi. Żal było odjeżdżać.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Inek (2012-08-19,20:46): Brawo! Widać, że w takich biegach czujesz się jak w swoim żywiole, jak w "Dziesięć w skali Beauforta" :)
|