2019-03-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 3 Setka Komandosa (czytano: 1368 razy)
Czy można biegać ultramaraton mając nadwagę? Jeśli ma się zdrowe stawy, to czemu nie, ale czy rozsądne jest startowanie w takim biegu będąc dopiero co po grypie jelitowej? Raczej nie za bardzo – organizm wyjałowiony itd, no ale jeśli jest to Setka Komandosa to nie ma wymówek – trzeba jechać, bo Biegi Komandosa w Lublińcu (Maraton i Setka) to nie są zwykłe biegi – to stan umysłu... Tu jest tak, że jak raz tu przyjedziesz i ukończysz to chcesz wracać co rok, albo nigdy więcej. Jeśli chodzi o mnie to można powiedzieć, że jestem pasjonatem tych biegów; 4 MK pod rząd i teraz druga Setka. Jest to zarazem mój trzeci ultramaraton i jak zwykle było... niezwykle. Niestety na ten start nie byłem należycie przygotowany, nie to co w tamtym roku - wtedy włożyłem ogrom pracy na treningach i efekt końcowy był bardzo zadowalający, ale tej zimy trenowałem znacznie mniej. Przekierowałem swoją uwagę na sprawy które wcześniej bardzo zaniedbywałem, a przez to miałem już znacznie mniej czasu na treningi, no i chęci też zwłaszcza do treningów uzupełniających. Ja nie żyję po to żeby biegać, ale biegam żeby lepiej żyć – taką mam zasadę, więc nie potrzebuję się do niczego zmuszać. Coś tam się ruszałem oczywiście gdyż szkoda mi było tracić tak całkiem to wszystko co do tej pory sobie wypracowałem, czasami przebiegłem w niedzielę 30-40 km, ale było to jednak znacznie mniej niż w zeszłym roku. Apetyt na jedzenie natomiast mi się nie zmienił, a nawet wzrósł zwłaszcza na słodycze, więc w dość krótkim czasie spasłem się jak niedźwiedź przed snem zimowym - lepsze takie określenie niż "jak świnia przed wycieczką do rzeźni", choć obydwa by pasowały. Na dwa tygodnie przed startem przymierzyłem mundur, żeby sprawdzić czy dam radę zapiąć spodnie w pasie. Udało się jak widać na załączonej fotorgafii, więc uznałem, że mogę jechać. Dość ciekawe miałem ostatnie dni przed startem. Zaczęło się w nocy z poniedziałku na wtorek i trwało przez cały dzień we wtorek - biegunka i wymioty, zero jedzenia bo nawet czystą wodę zwracałem w środę trochę lepiej, ale prawie nic nie zjadłem, tylko trochę piłem. W czwartek czułem się już dobrze ale apetytu nadal nie miałem. Tym samym moja waga spadła o 3 kilogramy. Prawdę mówiąc to w miarę dobrze zacząłem jeść dopiero w piątek- w dniu startu. Miałem spore wątpliwości czy jechać , ale pomyślałem sobie "Dałeś szansę grubasowi, a nie dasz zdechlakowi?". Tym samym wsiadłem w auto i o 22:00 stałem na starcie w mundurze i z plecakiem 10 kg. Zasady jak rok temu; 5 pętli po 20 km z małym hakiem. Po pierwszej pętli można zdjąć plecak, a po drugiej mundur i buty wojskowe, tak więc ostatnie 60 km można przejść lub przebiec w stroju sportowym. Jeden punkt odżywczy na całej pętli – w miejscu startu.
Zaraz po starcie zaczął padać deszcz, a po chwili to już była praktycznie ulewa a na dodatek silny wiatr. W lesie pełno błota, a czasami jak na otwartej przestrzeni konkretnie zawiało to się ślizgałem po błocie, co brzmi trochę śmiesznie gdyż w pełnym wyposażeniu ważyłem ponad 110 kg. Po 8 km miałem pierwszy kryzys. Biegło się dobrze, ale byłem już cały mokry, a przez wiatr i mokry mundur było mi bardzo zimno. Rozważałem wycofanie się z dalszej rywalizacji z uwagi na to iż nie byłem pewny czy się konkretnie nie rozchoruję po tym wszystkim, przecież 3 dni temu byłem ledwie żywy. Postanawiam jednak nie poddawać się prędzej niż zaczną się wymioty lub omdlenia. Przyspieszam tempo biegu, żeby było mi cieplej, jednak wiem, że jest to za szybkie tempo jak na moje obecne możliwości, ale trudno, wolę się pomęczyć niż dostać jakiejś hipotermii.
Druga pętla już bez plecaka, ale lżej wcale nie jest. Pierwszy posiłek, jak zwykle w moim przypadku bułka z miodem, a po niej bułka z dżemem. Żołądek pracuje nieźle, ale nie na 100%. Gdy już jestem w lesie zaczyna mi się dość głośno bekać. Ludzi wokół siebie nie widziałem, więc nie musiałem się wstydzić. Mam nadzieję, że nie zbudziłem jakiegoś zwierzaka w lesie, W pewnym momencie zaczął padać taki drobny grad, a przy tym wiać silny wiatr. Całą ręką zasłaniam oczy i twarz, ale po tym pogoda zaczęła się już pomału poprawiać. Tempo cały czas dość mocne, żeby było ciepło.
Trzecia pętla. Wiele osób wycofało już się z dalszej rywalizacji. Jeden z biegaczy podobno na drugiej pętli zawrócił i przybiegł zdyszany do Biura Zawodów mówiąc, że rezygnuje bo usłyszał w lesie odgłosy godowe niedźwiedzia brunatnego... Niedźwiedź brunatny w Lublinieckim lesie? Nie wiem jak mu się to wymyśliło... Przebieram się w strój biegowy. Z dostępnych 3 par butów biegowych wybrałem takie z małymi kolcami, żeby nie ślizgać się za bardzo po błocie. Nie był to raczej najlepszy wybór gdyż były one trochę ciasne. Na treningach biegałem w nich bardzo rzadko- wtedy nie cisły, ale teraz po przebiegnięciu ponad 40 km w wojskowych butach stopy są już nieco spuchnięte i czuję dyskomfort, który pozornie mija po kilku kilometrach. W pewnym momencie w oddali słychać pianie koguta, a po chwili wszystkie ptaki w całym lesie zaczęły śpiewać. Przechodzę do marszu i wsłuchuję się w ten przepiękny koncert. Nigdzie mi się nie spieszy. Na poprzednich okrążeniach biegłem za szybko, więc teraz mogę sobie odpocząć zwłaszcza, że nie biegnę na wynik tylko na zaliczenie.
Czwarta pętla. Już więcej idę niż biegnę. Dość mocno boli mnie prawe kolano z boku- typowy ITBS. Przyczyna wiadoma – braki w rozciąganiu, a mnie się w ostatnich miesiącach rozciągać nie chciało jeszcze bardziej niż biegać, więc mam za swoje. Nie przejmuję się tym jednak. Delektuję się pięknem przyrody, pogoda już jest bardzo ładna, a mnie się nigdzie nie spieszy. Moim zdaniem na ultramaratonie jeśli nie walczy się o najwyższe lokaty, czy podium w kategorii wiekowej to nie ma sensu za bardzo się zarzynać – szkoda zdrowia. Ultramaraton ukończony nawet na luzie stanowi i tak ogromne obciążenie dla całego organizmu, a przecież to całe bieganie ma mi służyć do tego bym był zdrowy, silny i radosny, a nie żebym zrobił z siebie kalekę...
Ostatnia pętla. Postanawiam całość przejść, nic już nie biec. Dość mocno już bolą całe nogi i stopy, a ja się cieszę, że pomimo to iż byłem 3 dni temu bardzo chory to jestem tutaj i mam jeszcze spory zapas sił by bez najmniejszego problemu dojść do mety - tak mi się przynajmniej wydaje. Niedługo po tym zaczynam wyraźnie słabnąć. Ból się nasila, a nogi coraz bardziej odmawiają posłuszeństwa. Zaczyna się najtrudniejsze 15 km. Tempo marszu systematycznie spada, ostatnie 12 km to była dosłownie walka o każdy krok, co jakiś czas się zataczam, ale w głowie mi się nie kręci, w oczach mi się nie rozdwaja, więc jestem spokojny. Zdaję sobie sprawę, że to tylko ekstremalne zmęczenie mięśni, nie ma zagrożenia życia, więc trzeba iść dalej, a przestać można by w każdej chwili. Na każdym skrzyżowaniu na którym się skręca siedzą strażacy z obsługi biegu.Co jakiś czas mijają mnie auta od Organizatorów, wystarczy wystawić rękę i zawiozą, no ale to bez sensu. Poddać się na końcówce, nie ma mowy. Ostatni kilometr do mety jest wzdłuż stawu i tam najbardziej wiał wiatr, ale widok mety dodaje sił.
Meta. Otrzymuję piękny medal, gratulacje. Z czasem 16 godzin i 40 minut jestem na 116 miejscu spośród 227 osób które stanęły na starcie, lecz nie wynik mnie tu cieszy tylko to, że udało mi się przetrwać najtrudniejszy bieg w moim życiu. Otrzymuję pamiątkowe wydrukowane zdjęcie - dyplom i po krótkim odpoczynku w bufecie mam jeszcze do pokonania ok 700 m do auta idąc z ...10 kg plecakiem na plecach (no przecież go tam nie zostawię). Przy aucie przebieram się, zdejmuję buty i czuję niesamowitą ulgę w stopach. Być może przez te ciasne buty nie miałem prawidłowego krążenia krwi w stopach, a to pewnie spowodowało nagłe osłabienie całych nóg na ostatnich 15-stu kilometrach. Robię sobie krótką drzemkę w aucie i zachowując szczególną ostrożność jadę do domu.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu aspirka (2019-03-24,15:19): Czytałam z lekkim dreszczykiem, twardziel z Ciebie, gratulacje!
|