|
| Kamus Kazimierz Musiałowski Smogorzewiec
Ostatnio zalogowany 2024-10-03,20:48
|
|
| Przeczytano: 505/769244 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Loch Ness Marathon 2014 | Autor: Kazimierz Musiałowsk | Data : 2014-10-05 | Od dawna wiedziałem, ze maraton wzdłuż jeziora Loch Ness należy do tych wyjątkowo urokliwych. Namówiłem córkę Magdę oraz jej narzeczonego Marcina na tę imprezę. Dla nich miał być to pierwszy maraton w życiu. Zapisaliśmy się.
Nie do końca zrealizowałem plan biegowy - zwłaszcza podbiegi. Nie wyleczyłem również kontuzji, której nabyłem się podczas zawodów Nordic Walking.
Nieuchronnie nadszedł jednak czas rozliczeń i wystartowałem do Aberdeen. Kilka dni odpoczywałem pod okiem Marcina i Magdy. Zwiedziłem zamek Dunnottar w Stonehaven, który warto tu zobaczyć ze względu na wyjątkową lokalizację. W samym Aberdeen zasmakowałem zarówno szkockiego steka, jak i łososia. Oba dania są absolutnie nieprzereklamowane, zwłaszcza, gdy na deser podana jest whisky z pobliskiej destylarni.
Dzień przed maratonem pokonujemy urokliwą trasę do Inverness. W samym centrum czeka nas odbiór numerów startowych. Fuksem udaje nam się znaleźć pensjonat Bed & Breakfast trzysta metrów od mety maratonu. W radości ruszamy na miasto na węglowodanową kolację maratończyka. Pizza i pasta?! Czemu nie?
Dzień maratonu. Wczesna pobudka, bo trasa zaczyna się 42.195 metrów od miasta. Organizatorzy wiozą wszystkich uczestników klasycznymi, podwójnymi, czerwonymi autobusami.
W kolejce do jednego z nich poznajemy Maćka z Wrocławia, który biegnie 8 maraton z profesjonalnym aparatem na plecach. Maciek po maratonie ma zamiar zostać tydzień pod namiotem w górskim parku narodowym Cairngorms i narobić mnóstwo fotek. Siadamy we czwórkę na samej górze z przodu i obserwujemy. Słońce powoli wstaje, budzi się piękny dzień. Widoki podobne jak w Bieszczadach, tylko więcej odcieni zieleni dookoła.
Pojawia się jezioro Ness, ale niestety ani śladu słynnego potwora. Po drodze mijamy zamek Urquhart, który niestety nie przetrwał próby czasu. Po około 40 minutach jesteśmy na miejscu, a do startu jeszcze godzina. Organizatorzy zapewnili wystarczającą ilość ciepłej herbaty, wiec czas mija szybko. Chmury rozwiewa lekki wiatr. Czas oczekiwania na start. Jak zawsze pojawiają się myśli: Jak będzie? Czy dam radę z moją kontuzją? Czy dzieciaki ukończą?
Ruszamy!
Długo biegniemy z górki, dzięki czemu łatwo podziwiać piękno tego górskiego pejzażu. Na razie wytrzymuję, ból mięśnia uśmierzają tabletki. Marcin radosny, Madzia dużo zajmuje się mną. Dla tych cudownych widoków warto było tutaj przyjechać! Kilometry mijają, Marcin ustawia nam równe, dynamiczne tempo. Po drodze zbieramy żele energetyczne i wodę - rozdają ich sporo, za co należy się organizatorom wielka pochwała. Zbliżamy się do 30 kilometra maratonu, gdzie czeka nas wymagający, ponad kilometrowy podbieg. Idąc dajemy sobie z nim radę.
Idą wszyscy, rzeka ludzi. Każdy pełen wrażeń, ale świadomy, że jeszcze kawał trasy przed nami. Marcin ma nieprzebrane pokłady energii i zużywa je rozweselając dopingujące ekipy. Powoli kończy się piękna górska trasa i wbiegamy na przedmieścia Inverness. Tu już wszyscy zagrzewają do walki: dalej, macie już tylko 500 metrów, dawaj ‘Polska’..! Przyspieszamy i trzymając się za ręce przebiegamy przez metę. Udało mi się dobiec do mety po raz 131! Uczucie satysfakcji wypełnia mój umysł i serce. Jestem dumny, że pokonaliśmy wspólnie ten królewski dystans.
Kazimierz Musiałowski |
|
| |
|