2019-06-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| „Jaga-Kora jak po maśle” (czytano: 1048 razy)
Kora, Jaga czy „Baba Jaga” jak często nazywa ten bieg Aga, to kolejny bieg z serii „jakoś to będzie”. Biegać te góry? Nie biegać? Ciągle w mojej głowie odbija się taka piłeczka wywołując sprzeczne emocje. Jedna strona piłeczki to wysiłek, ciężka praca, obawy zdrowotne, ale jest też druga strona emocje, adrenalina, nowe wyzwania, krajobrazy zapierające dech w piersiach (czasem nie chce się schodzić z gór) i na sam koniec szalona radość na mecie. Co jest z nami biegaczami nie tak, że pomimo jęków i szlochów na końcu znowu podejmujemy wyzwanie? Chyba wiem - moja piłeczka musi być jajowata i wiecznie przechyla się na tę szaloną stronę mocy :0) No cóż „jajo się przechyliło” to trzeba teraz powalczyć. Pogoda przed biegiem nie napawała optymizmem, bo lało od kilku dni, więc wiedziałem, że czas na „chrzest górsko-biegowy” oj mokro będzie i błotniście - tego jeszcze nie przerabiałem. Szczęście mnie jednak nie opuściło do końca, ponieważ w dniu startu Rymanów przywitał nas cudowną pogodą. Raniutko na trasę wyruszyli Ultrasi z 70 (my Maratończycy mogliśmy się jeszcze delektować wyciągniętymi „kopytami” na wyrku) nasz „kierat” dopiero ruszał o 12.00 z Moszczańca, gdzie zawiózł nas autokar. W ślad za nami „w żelaznej karocy” ruszyli „Rudobrody Iro” „Szalona fotoreporterka Sowa”i niczego nie świadoma „ Ada NaszNowyKibic”. Musieli się śpieszyć, bo gonili Iskę z kijami. Niestety Iska nawet dla „kilkudziesięciu koni” jest za szybka, więc musieli szukać jej w innym miejscu. :0) Start lotny, bez pomiaru czasu punktualnie o 12.00. Pierwszy raz stałem w pierwszej linii na starcie, hahaha jakoś tak wyszło. Ruszamy kawałek asfaltem grupa się rozciąga i odbijamy w góry. Krisu odpalił z kopyta i tyle go widzieli, Adaś spokojnie gdzieś z tyłu, a ja pomiędzy, ciut chyba za szybko, ale nogi poniosły po ostatnich szybkich biegach na ulicy. Długie, lecz niezbyt wymagające podejście pozwala na fajne tempo i jest w miarę sucho. Oby tak do końca pomyślałem, lecz wiedziałem, że w dalszej części biegu będzie gorzej. Pierwsze „szczytowanie” i zbiegamy do punktu żywnościowego. Biegnie się fajnie, żadnych tłumów, szerokie ścieżki, chociaż trzeba uważać, bo miejscami ślisko. Wpadam na pierwszy punkt i jak mnie ktoś obserwował to mógł pomyśleć, że się zgubiłem :0) bo zatrzymałem się tuż przed punktem rozglądam to w prawo, to w lewo po czym odwracam się na pięcie i kita dalej (przecież ja nic tu nie potrzebuję mam wszystko ze sobą) pomyślałem otwierajc batonik, popijając go iso. Biegnę jakieś trzysta metrów i coś mnie pukło w łeb o kur... a jak tam trzeba było się odbić jak na Węgrzech? Zagaduję do gościa za mną, lecz oddycham głęboko, bo uspokoił mnie, że nie było tam żadnego punktu pomiaru. Spoko mówi, teraz cały czas w dół, aż do chaty elektryków. I wszystko by było fajnie 10 km w dół brzmi nieźle, lecz to ok 10km po asfalcie. Niby fajnie, bo równo, ale trochę mnie to zabiło, bo jak na biegacza na asfalcie wychowanego oczywiście fantazja zadziałała i dziwnym trafem nogi zapier....y szybciej niż rozum :0). Dzięki temu dogoniłem Isę i myślałem, że nawet jej „odjadę”, lecz zakręt w prawo i podejście w górę pokazało moje miejsce w szeregu. Cóż Isa przodem :0) 20 km udało się przebiec suchą stopą, lecz kolejny zbieg rozwiał moje wątpliwości w sprawie namoczenia moich nowych bucików :0) Jednak radość na 23 km zniwelowała trochę stratę komfortu w bucie, a spowodowana była tym, że tam szalała moja „Szalona Sowa” z aparatem i tubą w ręku (ups... to nie tuba ma dziewucha głosik) :0) Buziol i dalej Isa przodem, ja za nią, lecz zaczynam odczuwać lekki kryzys po tym asfalcie ( i po kiego było tak gnać? ), a Iska „torpeda” odpaliła i tyle ją widzieli. Ponownie spotykamy się na kolejnym punkcie, a ona krzyczy z daleka „dajesz Pawcio tu impreza jest”, bo i owszem było tam wesoło. Tyle tam było: jakieś ziemniaki, bułki, zupa … a ja nic nie biorę … tylko Colę! Boję się zjeść coś czego nie jadłem nigdy przy takim biegu (mam swoje). Gdzieś przed punktem górale proponują „ panie a napijesz się kielicha?” „ nie dziękuję chyba bym umarł odpowiadam” :0) Byli tacy co się skusili. Ruszamy dalej 27 km i najdłuższe i najbardziej strome podejście Jagi. Gdzieś w połowie robimy sobie focię rozwodową z Isą (oj tam nie pierwszą nie ostatną prawda Isa?):0) Po czym przepuszczam Ultraskę i mówię „ Isa targaj :) będziesz przede mną na mecie - pamiętaj żeby już na mnie czekał zimny browar” :0) I już się nie spotkaliśmy do mety. Oj dała popalić ta górka nie oparłem się zrobieniu fotki na szczycie „piknie było :0)” ostatnie km to już płasko i w dół, lecz nikt nie mówił, że będzie łatwo i tu się zaczęła zabawa w błocie jaką obiecywał kiedyś Łukasz. Nie da się obejść, a błoto o konsystencji masła ”do kostek” ( uff.. dobrze, że założyłem stuptuty) mało tego nie da się zatrzymać, bo jak chamujesz to nogi jadą same, więc cały czas trzeba jakoś improwizować bieg (kijki ratują mi tu dupsko). Środek lasu ... a tu na drzewie wisi lustro i pisze „zobacz jak wyglądasz przed metą” (czy jakoś tak) chcesz? nie chcesz? patrzysz. Spoko nie jest tak źle pomyślałem i chociaż widziałem już pluszowego misia na drodze wiedziałem, że to nie omamy zmęczeniowe :0) Ostatnia polanka i przez las śmigam z bananem na twarzy obok kolejnego na trasie fotografa. Teraz już droga, którą spacerowałem często będąc tu w sanatorium. Wyprzedzam na trasie jeszcze kogoś i cisnę dalej wiem, że zwycięstwo (moje zwycięstwo) jest na wyciągnięcie ręki. Już słyszę mojego Aniołka „dawaj Paweł” jeszcze wyciskam z siebie resztki sił i z radością wpadam na metę gdzie jest reszta naszej „Jagowej” ferajny. Nie był to najdłuższy i najtrudniejszy dla mnie bieg, lecz i tak radość z osiągnięcia mety prawie wyciska mi łzy z oczu, i ten browar na mecie wypity prawie jednym chaustem - całą drogę o nim myślałem :0) Siedzę tak i patrzę na moje nowe buty starannie wypłukane w górskim strumieniu i stwierdzam „ no trzeba przyznać, że nie były to pieniądze wyrzucone w błoto”:0)( jak by to nie zabrzmiało spisały się na medal). Co teraz znowu narzekać, że nie? że nie moja bajka? Teraz troszkę wybiegnę na ulicę a na jesień … w Bieszczady, bo tak mam napisane na tej mojej „jajowej piłeczce”.
Paweł
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |