2008-04-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Flora London Marathon 2008 (czytano: 1683 razy)
Tego roczny jubileuszowy London Maraton był moim trzecim biegiem na tym dystansie. Do Londynu niczym pielgrzymi do Mekki przybyli maratończycy z całego świata. Zawodowcy, którzy przybyli tu pobić rekord świata i zarobić duże pieniądze, amatorzy, którzy chcą po raz kolejny zmierzyć się z dystansem i z samym sobą i ci, którzy dobrze się bawiąc lub wspierając jedną z licznych akcji charytatywnych, pragną po prostu dotrzeć do mety. W sumie ponad 35 000 zawodników, bo tyle wynosi limit dla tego biegu, a chętnych jest, co roku ponad 100 000 osób. Z racji uzyskanego wcześniej wyniku na starcie przypadł mi pierwszy sektor, czyli zaraz za „elitą” oraz około trzema setkami zawodników walczących o mistrzostwo Zjednoczonego Królestwa mężczyzn w maratonie, których ustawiono zaraz za nimi. W sumie przed momentem startu stałem jakieś 30 metrów od czoła stawki. Wystartowaliśmy o godzinie 9.45, czasu miejscowego z Greenwich Park, nieopodal południka zero. Trasa, na której zgromadziło się ponad 1 000 000 kibiców prowadziła przez najbardziej charakterystyczne miejsca Londynu. Na całej trasie grały dziesiątki zespołów rockowych, folkowych, chórów, DJ’ów, ogólnie mówiąc wielkie londyńskie święto. Rozpocząłem dość spokojnie. Pierwsze kilometry to kameralne dzielnice zamieszkane przez imigrantów głównie hindusów. Nie wiedziałem, na jaki wynik biegnę, moja matematyka w przeliczaniu mil na kilometry zawiodła gdzieś na siódmej mili. Czułem się świetnie, ale wiedziałem, że jak mnie poniesie to mogę za to zapłacić zanim zobaczę Big Bena. Na 20 km na Tower Bridge odniosłem wrażenie jak bym wbiegł na wielotysięczny stadion. Na półmetku pomiar czasu: 1:17:38. Jest dobrze. Potężna burza zaskoczyła mnie w Canary Harf akurat pomiędzy trzema największymi w Wielkiej Brytanii budynkami. Gwałtowne wychłodzenie, ulewa i wichura między wieżowcami zwolniały tempo biegu momentami do zera. Po kilku minutach poza kałużami po burzy nie było śladu. Na 30 km po wielu kilometrach samotnego biegu mam partnera. Jest nim David Symons reprezentujący "Thames Hare and Hounds" najstarszy na świecie klub biegowy z Wimbledonu. Po kilku minutach wspólnego biegu zapytał o samopoczucie. Po paru zdaniach, jakie zamieniliśmy o pogodzie i takich tam, David na bieżąco uprzedzał mnie o każdym zbiegu czy podbiegu, co było dość pomocne. Duże tempo, jakie narzucimy sobie na ostatnich kilometrach pozwoliło nam wyprzedzić jeszcze kilkudziesięciu zawodników. Gdy wbiegliśmy na plac przed Pałacem Buckingham przed nami była już tylko meta. Zobaczyłem zegar z pomiarem czasu, właśnie pokazywał 2:34:59. Nie czułem zmęczenia, wiedziałem już, że plan został wykonany. Na mecie życiówka 2:35:16, co do sekundy dwa razy tyle co na półmetku. Dodatkowo, z czego mam największą satysfakcję, jubileusz 100-lecia dystansu uczciłem 100 lokatą i to w jego kolebce. Taki mały triumf, którego nikt nigdy mi nie odbierze.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |