Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 660/1808858 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:10/1

Twoja ocena:brak


Róża Wiatrów 2015 - relacja
Autor: Binkowski Waldemar
Data : 2015-04-08

Wystarczy posmakować i już Cię mam! Bieganie przecudowny bakcyl! Ktoś kto tego popróbuje, już zawsze będzie poruszał się truchcikiem. Tak było również ze mną. Z każdym przebiegniętym kilometrem, biegowa adrenalina uzależniała me ciało od aktywności, powodując że czuję się biegowym cyborgiem, na którym nie robią wrażenia kolejne maratońskie wyzwania. Ciało i dusza domaga się kolejnych sprawdzianów.

Uklepywanie asfaltu przy pomocy stóp, w Dębnie, Wrocławiu czy Warszawie, mimo że niezmiennie sprawia mi przyjemność, to jednak nieco spowszedniało. Sprawiło iż popadam w rutynę. Przepraszam wszystkich ulicznych biegaczy… start i poszły konie po betonie. Wyłączamy mózg, a włączamy Power w nogach. Byle szybciej, klapy na oczy. Mijają kolejne kilometry, znaczone cyferkami na asfalcie, a co piąty, by się wyróżnić ma punkt odżywiania czy też odświeżania. Jak zwał, tak zwał, nieważne. Wszyscy wiedzą o co chodzi.



Meta, upragniona meta. Mało płuc nie wyplujemy, mało ścięgien nie zerwiemy. Medal na szyi. Cudowne magiczne uczucie. Kolejne zawody, piąte, dziesiąte, setne. Zaczynam się w tym gubić, nie potrafię odróżnić jednych od drugich. Wszędzie asfalt, wszędzie beton. Rozglądam się wokół, co może sprawić, by bardziej dać sponiewierać me ciało i duszę?.

Gdzieniegdzie słychać coś o maratonach na orientację, tu i ówdzie starzy wyjadacze szepcą cos po kątach, coś o magii, o wielkiej przygodzie przez duże P. Maratony na orientację to jak dwa w jednym, takie połączenie ekstremalnej przygody z rywalizacją sportową. Zrazu nieśmiało , w towarzystwie orient weteranów zaczynam uczestniczyć w kolejnych zawodach. Czy to 25, 50 czy 100 km …bez znaczenia…. ta sama magia. Zaczyna wciągać. Początki są trudne, okazuje się że to co do tej pory było ważne tj. wybieganie, kondycja, nie jest już najważniejsze, nie jest priorytetem. Trzeba włączyć mózg, do tej pory nie używany. Trzeba zacząć myśleć, dostrzegać, analizować, podejmować decyzje.



Monotonia biegu ulicznego znika. Każdy kilometr jest zapamiętywany na lata, sprawia że żadne zawody nie są takie same. Inna trasa, inna pogoda, inni towarzysze zmagań. Powoli łapię się na tym że z ulicznych maratonów zostały w sezonie może ze dwa, za to imprez ultra (zwłaszcza w górach), oraz maratonów na orientację z roku na rok coraz więcej. Po zimowym lenistwie (zakładając że w tym roku była zima !), czas ruszyć cztery litery. Na pierwszy ogień „ Śnieżne Konwalie” w Zielonej Górze, miesiąc później „Włóczykij” Gryfino. Czas na nowe wyzwania. Należy rozsądnie wybierać co ciekawsze biegowe kąski ( by nie dostać nakazu eksmisji z domu ). Z Piotrem, moim wypróbowanym przyjacielem postanawiamy zaliczyć końcem marca Różę Wiatrów w Kozichgłowach pod Poznaniem.



Zastanawiamy się krótką chwilę nad trasą. Wybrać 25 km czy 50 km? Zawody są w sobotę, a w niedzielę mamy do zaliczenia maraton towarzyski czyli kolejne 42 km w terenie. Krótkie wahania…25 km, nie to za mało. Decyzja pada na trasę 50 km, damy radę, wszak nie takie dystanse przed nami klękały! ( 240 km  ). Ostatnie ustalenia przed wyjazdem, okazuje się że oprócz nas startuje również Magda i Przemek, lecz na dystansie 25 km . Dla nich to jedne z pierwszych startów w zawodach na orientację, więc i pokora dla dystansu wskazana. Sobota, jest nieco po siódmej rano. Nadjeżdża Przemek, wszyscy już są w samochodzie. Pakuję torbę i w drogę.

Zapowiada się nieco chłodna lecz pogodna, marcowa sobota. Sprawnie mijają kolejne kilometry. Nieco po dziewiątej docieramy do Kozichgłów. Zahaczamy o pobliską „Biedronkę”, ostatnie zakupy, co kto lubi i co komu brakuje. Po chwili parkujemy na pobliskim trawniku szkolnym. Jesteśmy na miejscu. Weryfikacja, odbieramy karty startowe i rozgaszczamy się w pobliskiej sali gimnastycznej. Robi się mały tłumek. Zawodników przybywa, tu i ówdzie przewijają się znajome twarze z poprzednich zawodów. Czas się przygotować, przebrać, zjeść ostatni przed biegiem posiłek. Magda i Przemek startują o 11,00 , my z Piotrkiem o 10,30. Na kilka minut przed startem odprawa techniczna, ostatnie uwagi. W końcu moment na który niecierpliwie czekaliśmy: rozdanie map!. Mapa w dłoni. Oboje z Piotrkiem rzucamy się na kolana, szybko ustalamy wariant pokonania trasy.



Zakreślacz w dłoni i po chwili przynajmniej na papierze trasa pokonana. Mapy ładujemy do foliowych mapników, kompas zakładam na kciuka. Prawie o czasie …start, włączam garmina. Nie ma zmiłuj. Nie ma opcji CZAS STOP. Zrazu biegniemy z Piotrkiem przez osiedlowa uliczkę, by po chwili poprzez króciutki wariant na azymut, dotrzeć do PK 4 (zakręt rowu). Karty odbite, ruszamy dalej, w kierunku Łysej Góry. W rozpędzie mijamy Kicin i znów korzystając z wersji azymutu, docieramy do PK 3 czyli wspomnianej Łysej Góry. Robi się całkiem przyjemny dzień, wykukuje słoneczko. Przed nami kilku zawodników pędzi w kierunku Wierzenicy.

Postanawiamy wybrać nieco inny wariant, czyli prosty długi przelot do Wierzonki , a następnie w kierunku Jeziora Kowalskiego PK 17. Biegnie się lekko, gwarzymy między sobą. Jest... chwilowe zaćmienie umysłu. Zamiast zasuwać dalej do Wierzonki, skręcamy do Wierzenicy. Jak się orientujemy w błędzie, to jesteśmy z byt daleko by to korygować. Około 1,3 km w plecy. Trudno , bywa. Za głupotę należy płacić, tylko dlaczego tak drogo?



Jesteśmy w Wierzenicy, chwilka zastanowienia, napieramy w kierunku trasy nr 5. Po jej osiągnięciu będziemy mieli bardzo długi przelot poboczem szosy. Za zbiornikiem wodnym nieco w górę a dalej już łatwo. Jesteśmy wypoczęci, raźno mijają kolejne kilometry. W oddali od czasu do czasu migają samochody. To znaczy że trasa nr 5 już w zasięgu wzroku. Dobiegamy do asfaltu. Fatamorgana czy co ?. Przy skrzyżowaniu leśnej drogi z asfaltem dwie dziewczyny, jedna siedzi na ogrodowym krzesełku, druga stoi ubrana w kusą spódniczkę. No tak, uprawiają najstarszy zawód świata, czekając na klientów. W biegu rzucamy im „cześć” w zamian otrzymujemy zapraszające uśmiechy. Nic z tego miłe Panie !, nie po to tu przyjechaliśmy!. Zasuwamy asfaltem jakieś 3 km.

W oddali, przed nami inni zawodnicy. W okolicy Bugaju odbijamy na jezioro Kowalskie. Tam nad brzegiem jeziora powinien być PK 17. Poprzez niewielki lasek docieramy na brzeg jeziora. Punktu nie ma. Nerwowe poszukiwania, chwila zastanowienia. Porównujemy brzeg jeziora z mapą. Wyrzuciło nas za daleko na wschód. Po chwili jest PK 17, skasowany. Ruszamy wzdłuż brzegu jeziora w kierunku Karłowic . W okolicy letniska niewielkie zawirowanie, jakieś 200 m. Z nawigacją nie ma problemów, mapa jest dokładna. Gorzej z nawigatorami, lecz też nie ma co narzekać, radzimy sobie. Poprzez niewielka zaporę i pobliski lasek docieramy na pola w okolicy Karłowic.



Piotrka korci azymut. Chwila zastanowienia. No dobrze, wytyczamy azymut i napieramy przez pozostałości pola kukurydzy. Już bliziutko PK12. Jesteśmy na szosie asfaltowej, by po chwili zanurzyć się w otchłań lasu. Punkt powinien być na wyciągnięcie ręki. Nieco na wyczucie, nieco na azymut napieramy. W pobliżu punktu widzimy rowerzystkę która nieco bezradnie szuka punktu. Po chwili wszyscy jesteśmy uradowani, PK 12 znaleziony, pamiątkowe zdjęcia i na nas pora. W marcu jak w garncu, zaczyna intensywnie padać, Ni to śnieg, ni to grad. Tak jak szybko opady przyszły, tak szybko zniknęły. Pojawiło się cudne słońce. Kocham takie klimaty… po deszczu zawsze przychodzi słońce. Zachwyty zostawmy na później, azymut na jezioro Czarne.

Bezproblemowo odszukujemy przesmyk nad jeziorem, by po chwili ponownie biec na azymut w pobliskiego już PK 9. Punkt znajdujemy bezproblemowo, chwilka odpoczynku, kęs snickersa. Ustalamy wariant ataku na mapę BNO. Wychodzi na to że zahaczymy o pobliskie Pławno, by dotrzeć w północną część mapy BNO. Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie, widoki również. Czuć że wiosna puka do drzwi. Jesteśmy na skraju BNO. Piotr kręci nosem, nie ma pewności. Ja jak ogar wyczuwający zwierzynę, jestem pewien. Po chwili wszystko jasne. Trafiliśmy w dziesiątkę. Zaliczamy kolejne, bardzo blisko zlokalizowane punkty, a to górka, a to dołek. Na deser zostały do zaliczenia PK 6 z cudnym korzeniem, oraz PK 16 na skraju mokradeł. Trafione zaliczone. Chwilka odpoczynku, ustalamy marszrutę do PK 5.



Zasuwamy jak po sznurku. Żadnych problemów. W pewnym momencie trafiamy na prostopadły rów. Ki czort ? Rów gigantyczny, tyle że bez sensu. No tak … pozostałości Festung Posen , a konkretnie rowu przeciwczołgowego. Po chwili na wyciągnięcie ręki jesteśmy w pobliżu poszukiwanego punktu. Małe zamieszanie, nie bardzo pasuje zbliżenie punktu. No tak, pomyliliśmy górki. Małe odchylenie, jakieś 200 m . Jest szczyt , wspinamy się. Na jego czubku radośnie łopocze lampion. Pociskamy między przerośniętymi sosenkami. W odległości kilku metrów od lampionu, odruchowo zerkam pod stopy. Oczom nie wierzę!. Prawie potykam się o gigantyczne poroże jelenia. Niesamowite, tyle tysięcy kilometrów wybiegałem po lasach i nic, a tu taki fart.

Dla takich chwil kocham oriento!. Jest po prostu nieprzewidywalne. Łapię w dłoń poroże i nikomu go nie oddam. Odbijamy PK 5. Chwila zastanowienia . Do PK 11 jest na azymut bardzo blisko, tyle że teren nieprzebieżny, pagórkowaty. Postanawiamy go ominąć łukiem. I to jest słuszna koncepcja. Maleńkie zawirowanie przy PK 11…naprawdę maluśkie i jest. Myślał że się schowa, nic z tego. Pozostaje do odszukania ostatni PK 1… banalnie prosty, zakręt suchego rowu (przeciwczołgowego). Teraz tylko dobieg do mety, niby nic, ale to ok. 5 km . Biegniemy, Piotrek próbuje nieco ściemniać, ale wyczuwam jego intencje. Spacerować będzie z Ewą w Lesznie.



Tu trzeba biec. Poddaje się z oporami, bliskość mety dodaje mu sił. Mijamy Kicin. Jeszcze lasek i rogatki Kozichgłów. Jest szansa na złamanie sześciu godzin. Pędzimy na złamanie karków. Wpadamy do szkoły ( baza zawodów ). Zatrzymuję garmina, pokazuje 6 godzin i dwie minuty, 52 km . Rewelacyjny czas. Idziemy na sale gimnastyczną. Tam odnajdujemy Przemka i Magdę. Ta ostatnia jest cała w skowronkach. W kategorii kobiet zajęła pierwsze miejsce na trasie 25 km i szpanuje maleńkim pucharkiem. Po chwili ja też mam powody do radości… prócz gigantycznego poroża (które targałem prze ok. 12 km), mam trzecie miejsce w kategorii MV. Obowiązkowa kąpiel, znów czuję się człowiekiem.

Dekoracja w kategorii leśnych dziadków czyli MV. Moja mała, wielka chwila. Czas na posiłek, nic wyszukanego, czyli makaron z sosem. Zbliża się wieczór, pora na nas. Żegnając jakże szczęśliwe dla nas Koziegłowy, ponownie odwiedzamy „Biedronkę”. Zapomnieliśmy o najważniejszym. Po takim wysiłku należy uzupełnić utracone elektrolity i sole, złocistym półlitrowym płynem z pianką. Oczywiście dotyczy to wyłącznie pasażerów. Prawie o zmroku docieramy do Leszna. Krótkie pożegnanie i kolejna przygoda za mną. Ale nie bój nic... Jutro maraton towarzyski Mariusza, kolejna cudowna impreza biegowa.







Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
Arti
01:19
orfeusz1
01:04
stanlej
00:55
Lektor443
00:49
cierpliwy
00:41
fit_ania
00:03
gpnowak
00:00
szyper
23:51
GriszaW70
23:43
mariachi25
22:48
Zedwa
22:41
LukaszL79
22:24
Wojciech
22:18
edgar24
21:46
uro69
21:44
GRZE¦9
21:44
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |