|
| GrandF Panfil Łukasz LKS Maraton Turek
Ostatnio zalogowany 2024-10-17,17:31
|
|
| Przeczytano: 622/2301115 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Spotkałem ciekawego człowieka – cz. 2 | Autor: Łukasz Panfil | Data : 2015-05-06 | Wunderteam. Słowo, kojarzące się każdemu lekkoatlecie wyłącznie z jednym zjawiskiem. Mimo iż od triumfów Cudownej Drużyny minęło już pół wieku, kibic polski, którego wiedza wykracza nieco ponad przeciętność wie czym dla naszego sportu był Wunderteam. Mimo iż lekka atletyka zeszła na drugi plan, ustępując miernym piłkarzom, wynaturzonym dyscyplinom a’la strong man, czy krwawym "praniem" się po twarzach i kopaniem na oślep gdzie popadnie, wyedukowany kibic polski z szacunkiem wypowiada się o Wunderteamie.
Bo Wunderteam to nie tylko grupa ludzi, która dokonała rzeczy wydawałoby się niemożliwych. To nie tylko cyfry, za którymi kryje się wartościowy wynik sportowy. Wunderteam to szereg czynników – od sportowego braterstwa, przez absolutnie idealistyczne pojmowanie sportu po osiągnięcie najwyższego, światowego poziomu mimo braku ku temu logicznych podstaw.
Cudowną Drużynę tworzyli jednak ludzie, z wszelkim bagażem niedoskonałości, wad i nie zawsze pożądanych cech w kontekście budowania zespołu. Pisząc rozdział do książki „Polska lekkoatletyka 1945 – 1960” obnażyłem częściowo nienajlepsze relacje między niektórymi zawodnikami. Spotkało się to z krytyką. Nie próbowałem na siłę odbrązawiać ludzi Wunderteamu, nie moją intencją było wbijanie szpilek skandalu w „wunderteamowski” ołtarz. Po prostu – tak w niektórych przypadkach było.
Czasy Wunderteamu. W górnym rzędzie: szósty od lewej - mistrz olimpijski w biegu na 3000m z przeszkodami Zdzisław Krzyszkowiak. Piąty od prawej - mój Tata. Warszawa 1964.
Oczywiście równolegle funkcjonowały wielkie przyjaźnie. Wunderteam był przecież mikrospołeczeństwem, kompletowanym z jednostek różnego pochodzenia społecznego, wywodzących się z różnych regionów i rozbieżnych pod względem rozwoju cywilizacyjnego miejscowości. 6 lat temu przeprowadzałem wywiad ze świadkiem ostatnich wunderteamowskich lat – Edwardem Stawiarzem, który potwierdził powyższe rozważania:
Tam specjalnych przyjaźni nie było, oczywiście jako drużyna potrafili walczyć i pomagać sobie, ale na treningach była rywalizacja. Jurek Chromik – Ślązak, Ożóg taki charakter ciekawy gdzieś tam z Kresów, Kaziu Zimny chłopak ze wsi spod Tczewa, każdy odmienny charakter, tworzyli zespół kiedy było potrzeba.
Moje wczesne dzieciństwo przypadło na największy regres w historii polskiej lekkiej atletyki. Pierwszymi igrzyskami, które oglądałem w TV i dość dobrze pamiętam były te z Seulu w 1988 roku. Pamiętam występy Andrzeja Wrońskiego w zapasach, Artura Wojdata w pływaniu i Sławomira Zawady w podnoszeniu ciężarów. Z lekkiej atletyki zapamiętałem wyłącznie skandal autorstwa Bena Johnsona. Polskich występów w moich rejestrach brak. Biała plama. I taką właśnie start naszych lekkoatletów w Seulu był. Najwyższym miejscem było szóste wywalczone przez sztafetę kobiet 4x100m.
W związku z tym, ze zdwojoną siłą na moją wyobraźnię działały legendy Wuderteamu. Szczególnie bliskie z nimi obcowanie zawdzięczam mojemu Tacie, którego kariera zawodnicza przypadła na lata 1961 – 1968. Mam więc do dziś przekaz z pierwszej ręki na temat ówczesnej myśli szkoleniowej, realiów zgrupowań sportowych, technologii stosowanego sprzętu, czy suplementacji – ściśle mówiąc jej braku. Na marginesie, muszę się przyznać, że biegając w kolorowych kolcach, technicznych koszulkach z membranami i butach naszpikowanych systemami zdołałem wybiegać 8:37 na 3000m i 9:28 na tejże długości dystansie jednak z przeszkodami. Mój Tata „tłukąc” niewdzięczny żużel z wrzynającymi się od spodu w stopę kolcami hasał te dwie wspomniane „trójki” w 8:31 i 9:17… Miał też miesięczny epizod z bezpośrednim obcowaniem w towarzystwie Jana Mulaka. Razem prowadzili dwa turnusy obozów dla szkół CRS-u (Centralnej Rady Spółdzielczej).
Wychowany w tym lekkoatletycznym głodzie końca lat 80., gdzie Przegląd Sportowy zamieszczał najprawdziwszy nekrolog o treści „śmierć kliniczna polskiej lekkiej atletyki” chłonąłem Wunderteam przez kolejne lata niezwykle łapczywie. Tym bardziej spotkania z osobami związanymi z tamtym okresem były i są dla mnie nadzwyczaj wyjątkowe.
Odwiedzając wrocławski kompleks Stadionu Olimpijskiego celem układania puzzli formy sportowej czułem się zazwyczaj dość samotnie. Rzadko zdarzało mi się realizować trening w czyjejś obecności. Rzecz co najmniej dziwna zważając na fakt ciągłego użytkowania obiektu przez lekkoatletów. Przed sezonem miałem jednak dość częste towarzystwo - ekipy zajmującej się pracami konserwatorsko – porządkowymi. Mając różne doświadczenia z rdzennymi, stadionowymi „fachurami” starałem się biegać bardzo cicho i być niemal niezauważalnym. Narazić się „fachurom” to żaden problem. Założysz człowieku nogę na płot i już zarzut, że psujesz, że dotąd niezniszczalne żelastwo odkształci się pod ciężarem Twojej ołowianej nogi. Nie wspominając o zasadzie świętości pierwszego toru. Nie daj Bóg stąpnij nań, a stadionowe relegowanie masz z automatu. Nie znasz nawet sytuacji, która może być przyczyną konfliktu z ekipą niespiesznie ładującą na melexa „nieco” wystający poza jego obrys zeskok do skoku wzwyż.
Obserwując ekipę wrocławską zauważyłem, że jedna postać wyróżnia się szczególnie. Raz, że wiekiem, dwa wyraźnym szacunkiem współpracowników. Nie do końca byłem w stanie wyczuć czy rzecz druga wynika z pierwszej. Z wpadających szczątków rozmów „ekipy” wywnioskowałem, że ten wyróżniający się wyższym niż reszta wiekiem na imię ma Jan. A więc – pan Jan.
Przygotowując się do sezonu zamierzałem przerwać monotonię procesu treningowego startem w I Biegu Maniacka Dziesiątka. Kilka dni przed tym wydarzeniem biegałem dość mocny drugi zakres. Kończąc, zrównałem się z panem Janem.
- Startujesz gdzieś teraz?
- Tak, biegam dychę w sobotę.
- A ile masz na tą dychę.
- 31:55.
- [głośne parsknięcie śmiechem]
Wyśmiał mnie. Wdeptał w ziemię. Jego parsknięcie brzmiało niemal jak słowa – „chłopie, ale jesteś słaby!”. Chwilę nad sytuacją rozmyślałem, ale górę wzięły odczucia pozytywne po dobrze zrealizowanym treningu. Jak zapowiedziałem, tak zrobiłem startując w pierwszej edycji Maniackiej Dziesiątki. Fajna impreza w nieprzebranym 360 – osobowym tłumie. Jak to możliwe, że w tym roku udział wzięło 10 razy więcej biegowej braci - nie mam pojęcia. Kontynuując – impreza świetna, gorzej z moja dyspozycją. Męczyłem się całe 32 minuty i 57 sekund. Morale nie spadło, bo przecież start ten nie był celem samym w sobie, ale drogą do sezonu. Kilka czy kilkanaście dni później znów robiłem trening na stadionie. Znów spotkałem się z panem Janem otoczonym tym razem resztą stadionowej gwardii.
- I co, biegałeś tą dychę?
- No biegałem, biegałem…
- I co tam wybiegałeś?
- Eeee, nic ciekawego – 32:57.
- Łeeee! To słabo! A ile ty masz na 3km?
- 8:37.
- No to słuchaj – ja na tym stadionie w 1955 roku pobiegłem trójkę w 8:18.
Moja pierwsza myśl – niewielu było zawodników, których w tamtych latach było stać na tak szybkie bieganie, może z dwudziestu? Nasz dialog polegał głównie na mojej spowiedzi z własnych rekordów życiowych i automatycznej kontry rozmówcy w stylu – „a ja biegałem tak i tak, tyle i tyle”. Oprócz tego 8:18 dowiedziałem się jeszcze, że dychę pan Jan „fruwał” w 29 i pół minuty.
Właściwie nie wgłębiałem się szczególnie w wiarygodność „Janowych” opowieści. Uznałem, że są prawdziwe. Między innymi chyba dlatego, że czułem się jak smarkaty uczniak stojący przed profesorem. Tak to wyglądało. Przy następnym spotkaniu pan Jan mówi:
- Ja widzę, że ty historię LA trochę znasz...
- Coś tam wiem...
- W porządku... To powiedz mi w takim razie kto to był...
I tutaj zaczęła się litania zawodników, głównie z epoki Wuderteamu. Szło mi nieźle. Potknąłem się na Mietku Kierlewiczu. Nie pamiętam jaki błąd zrobiłem w biografii czołowego wunderteamowskiego długodystansowca, ale zirytowało to mojego rozmówcę. Rozeźlił się do tego stopnia, że „trzepnął” mnie mocno dłonią w lewe ucho!
Podczas kolejnych wizyt na stadionie, co najmniej średnio chciało mi się podejmować rozmowę z panem Janem. W każdej dziedzinie życia mamy swoje miejsce w szeregu i ja swoje w tym lekkoatletycznym światku znałem. Pan Jan w każdej rozmowie być może nieświadomie to miejsce mi wskazywał. Oprócz tego sprowadzania na ziemię, a właściwie bieżnię, na której i tak twardo stałem rozmowa nie była szczególnie pasjonująca. Ja dostałem w końcu blokady, no bo ile takie kontry można znosić. Pan Jan recytował biogramy „wunderteamczyków”, rzucał cyframi i czasami coś wtrącił, że np. startował z Gordonem Pirie. Lampka niepewności włączyła mi się dopiero kiedy wspomniał o swoich startach na 3000m z przeszkodami.
- Wiesz, jak było trzeba i Mulak kazał, to ja i przeszkody biegałem. Tak wiesz... Ile ja tam miałem – 8:48, 8:47, coś takiego.
Ja w tych tabelach trochę ”siedziałem” i wiedziałem, że w latach pięćdziesiątych tylko dwóch zawodników biegało poniżej 8:50.0 – Chromik i Krzyszkowiak. Ten pierwszy nie żył od 18 lat, drugi od 2. Nawet gdyby pan Jan wymienił rezultat poniżej 9 minut prawdopodobieństwo, że jest którymś z „łamaczy” dziewiątki było niskie – tych historia zapisała zaledwie pięciu, łącznie z dwoma wcześniej wymienionymi.
Minęły dwa lata. Zostałem maratończykiem. Miałem w nogach 4 razy przebiegnięty królewski dystans. Po dłuższej przerwie znów odbyłem rozmowę z panem Janem.
- Muszę panu powiedzieć, że przedłużyłem się do maratonu.
- Tak? I ile tam wybiegałeś?
- Jak na razie 2:25 [mamy rok 2015 i niestety wciąż muszę mówić – jak na razie 2:25...]
- No to dobrze, nawet dobrze. Ja też biegałem maraton. 2:28 miałem, ale to wiesz na mistrzostwach Polski w Katowicach było, droga dziurawa, dużo bruku, ciepło. Niewdzięcznie się tam biegało.
I w tym momencie byłem już pewien, że mój rozmówca koloryzuje. Przecież pierwszą osobą w Polsce, która zeszła w maratonie poniżej dwóch i pół godziny był Zdzisław Bogusz i dokonał tego głęboko w latach sześćdziesiątych – pomyślałem. Poza tym – mistrzostwa Polski w maratonie nigdy nie były rozgrywane w Katowicach…
Te wszystkie historie mijające się z prawdą utwierdziły mnie w przekonaniu, że pan Jan jest świetnym historykiem, ale niekoniecznie był świetnym lub czy był w ogóle - zawodnikiem. Tym bardziej niezrozumiała była ta prześmiewczość moich wyników… W końcu zacząłem jednak grzebać w moich tabelach i zestawieniach. Okazało się, że pan Jan rzeczywiście biegał. W dodatku bardzo przyzwoicie. Może nie tak jak to przedstawiał ale naprawdę bardzo dobrze. Na pewno nie musiał koloryzować i sztucznie „naciągać” swoich wyników. Te, które w połowie XX wieku zanotował robią wrażenie:
3:57.2 na 1500m
8:26:00 na 3000m
15:04 na 5000m
Był nawet blisko strefy medalowej mistrzostw Polski w ’53 roku na 5000m, tracąc do podium 3 sekundy. 3000m z przeszkodami również biegał, ale 42-43 sekundy wolniej w stosunku do wyniku z serwowanych opowieści.
Do dziś nie wiem dlaczego pan Jan próbował być lepszym niż był w rzeczywistości, a przecież był naprawdę dobry. Być może opowieści o wynikach wyższej wartości i wykpiwanie moich osiągnięć miało na celu wywołanie we mnie złości sportowej? Być może przydepnięcie ambicji miało na celu rozbudzić ją i umocnić w wierze, że można szybciej? W każdym razie chcę w to wierzyć. Czy mam dziś szacunek dla pana Jana? Mam. Jak to się mawia – pamiętamy wyrazistych i niekoniecznie miłych profesorów. Ten był. I niemiły i wyrazisty.
|
| | Autor: kos 88, 2015-05-06, 11:20 napisał/-a: Fajnie się to czyta ...
A książkę Narodziny Wunderteamu kupiłem zaraz po jej wydaniu i czytałem kilka razy - jeżeli ktoś lubi historię to zachęcam do przeczytania - w antykwariatach taką książkę na pewno jeszcze można spotkać.
A Śp. Pana Jana Mulaka można było spotkać i porozmawiać między innymi w Warszawie przy okazji MARATONU POKOJU . | | | Autor: raldek99, 2015-05-06, 11:58 napisał/-a: Ciekawa opowieść. Ten pan Jan którego spotykałeś, to co on konkretnie robił na stadionie - truchtał, coś biegał, czy tylko spacerował i dogryzał dookoła komu się da? | | | Autor: henry, 2015-05-06, 23:22 napisał/-a: Książkę mam albo miałem , pamiętam okładkę. Jan Mulak nigdy nie był wybitnym biegaczem , był wybitnym trenerem i także politykiem. Jego rekordy były na moim poziomie 1000 m 2,34 , 1500 m 4,10 , 3000 m 9,20 . Na treningach biegał z zawodnikami. A tak na marginesie uważam ,że pokolenie urodzonych przed wojną i po wojnie było bardziej utalentowane ( trudne życie , inne wyżywienie , praca fizyczna , chęć pokazania się lub zdobycia nagrody ). Ja startując w pierwszym w życiu Maratonie Pokoju w Warszawie nabiegałem poniżej 3 godz. dzisiaj wielu marzy o złamaniu 3 godz. | | | Autor: fajnygrabarz, 2015-05-25, 18:24 napisał/-a: LINK: http://www.nvc.zgora.pl
Nie kumam jego ściemniania z wynikami. Tym bardziej, ze miał je dobre. | | | Autor: mirotrans, 2015-05-25, 22:05 napisał/-a: Klasyka Pana Henryka, inni są be, ja jestem cacy.
Łukasz, a z tymi wynikami to kto ma racje, 8:26 czy 9:20 ? | |
|
| |
|