2009-12-06
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Gupi Garmin (czytano: 552 razy)
Rzecz będzie o niespodziewanie dobrym wyniku osiągniętym po 6 tygodniach biegania w ilościach homeopatycznych, ot, tak, żeby nie zapomnieć jak sie nogami rusza, w biegu o nic, tyle że mikołajkowym. Ale po kolei.
Zacznijmy od dramatis personae. Ja, biegaczka amatorka, biegająca mniej więcej trzeci rok, w ostatnim sezonie 10 km średnio na poziomie 47-48 minut, w przebyłyskach formy poniżej 46. Od połowy października na roztrenowaniu, powoli wracająca do treningów. Z przerobionym latem planem Greiffa. I on. Garmin Foreruner 305, marzenie wielu biegaczy i ulubiony gadżet szczęśliwych posiadaczy. Wszystkomający sprzęt wspomagający trening. GPS, pomiar dystansu, bieżace wskazanie szybkości, mapa trasy, nawigacja, ustawienia treningów, wirtualny partner, pulsometr (w tej opowieści nie występuje, został w domu) oraz kilka innych nieodkrytych bajerów. Dwa lata temu masowo sprowadzany ze Stanów w związku z korzystnym kursem dolara (przebicie do ceny w Polsce dwukrotne), rok temu kupowany już w Polsce za normalne, choć niemałe pieniądze, obecnie taniejący w oczach z uwagi na generację 310 XT, która własnie zadebiutował na rynku. Mój partner treningowy od września 2008. Czasami lekko przekłamujący, ale trzymający się jakichś zasad.
Plan sytuacyjny. Las Kabacki, południowe flanki Warszawy. Startujemy ze skrzyżowania Leśnej i Moczydłowskiej, by po prawie 10 km wrócić w to samo miejsce. Tzw. kabacka dyszka ma bowiem nieco mniej niż dyszka atestowana.
Czas: 5.12. godz.11.
Start.
Ruszyłam ze środka stawki, niezbyt szybko, ale i niespecjalnie wolno, bo zirytowało mnie, że biegną przede mną ludzie, których pierwszy raz widzę na oczy. Zwłaszcza dziewczyny (jak się okazało, był to bieg niespodzianek, sporo nowych mocnych dziewczyn pojawilo się na kabackiej ścieżce). A poza tym miałam koszulką z krótki rękawem i troszkę mi było chlodno. Po 500 m szłam już jak lokomotywa, mijając kolejne osoby, w tym kilku kolegów, którzy zazwyczaj mnie mijają nieco dalej. Ok, ok - pomyślałam sobie - trochę pociagnę, a potem i tak mnie dojdą.
Pierwszy kilometr - 5:02. Hm, zerknęłam na Garmina z niedowierzaniem. Ale nie, lecę 4:30, te kilka sekund pewnie straciłam w okolicy startu, jak dalej polecę ok. 4:40 - 4:45 - to w 48 minut powinnam się zmieścić. Szybciej i tak nie dam rady.
Zasuwam jak mały robocik, czuję, że szybciej nie bardzo dam radę. Zerkam na Garmina. 4:13. O nie. Zwalniam. Momentalnisnie, ale jednak. e robi się 4:50. Przyspieszam. Masakra. W końcu przestaję co chwilę zerkać na zegarek, ustawiam się za jakimiś dwoma chłopakami, sprawdzam, że biegną równo ok. 4:30 i postanawiam się ich trzymać, jak długo dam radę. Nawet nachwilę wychodzę na prowadzenie tej grupki, ale zaraz odpuszczam, bo taka mocna to nie jestem.
Na czwartym kilometrze tardycyjnei zaczynam mieć dosyć tego całego biegu, zwalniam. 4:50. Wrr, wrr, wrrr... Koledzy mi odjeżdżają, ale pojawiają się jacyś nowi. Walczę z pokusą przejścia w marsz. Nie chce mi się jak diabli. Nie biegnę przecież na życiówkę, bieg jest o nic, niie biegam ostatnio, nie chce mi się.
W takim bojowym nastroju dotaczam się do kartki z oznaczeniem 5. kilometrów. Półmetek. 22 minuty. Niewiele gorzej niż życiówka na 5 km. Co prawda kartka jest kilkadziesiąt metrów za wcześniej, ale jednak. To jest ten moment, kiedy między mną a Garminem pojawia się óżnica zdań. On pokaże te 5 km za 200 m i wtedy czas mam zdecydowanie słabszy. Ale i tak niezły. Co z tego, kiedy zwalniam, druga połówka będzie wolniejsza. Tylko się nie poddawać, tylko nie iść.
Biegnie mi się niby ciężko, wiele przyspieszyć nie mogę, ale cały czas ciągnę ostro do przodu, mijam kolejne osoby (to już ten etap, kiedy to na ogół ja jestem mijana). Nim ogę przyspeiszyć, a Garmin pokazuje... 4:50... 4:45... 4:37... I ani grama szybciej, nie jestem w stanie więcej wycisnąć. Dobra, niech będzie te 4:40, byle utrzymać, jeszcze tylko 3 km, jeszcze...
No własnie. Tu Garmin i moja pamięć lokalizacyjna zaczynają się rozjeżdżać. Mijając 7. kilometr jescze ufam zegarkowi, że to ja biegnę wolno i moje sznase na ewentualną (jednak!) życiówkę maleją. Ale mimo to nie zwalniam, wręcz przeciwnie. I nagle widzę tabliczkę z 8. kilometrem. Ja na zegarek. Zegarek na mnie. 7,6. Hmmmm...
Przedprzedostatni zakręt. Tu już wiem, jest 8,5 km. A Garmin twierdzi, że dopiero tu minęło 8. No to już wiem. Nie rozumiemy się. Biegnę trochę szybciej niż zegareczek pokazuje. Nie wiem, ile szybciej. Ostatnie póltora kilometra. Do 9. cisnę, patrzę na zegarek - jest bardzo dobrze. Ostatni kilometr.
Nie umiem finiszować. Ale szkoda byłoby zmarnować taki bieg i nie poprawić życiówki chociaż o kilka sekund. To się może nie powtórzyć. Staram się chociaż nie zwalniać, chociaż nie jest to łatwe. Juz nie patrzę, co pokazuje Garmin. Gnam, ile mi jeszcze pary w nogach i płucach zostało.
Meta.
Mam ją!
44:36.
Nowa Kabacka Życiówka!!!
Wynik sprzed dwóch miesięcy poparwiony o 33 sekundy. Złamane 45 minut. Nie mogę w to uwierzyć....
A wszystko dlatego, że Garmin się pomylił...
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Isle del Force (2009-12-06,21:45): No widzisz, wynik nie w kij dmuchał. Ja na swoje czasy muszę poczekać, cierpliwości i spokoju mi potrzeba. Gratulacje Aniu. henioz (2009-12-07,14:41): Gratulacje. Moze on nie taki gupi, tylko po jakims szkoleniu? A wogóle to nie ma sprawiedliwości na tym świecie- nie dosyć że B&B to jeszcze Fighter jacdzi (2009-12-09,20:50): Aniu, GRATULACJE! Beauty&Beast (2009-12-10,21:04): Dzięki :) Mam motywacje, żeby zacząć sezon ;-) szpaq (2009-12-15,00:28): gratulacje :-) biegaczka;-) (2009-12-15,15:16): oby mój tak zaczął się mylić...w marcu ;-) Pozdrawiam
|