2011-03-29
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zwycięstwo!! (czytano: 1040 razy)
No i udało się. Po czterech miesiącach biegania (o ile pierwszy miesiąc można nazwać bieganiem) zaliczyłem pierwszy w życiu start. No i na pięknym dystansie półmaratonu. Czas 2:18:50, lepszy nie mógł być (na 18km brakło tchu, trzeba było iść). No i doping żonki - bezcenny.
Uczucie, kiedy przekracza się linię mety jest nie do opisania (każdy biegacz wie co to znaczy).
Teraz wiem jakie są moje możliwości - trzeba będzie przełożyć start w maratonie na jesień ;-).
No to teraz dyszka w Częstochowie w roczek córci i przygotowania do kolejnych startów.
Ale od początku:
Grudzień
Zaczynam biegać. Jest bardzo ciężko szczególnie że waga nie sprzyja 114kg przy wzroście 186cm. Szybciej chyba bym się toczył.
Podstawa treningu to bengaj przed i viprosal B po; na kolana. Całe szczęście, że po miesiącu przeszło. Czasy dalekie od życiówki na 1000m (3:03) z czasów szkolnych, raczej w okolicach 7min.
Bieganie wieczorem - brak słońca - dołuje bardzo, ale cóż najpierw trzeba uśpić córcię tą młodszą bo starsza to tylko z mamusią.
Wyglądam jak bezdomny: stare wypłowiałe dresy, czapka z przed 10 lat (co najmniej), broda, no i ta czerwona gęba po przebiegnięciu 100m.
Styczeń
Kupiłem sobie dresy - nowe - od razu przebiegłem trasę szybciej. Nogi przestają dokuczać, tylko to cholerne zimno (-13 C).
Zapisałem się na półmaraton warszawski. Wielkie na dzieje na przebiegnięcie maratonu w maju (teraz wiem co to za dystans).
Luty
Żonka zaczęła biegać (to pewnie te 15kg na minus u mnie)
Marzec
ostatnie szlify przed startem. Biegam, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu coraz szybciej i dalej. Na dwa tygodnie przed startem długie wybieganie 20km. Fatalny czas 2:25 min. Jestem załamany. Widzę rosnącą ilość uczestników i tak sobie myślę, że do startu to dotrę jak lider będzie wbiegał na metę.
Wiem, że pobiegnie także dwóch kolegów z firmy. Będzie fajnie.
Do Warszawy dojechałem 8.20. Poczekaliśmy trochę na kolegów, małe przygotowanie przed startem. Założenie 2:15:00.
Pierwsze 5km super, czuje że jest dobrze, muzyczka gra, jest fajnie, pilnuję żeby nie za szybko bo serce wyrywa się do przodu. 10km no normalnie życiówka (1:04:48 brutto, a do startu szliśmy 4min). Nie odpuszczam.
Trasa super co jakiś czas grupa bębniarzy a w tunelu chór, no po prostu bosko.
15km lekko gorzej ale tempo utrzymuję. Jest dobrze jeszcze 6km do mety.
18km kryzys i to poważny. Widzę jak mnie wyprzedza peacemaker na 2:15, próbuję utrzymać się w jego pobliżu ale organizm wysiada. Puls wskazuje 105%.
Nie jest dobrze, no nic trzeba iść. Tak człapię (biegnę, maszeruję) sobie do 20km. Próbuje się poderwać do biegu, nie najlepiej, brakuje tchu. Normalnie na 400m do mety nie mogę nabrać powietrza. No nie, obiecałem córce, że przywiozę jej medal, a tu tatę zaraz eRka zabierze. Widzę metę, jest dobrze, nie przyspieszam, niech mnie wyprzedzają. Ktoś coś krzyczy, radość, ból, brak powietrza, medal, folia, napój.
I ten cholerny chip. Trzeba ukucnąć i rozsznurować buta. Trzeba było przypiąć na szybkozłączki, nie musiałbym się schylać.
Żonka przytula, gratuluje, podaje telefon - kolejne gratulacje, a ja myślę żeby nie zejść tutaj śmiertelnie ;-).
Zgodnie z tym co wyczytałem troszkę sobie chodzę. Pod kolumną Zygmunta siadam. Trochę lepiej. Czuję się jakbym ważył 0,5t.
Przebrać się, zjeść banana, wypić napój i w drogę do domu
No i córcia dostała swój medal:-)
To teraz przygotowania do maratonu we Wrocławiu.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |