2012-01-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Podsumowanie i wspomnienia z sezonu 2011 cz. 3 (czytano: 1885 razy)
CDN....
HASCO-LEK Wrocław Maraton był, jak każdy wyjazd, dopięty na ostatni guzik, wszystko spakowane już dzień wcześniej tylko wsiadać i jechać. I tak też zrobiłem od rana do załatwienia kilka tzw. spraw domowych i w podróż. A z racji tego, że bardzo lubię podróże samochodem, to aż się rwałem za kierownicę. Lubię gdy droga ucieka szybko, a ja jestem sam panem swego losu - nie muszę się zatrzymywać kiedy muszę tylko kiedy chcę.
U „bram” Wrocławia zameldowałem się około godziny 16, ale dojazd do biura zawodów zajął mi jeszcze kilkanaście minut.
Na Stadionie Olimpijskim, dopiero dotarło do mnie, że jestem tutaj, i że TO się dzieje naprawdę. Dochodząc do linii startu alejką drzew, która była wydzielona metalowym „bramkami”, dostałem gęsiej skórki już na samą myśl o jutrzejszym biegu. Atmosfera była niesamowita, już było czuć smak rywalizacji, wszędzie gdzie się nie obejrzałem tylko sami biegacze, biegacze i biegacze.
Biuro zawodów pracowało BARDZO SPRAWNIE, nie było kolejek, a jeśli nawet się tworzyły, to mgnieniu oka znikały - organizatorom zależało na sprawnej odprawie zawodników i na tym, aby każdy wyszedł zadowolony.
Po odnalezieniu miejsca noclegowego, mieszczącego się w hali sportowej, postanowiłem przejść się jeszcze na mały spacerek przed snem. W biurze zawodów odbywało się Pasta Party - dojście parkiem, który oddzielał moją bazę od Stadionu Olimpijskiego. Po skonsumowaniu makaronu i wypiciu jednego napoju z dużą zawartością „witaminy z grupy B ”, wróciłem do mojego legowiska. Obok mojego miejsca ulokował się kolega z Warszawy, który jak dobrze pamiętam, miał na imię Paweł, i który podobnie jak ja, chciał biec na czas końcowy 3h30min.
Po krótkiej rozmowie i wymianie doświadczeń poszliśmy spać. Jak zwykle noc przed startem była dla mnie nie przespana. Zawsze udziela mi się stres, ale teraz już wiem, że jedna noc zwłaszcza ta ostatnia, nie zmieni za wiele, no chyba, że by się poszło na imprezę i przebalowało całą noc . Szybkie śniadanko w stałym zestawie tzn.: makaron, płatki wielo zbożowe, nasiona i jogurt, następnie spakowanie rzeczy do samochodu i przejazd na parking w okolicy startu.
Poranek jak na wczesną porę i jak na wrzesień był bardzo ciepły i nie wiem czy z tego względu czy może jest tak od zawsze, ale start był zaplanowany na godz. 9-00 (na całe szczęście) choć i tak jak wszyscy zawodnicy obawiałem się strasznego upału, który może pokrzyżować plany. Biorąc pod uwagę to, że będzie bardzo ciepło założyłem sobie, że najważniejsze jest nawadnianie organizmu. Już pierwszego punktu z napojami piłem małymi porcjami, za to dużo, i to chyba „uratowało mi życie”.
Umiejscowienie linii startu i mety było przepiękne - Stadion Olimpijski, z którego wybiegało się i wbiegało, w zależności od kierunku biegu przez aleję zabezpieczoną przez metalowe barierki, za którymi stały tłumy kibiców, co jeszcze dodatkowo podnosiło rangę zawodów i wstrzykiwało do krwiobiegu dodatkową porcję adrenaliny.
Rozgrzewki nie potrzeba było robić zbyt dużej, ponieważ już sam marsz rozgrzewał ciało do tego stopnia, że było pokryte potem. A co to będzie dalej???
Do samego wystrzału startera nie wiedziałem jaką strategię przyjąć jeżeli chodzi o tempo biorąc pod uwagę panujące warunki termiczne. Miałem dwa warianty: biec początek troszkę mocniej, gdy nie jest jeszcze tak ciepło, a pod koniec zwolnić, gdy będzie naprawdę gorąco, lub zacząć tak jak zwykle, czyli od samego początku, stałe tempo bez rwania. Było to troszkę ryzykowne podejście, ale wybrałem pierwszy wariant i ruszyłem „z kopyta” do przodu .
Pierwsze kilometry mijały bardzo sielankowo, wspaniała atmosfera, duża ilość kibiców na trasie, zero zmęczenia. Myślę, że pierwsze oznaki zmęczenia fizycznego i psychicznego zaczęły się pojawiać w okolicach 15km, stosunkowo wcześnie, jak na maraton, no ale i warunki też były specyficzne. Żar po prostu lał się z nieba, a rozgrzany asfalt czasami zatykał dech w piersiach i topił się pod butami. Wiedziałem podświadomie, że ten maraton nie będzie należał do „lekkich”, jeżeli w ogóle dystans maratoński można nazwać lekkim. Cały czas nie dopuszczałem złych myśli do siebie (choć i tak się nieuchronnie pojawiały), aby uspokoić i skupić tylko na biegu. Dramat zaczął rozgrywać się zaraz po przekroczeniu półmetka, moja psychika odmówiła posłuszeństwa, czarne myśli zalały głowę, że nie dam rady zrobić takiego czasu jaki założyłem, że będę musiał przejść z biegu do marszu, że po prostu nie dobiegnę. Myśli te potęgowały się coraz bardziej w momentach jak na trasie widziałem coraz częściej ludzi, którzy przestawali biec i przechodzili w marsz, jak siadali lub padali w dosłownym słowa tego znaczeniu na poboczu drogi. Starałem się biec dalej, ale w okolicach 26km zaczynałem dostawać pierwsze oznaki skurczów w nogach i dlatego szybko zażyłem (nigdy wcześniej tego nie stosowałem) preparat magnezowy w postaci płynu. Nie wiem czy był to efekt placebo czy faktycznie pomogło, ale nie zmienia to faktu, że nogi były już z waty, a psychika mówiła – „zatrzymaj się daj sobie odpocząć”. Gdzieś tam wewnętrznie nie chciałem się poddać i walczyć do końca, jednak po kilkunastu metrach, gdy widziałem, że coraz więcej osób się poddaje i wytrzymuje panujących warunków sam przeszedłem w marsz . Początkowo miałem z tym duży problem, ale jak sobie uzmysłowiłem co może przynieść bagatelizowanie tak skrajnych warunków to mogę „źle skończyć”. Po pierwszym „postoju” doszedłem do wniosku, że jestem wypoczęty i pełen sił, ale to nie trwało zbyt długo. Kolejne kryzysy pojawiały się cyklicznie, co około 10 minutach biegu. Cały czas nie mogłem do końca pogodzić się z myślą, że muszę przechodzić co jakiś czas z biegu w marsz, ale zależało mi na tym, aby w zdrowiu i dobrej kondycji psychofizycznej ukończyć ten jakże ciężki bieg.
Ostatnie metry, gdy wbiegałem na stadion, to była największa walka z bólem mięsni, jaką musiałem wykonać na tym dystansie. Zawsze gdy dobiegam do końca maratonu niesie mnie euforia i szczęście, że już za chwilę przekroczę linie METY, i tak też było tym razem. Pamiętam jak zatrzymałem się za metą podszedł do mnie wolontariusz, chwycił mnie pod ramię i zapytał „ czy wszystko w porządku, czy dobrze się czuję”. Niby nic wielkiego, ale to na chwilę pozwoliło mi zapomnieć o bólu, który tak naprawdę teraz dopiero zaczął się rozchodzić po całym ciele. Myślałem, że nie dojdę do szatni, że nie dam rady wrócić do domu. Postanowiłem, że zanim wezmę prysznic pójdę na masaż wierząc w to, że choć troszkę zmniejszy moje cierpienia. Tak się niestety nie stało.
Najlepszym i sprawdzonym lekarstwem nie tylko przeze mnie, ale przez wielu sportowców, jest na takie stany kąpiel w zimnej wodzie (oczywiście bez przesady z temperaturą, jeżeli nie mamy na to ochoty. Pamiętajmy też, że jesteśmy skrajnie wyczerpani po takim biegu, a co za tym idzie nasz układ immunologiczny jest „otarty” na wszelkiego rodzaju infekcje, dlatego ostrożnie z tą zimną wodą). Po kilku minutowej wędrówce do szatni wziąłem wreszcie odświeżający prysznic, po którym od razu lepiej się poczułem, zaczęło pomału wracać czucie w mięśniach a i ból też się zmniejszał. W szatni każdy mówił o „morderczych” warunkach panujących na trasie i o tym, że życiówki dziś były nie do zrealizowania. Nawet co niektórzy „narzekali” na to, że były to jedne z ich gorszych czasów. Pamiętam jak jeden z kolegów siedział na posadzce i nie mógł ściągnąć sobie sam butów, ponieważ miał tak potworne skurcze w łydkach raz w jednej nodze raz w drugiej na zmianę, które sprawiały mu potworny ból i całego go paraliżowały. Pomogliśmy ściągnąć mu buty i troszkę porozciągać spięte łydki, aby mu troszkę ulżyć w cierpieniach. Nie wiem co się działo z nim dalej, ponieważ ja sam czułem, że muszę odpocząć i w tym celu udałem się w stronę parkingu, gdzie rozłożyłem sobie koc na trawce i poleżałem chyba z pół godzinki. W międzyczasie wykonałem kilka telefonów, między innymi do przyjaciela, który podobnie jak ja biega i wiem, że zawsze mnie wysłucha i zrozumie moje ciało i duszę, i która z jednej strony teraz bardzo się cieszyła z tego, że już DRUGI MARATON w tym roku mam za sobą i pomału małymi kroczkami spełnia się moje marzenie, a z drugiej strony zrozumie moje rozczarowanie odnośnie czasu. Ta osoba uświadomiła mi, że trzeba się cieszyć z tego CO SIĘ MA !!!
Podczas powrotu do domu snułem plany dotyczące szybkiej regeneracji i powrotu do normalnych treningów. Cały czas jednak miałem na uwadze to, że nie mogę przesadzić ze zbyt szybkim powrotem do biegów, ponieważ może się to obrócić przeciwko mnie, a przede mną jeszcze jeden maraton w tym roku. HIP HIP HURAAAA!!!
CDN….
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Pralinka (2012-01-02,21:44): Ten wpis uświadamia, że nie tylko należy dobrze przygotować się do MARATONU, ale i wziąć pod uwagę inne, mniej sprzyjające i niespodziewane czynniki na trasie. Szacunek wielki za wytrwałość! Tutaj siła psychiki i Twoja wola walki zwyciężyły w tak morderczych warunkach. Niech Tobie towarzyszą i w tym Nowym 2012 Roku!!!:)
|