| Przeczytano: 534/396519 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Maraton w Jerozolimie (2016) cz. 2 – start | Autor: Piotr Dasios | Data : 2017-06-09 |
Jest piątek, 18.03.2016 r., dzień maratonu. Ustawiony budzik na 4.30 nie jest potrzeby, nie mogę spać, bo moje myśli kręcą się wokół dzisiejszego startu. Przebiec maraton w mistycznej Jerozolimie, to marzenie ostatnich miesięcy, które ma się dzisiaj spełnić…
Wieczorem przygotowałem rzeczy do biegania: specjalnie na ten bieg wydrukowaną koszulkę okolicznościową, wykonaną z włókna bambusa, krótkie obcisłe spodenki, długie skarpety kompensacyjne oraz moje ulubione buty biegowe ASICS.
Poniżej zdjęcia: Park Sachera – „miasteczko biegowe”
Wstaję przed budzikiem, próbuję się gimnastykować, później szybka toaleta i rytuał maratoński: wazelina na pachwiny oraz plastry na sutki. Wkładam na siebie przygotowane rzeczy i przypinam agrafkami na koszulce mój numer startowy: 2153. Ranki w Jerozolimie są jeszcze zimne, dodatkowo ubieram bluzę i długie leginsy, powinno mi być ciepło. Przygotowałem lekkie śniadanie: drożdżówki z figami (kupione w arabskim sklepie), banany oraz wodę mineralną (w izraelskich sklepach nie spotkałem izotoników). Zostawiam śpiącą partnerkę, umówiliśmy się z naszymi przyjaciółmi, że dojadą na metę później, samochodem. Na mnie o godz. 5.30, ma czekać arabska taksówka, zamówiona dzień wcześniej. O umówionej godzinie kierowca faktycznie czeka, ale… nie tylko na mnie, zabieramy jeszcze biegacza z Włoch i Amerykanina, który akurat będzie startował w półmaratonie oraz jego żonę.
Kierowca taksówki już pod hotelem, narzeka: na pozamykane przez maraton miasto, na objazdy, na brak informacji. Gdy dowiózł nas w pobliże Parku Sachera, zażądał kwoty 60 szekli, od każdego, czyli niewiele mniej, niż ja się z nim umawiałem sam. Po targach skończyło się na 50 szeklach od osoby. Jestem już na miejscu. Została godzina do startu. Chyba nigdzie na świecie maraton nie staruje tak wcześnie i do tego w piątek. W Izraelu w tym dniu, w godzinach popołudniowych rozpoczyna się szabas, który trwa do soboty wieczorem. W tym czasie nie kursuje prawie cała komunikacja i większość sklepów jest pozamykana. Niedziela jest normalnym dniem pracy. Maraton ma się zakończyć przed szabasem, aby nie niepokoić mieszkańców.
Od Parku Sachera, gdzie mieści się „miasteczko biegowe” dzieli nas może 500 metrów, z różnych stron miasta pojawiają się biegacze, podążający tak jak my, na linie startu. Przechodzimy z biegaczem z Włoch przez bramki bezpieczeństwa na teren parku, spore „miasteczko biegowe” tętni już życiem. W parku usytuowana jest meta maratonu z blisko 100-metrowym niebieskim tartanem, służącym za podbieg. Organizatorzy postawili na terenie parku różnego rodzaju namioty, pełniące różne funkcje, są tutaj przechowalnie rzeczy, stanowiska do masażu, punkty informacyjne, przebieralnie, pawilony fundacji, stoiska z kawą i wodą mineralną oraz toalety. Honorowe miejsc zajmuje scena ustawiona do dekoracji zwycięzców. Sama linia startu jest oddalona o ok. 400 metrów od parku, umiejscowiona na szerokiej ulicy, niedaleko od Knesetu (Parlamentu Izraelskiego).
„Sacher Park, jeden z największych parków w Jerozolimie, jest zlokalizowany między dzielnicami Nachlaot, Rechavia i Givat. Wokół Parku znajdują się: Museum Izraelskie, Knesset (Parlament Izraelski) i Izraelski Sąd Najwyższy oraz kampus Givat Uniwersytetu Hebrajskiego. Park wybudowany został w roku 1965, i jest poświęcony angielskiemu syjoniście Harremu Sacherowi”.
Została niecała godzina do startu, jest chłodno, może z 8 st. C, niebo nad parkiem przykryte jest kłębiastymi chmurami. Wśród licznych namiotów rozłożonych w Parku Sachera wypatruję depozytu dla maratończyków, po chwili odnajduję właściwy namiot i odbieram worek na rzeczy. Jest już w parku sporo ludzi, najliczniejszą grupę stanowią biegacze na 10 km i na półmaraton, najmniejszą grupą są maratończycy. Start maratonu przewidziany jest na godz. 7.00, 15 minut wcześniej wystartuje półmaraton. Ustawiam się po kawę, gorące espresso powinno mi pomóc. Znajduję w parku wolne miejsce, żeby ściągnąć z siebie bluzę i leginsy, pakuję te rzeczy do worka i naklejam kartkę z numerem odpowiadającym startowemu i oddaję wolontariuszom w depozycie. Obok mnie przebiera się biegacz z Czech, z Ostrawy, to jest jego 20 maraton, zaprasza mnie do Ostrawy… na maraton. Rozpoczynam rozgrzewkę, do startu zostało niewiele czasu, muszę jeszcze odstać swoje w kolejce do toalety. Spotykam tutaj Polaków poznanych w „Pais Arenie” przy odbiorze pakietów startowych, życzymy sobie sukcesów. Przez mikrofony wzywają półmaratończyków na start. Rozgrzewam się cały czas, bo jest dość chłodno, przesuwam się powoli w kierunku linii startu, próbując odnaleźć swój sektor biegowy. Od kilku dni myślałem, czy powinienem przyjąć jakąś strategię biegu, na tak trudnej trasie? Czy powinienem myśleć o czasie? Jerozolima to przecież magiczne miejsce, trasa choć bardzo trudna, jest także bardzo urokliwa. Może tym razem więcej czasu poświęcę delektowaniu się tym mistycznym miejscem, cudownymi widokami i pięknymi zabytkami?
Na starcie nie ma wielkich tłumów, mam sporo miejsca na ulicy. W oddali, po chwili, trochę dla mnie niespodziewanie, słyszę wystrzał pistoletu startowego. Nad głowami fruwają bluzy ściągane przez biegaczy. Ruszam! Rozpoczynam kolejną walkę ze słabościami ludzkimi, przychodzi mi na myśl Via Dolorosa (droga krzyżowa), po której wczoraj spacerowałem, a na której Chrystus przed wiekami przełamywał ludzkie słabości.
Początek maratonu jest zawsze trudny, bo tłok, jednak w Jerozolimie zadziwiająco szybko, rozluźniło się na trasie. Już pierwszy podbieg szybko zweryfikował przygotowanie biegaczy, później lekki zbieg i znów w górę. Analizując profil trasy prawie nie ma płaskich odcinków, a jest około 600 metrów przewyższeń, 12-14 większych podbiegów, niektóre biegi górskie mają łagodniejsze profile.
I znów kolejny podbieg, biegnie mi się dobrze, trasa naprawdę jest malownicza, pierwszy odcinek biegnie wokół campusu Givat Ram Uniwersytetu Hebrajskiego i wraca na trasę wokół Parku Sachera, który obiegamy. Jest dość chłodno, na poboczach praktycznie nie ma kibiców, jest za to spora obecność wojska i policji. Ten widok po kilku dniach pobytu w Izraelu nie dziwi, tutaj najważniejsze jest bezpieczeństwo. Dobiegam do pierwszego punktu z wodą mineralną, jest podawana w małych pękatych butelkach przez wolontariuszy. I znów kolejny podbieg, jest 6 km, stąd rozciąga się piękny widok na centrum nowej Jerozolimy. Trochę oddechu na kolejnym zbiegu, mijam 10 km trasy, tutaj objawia się biegaczom wspaniała budowla – Wielka Synagoga Jerozolimska. Po chwili znów wspinam się stromymi ulicami miasta i mam wrażenie, że ten podbieg nigdy się nie skończy, skręcam w prawo i biegnę Jaffa Street, całe szczęście, że już z górki. Mijam w pewnym oddaleniu mury starej Jerozolimy, ten widok wywołuję jeszcze szybsze bicie serca, Od kilku kilometrów towarzyszy mi na trasie, jak później odkryłem, młody izraelski żołnierz, niestety nie zapamiętałem jego imienia, brzmiało dla mnie bardzo egzotycznie. Izraelczyk nadaje tempo biegu, dla mnie trochę za szybkie, ale walczę. Udaje mi się z nim uciąć krótką rozmowę o biegu, widokach i żołnierzach biorących udział w maratonie. Kolejna wspinaczka ulicami w kierunku Uniwersytetu Hebrajskiego, biegnę wyżej, wypłaszczenie i znów w górę, kolejny punkt z wodą i żelami. Trasa maratonu pomiędzy 15 a 17 km obiega campus Mt. Scopus Uniwersytetu Hebrajskiego, stąd jest zapierający dech w piersiach widok na miasto i wzgórza. Takich właśnie słów używają organizatorzy maratonu, reklamując tą imprezę. Zupełnie się z nimi zgadzam, dla takich widoków warto tutaj biegać. Biegnąc przestałem kontrolować, które z kolei wzniesienie pokonałem.
Robi się gorąco, od czasu do czasu wychylające się za chmur słońce daje się we znaki, powoli tracę siły, a zbliżam się dopiero do półmetka. Poznany biegacz z Izraela ciągle mnie mobilizuje do wysiłku, ja niestety muszę zwolnić, bo tempo dla mnie jest stanowczo za duże. Zerkam na zegarek, tempo poniżej 5 min./km. Po lewej stronie mijam piękne centrum handlowe Mamilla Avenue i zbliżam się do murów starego miasta, do bramy Jaffa. Ta część maratonu jest najbardziej mistyczna i przebiega przez Stare Miasto, dokładnie dzielnicę ormiańską. Wąskie, kamienne uliczki z wieloma zakrętami nie ułatwiają biegania, ale wywołują wspaniałe przeżycia. Kolejny zastrzyk adrenaliny i dodatkowe emocje dla zmęczonego już ciała. Niestety, żegnamy się ze starym miastem, opuszczając je przez bramę Zion. Po chwili ukazuje się wspaniały widok na Górę Oliwną, po chwili kolejny zabytek Wieża Davida (Cytadela Davida). Kolejny podbieg i zbieg, tempo mojego biegu bardzo spadło do 5.30- 6.00 min./km, nie mam już sił, a zostało jeszcze ok. 15 km, dopadła mnie ściana! Zbieram się w sobie, cały czas biegnę, sporo biegaczy już po prostu podchodzi pod kolejne podbiegi. Przez moment biegniemy ulicą Chopina, to dodaje mi energii, podobnie jak ustawione niestety dość rzadko stanowiska motywujące muzyką, są to głównie DJ i zespoły. Kibicujących ludzi jest nie za wiele, więcej widzimy patroli policji i żołnierzy, tych ostatnich jest dość dużo. Uzbrojeni po zęby, kibicują swoim kolegą biegnącym maraton.
27 km mijam piękny budynek Teatru Jerozolimskiego, trasa ma pokazać to, co ma najcenniejsze to piękne miasto. Kolejne podbiegi i zbiegi, teraz przed każdym większym wzniesieniem podawane są żele energetyczne, które pomagają. Mijam Kolonię Niemiecką i wspinam się na kolejne wzgórze The Haz Promenade, skąd kolejny zapierający dech widok na Jerozolimę, zawracamy i znów lekko w dół, tym samym odcinkiem drogi, zerkam na zegarek to już lub dopiero – 35 km maratonu. Jest bardzo ciężko, do tego zrobiło się też gorąco, szczególnie w momentach, kiedy słońce wychyli się za kłębiastych chmur. Polewam się wodą, małe butelki to jednak dobry wynalazek. Biegnę już bardzo wolno, wyprzedzający mnie biegacze, próbują mnie dopingować. Już niedaleko! Myślę, że teraz już jakoś dobiegnę do mety, kilometr za kilometrem ciągnie się jednak bardzo długo. 4, 3, 2 km, na trasie coraz więcej kibiców, upragniona meta jest już niedaleko. Ostatni kilometr i niespodzianka przed samym finiszem, stromy podbieg chodnikiem do parku Sachera. Przechodzę do marszu, żeby chociaż na tartanie przed metą jakoś wyglądać, wracam do biegu, zostało ostatnie sto metrów, biegnę, podnoszę do góry dłonie – jestem na mecie!
Jestem bardzo zmęczony, ale szczęśliwy, bo udało mi się po raz koleiny przezwyciężyć moje słabości. Wolontariuszka zakłada mi na szyje medal i gratuluje ukończenia, następna po chwili zakłada mi folię aluminiową chroniącą przed wychłodzeniem, dostaję też wodę. Rozglądam się za partnerką i przyjaciółmi, nie widzę ich, pewnie są gdzieś w tłumie. Robię parę zdjęć telefonem, opierając się o ogrodzenie przy mecie, patrzę na kolejnych szczęśliwców kończących ten trudny maraton. Zerkam na swój zegarek: 3.42.38, nawet nie wiem, skąd tak dobry czas. Powoli dochodzę do siebie, w dużym namiocie wolontariusze rozdają jedzenie i napoje, są też lody. Z trudem jem batonik i banana, ciepła herbata bardzo mi pomaga, mam bardzo obolałe nogi, ale to normalne, teraz depozyt i odnalezienie przyjaciółki i znajomych. Po półgodzinie jesteśmy już razem, trochę się spóźnili na linie mety, bo nie mogli dojechać tutaj samochodem. Zrobili trochę fajnych zdjęć i kibicowali polską flagą wszystkim, wzbudzając entuzjazm. W maratonie w Jerozolimie wzięło udział 19 Polaków, cieszę się, że znalazłem się wśród nich. Kolejne fantastyczne miejsce i koleiny udany maraton za mną, co przede mną zobaczymy…
Moje wyniki: czas 3.42.38, miejsce open: 180, kat 50-54: 13.
Zdjęcia: Piotr, Marek Kowalski i organizatorzy maratonu.
|
| | Autor: henry, 2017-06-09, 09:14 napisał/-a: Brawo Kolego nareszcie coś o biegu , ponieważ pierwsza część była tylko w zasadzie o zwiedzaniu i myślałem ,ze na tym zakończyłeś pisanie. Fajne zdjęcia wspomnienia odżywają. | |
| |
|
|