2011-09-26
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Jaja ze stali (czytano: 635 razy)
Ten wpis będzie bufonowaty, samowychwalający i próżny. Jeśli zamierzasz mi później zarzucać, że się chełpię, to przestań czytać już teraz ;)
To był ciężki tydzień. W poprzedni weekend miałem bardzo słabe niedzielne dwuminutówki, okrojone nawet trochę w porównaniu do założeń. Dlatego z lękiem wchodziłem w jeden z najtrudniejszych tygodni treningowych przed Poznaniem.
Zmieniliśmy z Tomkiem kilka założeń. Przede wszystkim spowolniliśmy drugi zakres do 5:15/km, a pierwszy z kolei trochę przyspieszyliśmy - do 5:50/km (albo inaczej - biegając pierwszy zakres miałem pilnować tego tempa). To wszystko już eksperymenty pod tempo na Poznań. Tomek się uśmiał, gdy powiedziałem, że chcę biec na 4:00, więc pewnie będę próbował szybciej. Tempo na 3:40 to 5:13/km...
Zgodnie z tymi założeniami zrobiłem we wtorek rozbieganie z rytmami, w środę dychę drugiego zakresu (spowolnienie go o 15 sekund na kilometr spowodowało, że ta dycha zdawała się spacerem) i w czwartek znowu wybieganie, częściowo z moimi biegowymi dziećmi :) Dwojgiem znajomych z pracy, którzy od pewnego czasu biegają regularnie.
Po dniu wolnym w piątek przyszedł treningowy weekend. Eksperymentalny. W sobotę robiłem po raz pierwszy trening tego typu. 14km wybiegania, ale w nim zawarte 20x (30sek/90sek). Te 90sek tempem wybiegania, a te 30 szybko, tak jakbym na piątkę biegł. W praktyce wyszedł mi duży rozrzut, gdzieś od 4:40 do 4:00/km. Ale te najszybsze były na końcu!! Trening podobał mi się niesamowicie, wróciłem z niego zmęczony tak akurat, ale uskrzydlony.
A potem przyszła niedziela i dopiero zrozumiałem, co zrobiłem w sobotę... Było "zwykłe" 28km wybiegania. Ale po sobocie byłem energetycznie zniszczony, czego nie czułem startując. Gdzieś po 8km zaczęła mnie ciągnąć łydka. Do tego okazało się, że nie palą się lampy na mojej standardowej "długodystansowej" trasie i muszę się kręcić po osiedlu. Już koło dziesiątki zacząłem się czuć zmęczony. I było coraz gorzej. Koło 12tki już zacząłem się zastanawiać w którym momencie przerwać trening. Czy przy tej linii autobusowej, czy może uda się dobiec do następnej... Ale co ciekawe biegnąc po około 5:55/km miałem cały czas tętno PONIŻEJ pierwszego zakresu. Czyli wydolnościowo organizm był na wakacjach. Po prostu brakowało paliwa. "Po prostu"...
Około 20tego kilometra byłem już zdecydowany na autobus. Wybrałem już przystanek, ale... tak mnie zamroczyło, że przebiegłem go... Ocknąłem się dopiero sporo za nim. No nie, wracać nie będę. No i tak już ciągnąłem. Ostatnią warstwą tortu był ponad kilometrowy podbieg około 23go kilometra... A wisienką na torcie było dotarcie do domu, gdy do planowanego dystansu brakuje jeszcze 2km.
I powiem co myślę. Kto na skraju wyczerpania, na skraju wymiotów powracających co kilka minut, widząc swój balkon, mając w perspektywie 5 minut gorącą herbatę i pełną cukiernicę (bo to był szczyt moich kulinarnych marzeń) potrafi odbić w bok, żeby na pętelce dobić pozostałe 2km, ten ma jaja ze stali. Ten jest niezniszczalny. I ja wczoraj byłem.
Na każdy mięsień naszego organizmu jest ćwiczenie, które go wzmacnia. Ale w mózgu nie ma mięśni. Mózg można trenować dopiero wtedy, gdy cała reszta organizmu jest już na krawędzi. I to jest trening maratoński.
Jestem dziś wyczerpany, ale dumny. To był prawdopodobnie najważniejszy trening w tym roku. I zastanawiam się jak odczuję nadchodzący weekend. W nim treningi z tego weekendu zamienione są miejscami. W sobotę 22km wybiegania, a w niedzielę 18km z wplecionymi 25x(40sek/80sek).
Całość niedzielnej masakry zrobiłem po 5:58/km biegnąc 80% treningu poniżej 70% tętna maksymalnego. To oczywiście znaczy, że przebiegnięcie maratonu po 5:40/km byłoby żartem. Cóż więc... jeśli nic się nie zmieni, to atak na 3:40...
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |