Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 8615/9489533 razy

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Maraton w Limassol - prawie czasowa katastrofa
Autor: Andrzej Wojakowski
Data : 2024-04-16



Kolejnym tegorocznym moim biegowym wyzwaniem był maraton w Limassol na Cyprze. Dlaczego tam? Bo oczywiście nie byłem jeszcze na Cyprze, a chciałem wyspę Afrodyty zobaczyć. Wcześniej planowałem start w Mediolanie, ale „makaroniarze” poza normalną opłatą wpisową chcieli mnie jeszcze „skasować” dodatkowo (aż 45,- EUR) za tzw. świadectwo zdrowotne. To jeszcze trochę na mnie poczekają przy takim podejściu.

Przygotowania treningowe zacząłem od połowy lutego, a od marca ich natężenie wzrosło. Były też przerwy, bowiem w I połowie marca byłem parę dni na nartach w Czechach (to także trening, dla innych partii mięśni). W sumie w okresie przygotowawczym wykonałem ok. 1000 brzuszków, wieczorem prawie regularnie wykonywałem tzw. gimnastykę siłową (ok. 20 min). Tylko z samymi biegami dziennymi w Lesie Kabackim było słabiej, część biegów treningowych wypadło, za mało było też długich wybiegań. Kilometraż biegowy nie był więc należyty, co później wyszło na trasie maratonu. Poza tym kilka razy zaliczyłem intensywny basen (1 km w czasie średnio 34 min), połowa kraulem, druga połowa stylem grzbietowym.

Tak treningowo przygotowany 12 kwietnia pojechałem na Okęcie, aby liniami Wizzair polecieć do Larnaki. Stamtąd linią autobusową Limassol Aiport Express udałem się do miasta Limassol. Cypr przywitał mnie śliczną, słoneczną pogodą, z temperaturą powyżej 20 stopni C. I tak było od początku do końca. Po zakwaterowaniu w Odysseia Hotel Kapetanios *** (superior) położonym ok. 100 m od plaży udałem się do Biura Zawodów po odbiór pakietu startowego.


Wracając do hotelu przy planowaniu eskapady biegowej, city-breaku, czy dłuższego pobytu na Cyprze, polecam ten hotel, ze względu na położenie, wysoką jakość wyposażenia, miłą i pomocną obsługę. Organizatorzy przed biegami zadbali o nogi zawodników i zawodniczek, dostałem - darmowy 3-dniowy elektroniczny bilet na komunikację miejską. Tak się dba też o „kieszeń” biegaczy i biegaczek, a z biletu skrzętnie korzystałem, wielokrotnie się przemieszczając po mieście.
Pełna nazwa tego biegowego weekendu to OPAP Limassol Marathon (głównym sponsorem jest firma bukmacherska). Oto jak to hazard popularyzuje sport masowy. W sobotę odbył się bieg uliczny po bulwarze nadmorskim na dystansie 5 km.

Miałem przyjemność trochę obserwować to wydarzenie, widziałem tłumy biegaczy w różnokolorowych strojach. Natomiast przy namiotowym miasteczku sponsorów, w alei finiszowej, nad morzem, odbył się też bieg dla dzieci tzw. Kids Race. Jak niektóre dzieciaki były przejęte tym startem!

Pakiet startowy odebrany bez żadnych trudności (w otrzymanym pakiecie największą przyjemność sprawiła mnie czapka bejsbolówka w białym kolorze z niebieskimi elementami), teraz pora na zaspokojenie apetytu i pragnienia. Z poznanym w samolocie kolegą Krzysztofem (też wielokrotny maratończyk) udaliśmy się na nasze indywidualne pasta party, dodatkowo degustując przy posiłku jedyne cypryjskie piwo KEO. Oczywiście piwo traktujemy tylko jako napój izotoniczny, w ramach przygotowań do startu. Moje drugie pasta party (opłata – 10 EUR) odbyło się w sobotę po południu przy Biurze Zawodów. Jak zjadłem trzy porcje różnych makaronów z sałatkami, popiłem wodą od Św. Mikołaja (Saint’s Nicholas Water), to o kolacji mogłem zapomnieć.

No i wreszcie dzień biegu, pobudka na hotelowe śniadanie o godz. 4.30. (wcześnie, nieprawdaż?). W niedzielę odbył się również półmaraton, bieg na 10 km i tzw. corporate race. Jeszcze raz organizatorzy popisali się, zapewniając darmowy dojazd na miejsce startu: co 15 min kursujący po całym mieście autobus dowożący biegaczy. Tak też się dba o nogi biegaczy. Na miejscu byłem dosyć wcześnie, jako pierwsza osoba oddałem swój bagaż do depozytu (chociaż raz byłem pierwszy). Powoli nadciągają startujący, ja przechadzam się po parku, robię lekką rozgrzewkę i rozciąganie.

Planowy start do maratonu: 7:30 (faktycznie było ok. 2 min poślizgu). Temperatura o tej godzinie to 21 stopni C i słońce już świeci na niebie bez chmur. Trasa maratonu, najpierw na zachód, poza rogatki, na ok. 10 km nawrót , następnie do 30 km przez całe miasto, głównie bulwarem nadmorskim, a później tą samą trasą z powrotem do mety nieopodal starego portu. Organizatorzy świetnie przygotowali tzw. stacje napojenia, dokładnie co 2,5 km można było dostać wodę w małej plastikowej butelce, izotonik w kubkach, cząstki bananów, nawet 2 razy można było dostać żelki energetyczne. Z tych stacji, przy tej temperaturze, przy tym słońcu, skrzętnie i regularnie korzystałem, poprawiając swój bilans płynów w organizmie.

Tylko na dwóch ostatnich stacjach były już resztki wody, pewnie je wypili wcześniej półmaratończycy, którzy biegli tą samą trasą przed nami. Dwa razy na trasie spotkałem grającą orkiestrę, było też kilka stanowisk bębniarzy grających na plastikowych, niebieskich beczkach. Zainteresowanie przechodniów niezbyt wielkie, ale trochę ludzi dopingowało biegaczy, szczególnie na ostatniej prostej.


O swoim biegu wolałbym się nie rozwodzić. Do 10 km wszystko jest OK, ale później przez za bardzo nagrzewającą się lewą stopę musiałem 5-6 razy zrobić tzw. stop: zdjąć but, wyjąć wkładkę, zdjąć skarpetę, schłodzić w cieniu na betonie stopę. Tylko z tego powodu miałem ok. 20 min „w plecy”. Dodatkowo 3 razy korzystałem z pomocy medycznej, aby zakleić moje brodawki na piersiach (aby ich nie poranić od spoconej koszulki biegowej). Plastry się nie trzymały spoconej skóry, stąd trzy wizyty, kolejne 10 min „do tyłu”. Do 30. km biegnie się pod słońce, głównie bulwarem nadmorskim, bez cienia, później słońce dalej grzeje, ale już w plecy; było też trochę miejsc zacienionych.

Ze względu na brakujące siły biegnę à la metodą Gallowaya: w cieniu maszeruję, ze słońca zmykam biegnąc, co by jak najmniej nagrzewać ciało. Trasa maratonu miała wiele oblicz, np. prowadziła wzdłuż bulwaru, niekiedy pod wielkimi nowoczesnymi wieżowcami górującymi nad okolicą, a pewien odcinek trasy przebiegał tuż przy morzu. Ale najładniejszy odcinek to ostatnia, długa prosta aleja finiszowa (ok. 900 m), z jednej strony zatoka, z drugiej park z palmami. Wpadam na tą aleję, pięciu biegaczy przede mną, ale już po 300 m wszystkich wyprzedziłem, dalej walczę sam, już tylko z własnymi słabościami.

Przez te wszystkie powyższe trudności (jeśli chodzi o wymagająca parokrotnego schłodzenia lewą stopę, to to tylko moja własna wina, bo powinienem wcześniej udać się do ortopedy na konsultację) uzyskuję czas na mecie netto: 4:33:23, najgorszy w mojej „maratońskiej” karierze. Ale po mecie już tylko przyjemności. Najpierw medal (może być, ale szału nie ma), później woda, izotoniki, banany. Według zapewnień organizatorów miało być w nielimitowanej ilości piwo, ale jak przyszedłem do stoiska, to już go nie było. Pewnie znów ci półmaratończycy je wypili, ale jak się wolno biegnie, to takie są rezultaty na finiszu.

Dlatego udaję się do strefy darmowego masażu, gdzie dwóch masażystów bierze moje nogi w obroty. Pomimo zadanego bólu schodzę z leżanki zadowolony i lekko odprężony. Dla mnie ten wypad do Limassol, udział w maratonie, mimo osiągniętego słabego czasu, zaliczyłbym jednak do bardzo udanych. Dlatego pod wieczór przy kolacji we włoskiej pizzerii „Bella Ciao” celebrowałem swój „sukces” aż dwiema dużymi lampkami cypryjskiego wina, (jedno czerwone wytrawne, drugie lekkie różowe), obsługiwany przez dwie sympatyczne polskie kelnerki. Polecam tę imprezę biegową, wyjazd do Limassol jako fajne miejsce także na city-break, jako polskie przygotowanie do lata.

Jeśli czytelnik zainteresował się moją maratońską pasją to poinformuję jeszcze, że aktualnie staram się zrealizować następne wyzwanie tj. być w Klubie Siedmiu Kontynentów. Chodzi o ukończenie maratonu na każdym kontynencie, pozostała mi niestety Antarktyda. Wszystkie dotychczasowe moje starty sam finansowałem, nie mam żadnego sponsora, na swoją pasję zarabiam ostatnio pracą w Niemczech. Jednak w przypadku Antarktydy zaczynają się dla mnie finansowe Himalaje.

Impreza organizowana przez Maraton Tours & Travels , startująca z Buenos Aires (trzeba jeszcze tam dolecieć) zaczyna się od ponad 7 tys. USD. Niestety, wykonywana praca w Niemczech szybko nie pozwoli uzbierać mnie takiej kwoty. A czas leci, mam już ponad 64 lata. Stąd zwracam się o ewentualne finansowe wsparcie mojego projektu, tj. umieszczenie ostatniego, najdroższego diamentu w Koronie Kontynentów - Antarktydy.


Jeśli uznają Państwo, że warto poprzeć mój projekt, podaję poniżej nr kont do wpłat. Wiem, że jest wiele pilniejszych potrzeb do wsparcia (np. zdrowie); możliwe, iż stwierdzą Państwo, że nie mogą mnie finansowo wspomóc, wtedy moja prośba o rozesłanie tej wiadomości o moim projekcie wśród swoich znajomych, rodziny, koleżanek i kolegów. Będę wdzięczny i za takie poparcie.

Dla wszystkich, którzy prześlą nawet symboliczne 1 PLN, 1 EUR, 1 USD na jedno z podanych poniżej kont, a w tytule przelewu podadzą swój osobisty adres mailowy (oświadczam, że nie sprzedam nikomu bazy adresów mailowych), to obiecuję, że po ukończeniu ostatniego maratonu wyślę moją relację i zdjęcie z medalem jako skromne podziękowanie, a jednocześnie potwierdzenie, że środki zostały wykorzystane zgodnie z przeznaczeniem.

Nr kont SWIFT (BIC) – INGBPLPW
w PLN : PL 81 1050 1025 1000 0097 1014 1921
w EUR: PL 91 1050 1025 1000 0097 1014 2614
w USD: PL 29 1050 1025 1000 0097 1014 2663

Relację przygotował przed lotem powrotnym na lotnisku w Larnace  Andrzej Wojakowski.

Limassol, 15.04.2024



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
42.195
17:14
platat
17:11
anielskooki
17:00
kwierzba
16:53
szakaluch
16:53
olos88
16:41
uro69
16:40
adam71
16:31
Admin
16:15
gora1509
16:12
CZARNA STRZAŁA
15:56
Wojciech
15:50
BOP55
15:42
marczy
15:26
VaderSWDN
15:09
macius73
14:51
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |