2019-01-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 365 groszy (czytano: 2206 razy)
Sylwester minął, nastał Nowy Rok, styczeń, niby czas nowych postanowień, podsumowań i zaczynania niejako wszystkiego od początku.
Że niby z czystym kontem...
Trenowanie 11 lat z hakiem Strzelectwa zostawiło we mnie parę rzeczy - jedna z kilku, którą pamiętam, to słowa trenera.
Po jakiś zawodach, na grupowej pogadance po, Wiadomix, że po czymś przeważnie się to coś omawia, tak samo jak po biegu wszyscy trajkoczą "jak się biegło", itepe. Mimo, iż Strzelectwo z bieganiem raczej ma się jak przeciwległe bieguny do bycia razem, no ale jest parę rzeczy wspólnych.
W strzelectwie w danej konkurencji strzela się ileś tam strzałów - na przykład 60. Dla jakiejś tam formy zobrazowania dzieli się to na serie, przeważnie 10 strzałowe. Coś jak w bieganiu mamy wynik końcowy, np. w maratonie 2:56:09 - jest to główna informacja, ale są też i międzyczasy, np. półmetek, czy coś tam podobnego.
W strzelectwie są więc te serie 10 strzałowe, mimo iż tak jak w bieganiu - leci się całość od start do mety - tak w strzelectwie się strzela w tym przykładzie od 1go do 60go strzału.
Są więc te serie...
Strzelectwo jest zupełnie innym sportem, gdzie zmęczenie nie jest tego samego typu, co w bieganiu, gdzie jak się zaiwania do przodu do nogi miękną, oddech zatyka i tak dalej. W strzelectwie ostro do gry wchodzi psycha, głowa, stres i nerwy.
Puls potrafi skakać do Maxa, a to wszystko w bezruchu, w statycznej pozycji (np. stojąc, lub leżąc, klęcząc). Dla laika jest to raczej ciężkie do wyobrażenia - jak można się tak nakręcić psychicznie, że puls świruje na wysokie obroty...
Przekładając to na biegowo - wyobraźcie sobie, że podczas biegu finiszujecie, puls skacze w niebiosa.
W życiu można się podobnie podjarać, kiedy np. zatrzymują Pociąg, podchodzą do nas, wyciągają z przedziału, ciągną na zewnątrz, a tam stado celebrytów, kamery, flesze i tysiące oczu na nas, nagle zadają pytanie jakiejś treści, a nam... odbiera oddech, myśli się gubią... pojawia się zimny pot na czole, krew zaczyna pulsować szybciej i tak dalej, i tak dalej. W strzelectwie jest to do potęgi piętnastej, bez kitu :)
Podjaranie w strzelaniu wywołuje psycha i świadomość. Strzeli się jedną dychę... luz, kolejną... luzzz. Prawie jak na maratonie na pierwszych kilometrach - jestem wielki! :)
Kolejne dychy powodują narastanie stresu, a kiedy dochodzi się do takich dziesięciu dych - czyli sławetnej paczki/setki (różnie to nazywali) - to wtedy pikawa i stresior jest mega potężny - jeny strzeliłem pakę!!!!!!!
Jest to zabawne, bo z jednej strony się dąży do tej perfekcji - pragnie się strzelać tylko dychy - ale z drugiej świadomość tej mini perfekcji powoduje narastanie stresu i podjarania, że umysł i ciało powodują różne figle... bardzo szerokiego wachlarza możliwości.
Po tym krótkim wstępie...
rozmowa z trenerem po zawodach w grupie, który pyta się każdego "no opowiadaj jak poszło?".
Przy jednej osobie, gdzie kolo opowiada, że strzelił prawie pakę, ale tak się zestresował, taka guma i nerwówka go dopadła, że potem nie mógł się pozbierać i strzelał padakę.
Trenejro wypalił wtedy: po co się tak nakręcacie tą cholerną, jedną serią? zawody to nie jedna seria, tylko kilka, a właściwie 60 strzałów, a nie serie. Twoim zadaniem jest strzelić dobry wynik w całych zawodach, a nie w jednej serii. To, że miałeś setkę w jednej, a dałeś ciała w kolejnych świadczy jedynie o tym, że w generalce jesteś daleko, nawet za tymi, co tej setki nie mieli. Nie skupiaj się na jednej serii, tylko na pojedynczych strzałach myśląc o całości i wyniku końcowym.
Zupełnie inaczej patrzę więc na rok w kalendarzu.
Z jednej strony jest to fajne dla statystyków - 12 miechów, ileś tam tygodni i tak dalej. Z drugiej strony każdy rok jest obciążony bagażem doświadczeń z lat poprzednich, oraz ma wpływ na kolejne, czy byśmy chcieli, czy nie.
Nie ma tu ani zerowego początku, ani końca.
Może dlatego jakoś nie lubię podsumowań, a patrząc na 2018 niechęć narasta jeszcze bardziej, bo po prostu było podle i bez rewelacji.
2018 był rokiem z dwoma startami, AŻ! (sarkazm)
Pokonałem AŻ 2400 kilometrów pośród rozmarzań, odpływania w podświadomość, zdzierania butów o szuter/asfalt/piach/kamienie/błoto/śnieg/kałuże/psie... ;)
Statystycznie przebiegłem w tym roku najmniej w swojej karierze.
Podobno jest takie przysłowie, które mówi, że idealny związek jest wtedy, kiedy jedna ze stron potrafi odpuścić przy kłótni i zrobić krok w tył.
Jako, że bieganie jest moim LOVE ;))) którego nie chciałem i nie chcę stracić, nadal chcę biegać, musiałem zdecydowanie zbyt wiele razy robić krok w tył. Czasem nawet kilka kroków.
Zaczęło się bardzo smerfastycznie. Mając bagaż doświadczeń i w miarę udany maraton na jesień (Frankfurt), po krótkim odpoczynku sobie trenowałem. Efekty na zimę rosły do tego stopnia, że coraz śmielej rozmyślałem sobie o wiosnie podczas wylegiwania się z nogami do góry przy muzyce o zmroku.
Tak, oby tak dalej...
Trzydziechy w styczniu po 4:30 biegałem w pierwszym zakresie prawie w ogóle nie sapiąc. Takiego wygaru dawno nie miałem, a mając w pamięci moje przejścia zdrowotne z lat poprzednich i kilka kuracji antybiotykami... miałem nadzieję, że wygrzebuję się z bagna.
Bum. koniec stycznia dopada mnie grypa, jakiej jeszcze nie miałem. Ponad 10 dni gorączka, kilka dni o 5% poziomie energii pozwalającej pokonać dystans łóżko-toaleta wyłącznie w pozycji czołganej! Takiego zjazdu i rozpiździaju chyba nigdy nie miałem.
Luty to próba powrotu na wyrobione ścieżki. Wiadomo co się dzieje, kiedy "przed chwilą" pykało się na luzie, a teraz człowiek walczy z własnym oddechem.
Plan na wiosnę - maraton w Belgradzie - kurde, muszę trochę się pomęczyć, przeczekać i będzie dobrze. Nie, nie było dobrze, a forma prysła jak banieczka u maluszka na wietrze.
Ninja się nie poddaje i napiera dalej.
Zawirowań w pracy coraz więcej, problemy ze snem i tak dalej ogólna kicha w życiu towarzyskim. Wiadomo co następuje - jeszcze bardziejsiowata ucieczka w bieganie, które niczym jak czekolada "nie pyta, rozumie".
Fakt, bieganie nie pyta, ale potrafi oddać jak wracający bumerang, ale o tym za chwilę.
Coś się po grypie zmieniło, biegam zupełnie inaczej, a podświadomość ma parcie do przodu, bo przecież 4:30 przed chwilą było lajcikiem. Obstawiam, że włączam zespół luźnej łydy do wzmożonej pracy szukając rezerw w ciele absolutnie tego nie widząc i nie czując.
Nawarstwianie trwa do początku marca, kiedy po średnim wyspaniu i pospinaniu idę do pracy. Siędze jak skulony kołek 10h na tyłku, wracam do domu, przebieram się i gnam na ulicę. Wracam pospinany w plerach jak skręcona plastykowa butelka. Wpadam na genialny pomysł extra ćwiczeń, może trochę z jogi, pilatesu i innych.
Fajnie, ale takich rzeczy się nie robi po bieganiu - jeszcze o tym nie wiem. Przy jakimś leżeniu na plerach i skręcie podkulonych nóg coś strzyknęło, potem z drugiej strony. Idę pod prysznić rozgrzać, potem smaruję Naproxemem i "jakoś to będzie". Przesypiam jakoś noc, rano do pracy. Znowu siedzę jak kołek od momentu przyjścia rano do południa, wstaję i idę na obiad... 100m po wyjściu łapią mnie korzonki i rwa. Wyglądam w tym momencie jak sparaliżowana babcia, która ma 115 lat.
Do tip-top`uje się do domu i ledwo udaje mi się zdjąć buty.
Czołgam się do łóżka po ponad miesiącu przerwy ponownie.
kilka dni w poziomie, bez ruchu. Udaje mi się podnieść po kilku dniach do "Rodzinnego", skręcony jak sznurek, ledwo docieram do przychodni. Przepisane prochy, skierowanie do neurologwa i L4 na półtora tygla. Faszerowanie i leżenie... kolejne zabójstwo psychy i marzeń w tym roku. U neurologa dostaje skierowanie na rezonans - terminy na jesień, więc robię prywatnie. Diagnoza - wypuklina, spłaszczenie krążków i tak dalej medycznych zaklęć.
Powrót do aktywności następuje z kijami. W tle myśl - że za 6 tygodni maraton... (koń by się uśmiał) :)
Powracam w parę dni po przerwie do pionu, potem truchciki i coraz dalej i dalej.
Kolejne tygodnie ścierają kurz z przykrościami na rzecz "luźnego" startu - mojego pierwszego w tym roku - w połówce w Przytoku.
W międzyczasie żegnam się z moimi wytartymi i dziurawymi Kinvarami na rzecz nowego modelu. Zakładam i startuje. 3/4 dystansu na luzie, końcówka "a sobie depnę!!". Na jakimś zbiegu mini coś czuję w lewej łydzie, po chwili przechodzi i nie czuję tego przez kolejny tydzień.
Start, meta i zadowolenie. Powoli wracam na tory, może nie jest aż tak źle...
Dwa tygle do planowego startu w maratonie.
W tygodniu lecę na stadion szurać jakieś drugie zakresy. Kumpel z boku po wszystkim mi mówi, że wyglądałem tak świeżo, jak worek kartofli, czyli kiepsko. Mam wymówkę, że jestem po starcie i niby z zapasem. W oddali powinienem słyszeć głos rozsądku, ale na horyzoncie jest już weekend.
Sobota, zjadam śniadanko, wyleguje się na wyrze, potem przebieram się i lecę na ulicę zrobić "ostatni akcencik" - 8km szybko.
Po rozpoczęciu, pół kilosa mija, czuje jak mi coś w lewej łydzie zaczyna rwać... aaa rozbiegam, za chwilę puści ten mini skurcz, zaraz będzie dobrze.
Niestety z kilometra na kilometr coraz gorzej, ale uparcie biegnę dalej, jak ślepy koń na pardubickiej - nie widzę żadnych przeszkód.
Dobiegam do chaty, staję i czuję to, w myślach, ciele i czymś jeszcze, że jest bardzo średnio fajnie. Na dobicie chwytam się brzytwy - czyli rozciągam - w nadziei, że pomoże. Oczywiście to błąd.
Kolejne dni i chwytanie się czego tylko da. Okłady z lodu, maści, ch...je muje dzikię węże, nic nie pomaga. Delikatny rower na dotlenienie zaślepia umysł.
Jadę z ekipą do Belgradu, przepisuję się na półmaraton. Truchcik dzień przed delikatnie mi pokazuje, że będzie ciężko, ale może?
Może morze jest szerokie... wystartowałem w połówce, chcąc tylko to przebiec, zdobyć medal - nie chciałem pojechać na zawody, aby kibicować przecież! no jak... no właśnie :)
To było jak proszenie się o lanie po facjacie z mówieniem "dziękuję". Po 5km kuśtykałem, po 8km biegłem prawie na jednej nodze. Dotrwałem do 10km i stanąłem rzucając wirtualny ręcznik... który krwawił psychą wielką jak kanion kolorado. Byłem wku..wiony, załamany, zdegustowany sobą, razem z milionem sławetnych pytań "czemu?".
To bolało zarówno psychicznie, bo nogą prawie ruszać nie mogłem, ale przede wszystkim rozdzierało mnie od środka bardzo cholernie dogłębnie.
Rakija nie pomogła.
Anyway Belgrad fajny i chciałbym tam kiedyś wrocić - zdrowy - aby podnieść zostawiony tam ręcznik, jak kiedyś we Frankfurcie. Może kiedyś.
Po powrocie obowiązkowa przerwa. Z dwa tygle kuśtykania i myśl, że można nieco zrzucić wagi - zawartość tkanki tłuszczowej 4% na maszynach może i nie napawała optymizmem i nie skłaniała ku przemyśleniom, że to fejkowa wartość, jednak coś sobą prezentuje, że za wiele FAT we mnie nie jest.
Zachciało mi się, że zrzucę niego moje nogi z mięśni. Mam je duże, same mięśnie, bo skóra tam jest grubości kartki papieru. Jak tu zrzucić jak lekką głodówką, skoro tłuszczu nie ma, to się mięśnie same zaczną jarać i jakoś to będzie... HEEEEJ MAKARENA!
W poprzednim wcieleniu byłem zarówno kotem, jak i człowiekiem z Pułku Ułanów!
Doszedł rower, jakieś luźne wypady na pół bółce i wodzie. Potem trucht i dziwna niemoc. W pracy jak wstawałem z fotela po kilku godzinach dostawałem mroczków przed oczami. Efekt znany sprzed kilku lat, ale gdzie tam, przecież nie mogę mieć znowu anemii, no bo jak, wciągam Geriavit jak koń siano. Spokojne biegi po 5:15 były na tyle spokojne, że przyspieszenie do 5:10 powodowało zasapanie się i zalanie potem jak podczas maratonu we Wrocławiu, tylko tempo z pogodą nie te.
Zrobiłem w końcu badania krwi i znowu jakbym dostał chłostę - taka mizeria, że pół kartki było ze znacznikiem LOW, w tym przede wszystkim Hemo, Żelazo i Ferrytyna, które oscylowały niewiele więcej od 10. Madafaka... nie wiedziałem co się dzieje, a tu połowa roku w pełni, trzy liście zdrowotne już za mną, a jestem w trakcie czwartego.
Byłem totalnie pod murem, waliłem głową i zastanawiałem się, czemu coś tu nie gra?
Zapomniałbym, że w pracy był bardzo ciekawy okres, problemy ze snem nawet przestały być czymś dziwnym, bo były niejako oczywiste każdego dnia. Miło się zapada w sen dopiero w okolicy 6:00, kiedy o 7:00 budzik niezbyt słodko miauczy w telefonie.
Odstawiłem wegańske obiadki i diety cud, zacząłem znowu łądować do kotła i sam nie wiem jak ja to wszystko zrobiłem, kiedy wszystkim wokół powtarzam - żeby spalić w piecu, trzeba dołożyć. No właśnie... Powoli w tempie ślimaka nieco odbijałem się od dna.
Biegało mi się parszywie, a na dodatek trafiła padaka z prawy Achillesem, co zupełnie mnie nie zdziwiło, przy problemach z prawą łydą. Wychodziłem z łydą na prostą, podczas kiedy Achilles mocno o sobie dawał znać. Próba z wkładkami nieco ugasiła pożar, ale jak to mawiają strażacy - ściółka się tliła wokół.
Tygodnie mijały, udało mi się wydrzeć urlop na piątek i poniedziałek, wybrałem się w towarzystwie w nasze pagórki - do Szklarskiej, gdzie przy okazji była druga impreza biegowa, którą ukończyłem w tym roku - Wielka Pętla Izerska.
Jak się jeździ na benzynce niskooktanowej? a jak się biega, kiedy się nie ma gazu w sobie?
Wyższe tętno powoduje strzał w tył głowy niejako znikąd, bez ostrzeżenia. Ale chciałem, bardzo chciałem się przebiec z ludźmi, wśród ludzi, w miłych okolicznościach przyrody, z kumpelą obok na dodatek. Dzień przed wyjazdem zaliczyłem zatrucie - bo do tej pory życie było przecież takie nudne :)))
Dotrzymałem jej kroku do połowy, potem odpadłem jak strzelony z procy pionek. Kolka pod górę, brak mocy, a przy zbiegach... cóż, jak się zbiega z kolką, która wrażeniami urywa połowę boku, skręca na całe ciało? smerfnie :)
Ledwo doczłapałem do końca, finiszując sobie z przyklejonym uśmiechem na ustach dostając za metą OPRDL od Mistrzyni Świata przy wręczaniu medalu, że czemu nie uśmiecham???? nie wiem :)
Godzinka na murawie i lekko odżyłem, chociaż potem czekała mnie wspinaczka na Szrenicę. Parę dni relaxu w tych pagórkach trochę podładowało moje bateryjki, które w zasadzie zużyłem w pierwszy dzień po powrocie, kiedy zobaczyłem 528 maili.
Lato jakoś mijało, uciekałem czasem to tu, to tam, można powiedzieć, że powoli trzymałem się pionu. Coraz bardziej biegałem z myślą, że na jesień to maraton już muszę... i że bardzo tęsknie do maratonu. Kładłem się rozmyślając o różowych kobiecych fatałaszkach i maratonie. Wstawałem i rozmyślałem co i gdzie pobiegne po pracy.
To było czyste - black and white - praca, bieganie, praca, bieganie, weekend, bieganie. To, że czasem spać nie mogłem, po powrocie z pracy byłem wyjałowiony, czasem miałem nerwa i inne, nie, to zupełnie nie miało znaczenia, no bo czemu by miało? nie widziałem tego, odsuwałem to sprytnie od siebie. Byłem zombi, ale parłem do przodu, uciekałem w bieganiu w inny świat mając cel jeszcze bardziej się oślepiając i nakręcając.
Jenu jeny, długie wybiegania, a to że coś tam w achillesie pobolewa... przecież przejdzie. Był sierpień, nic to, że to się ciągnęło od maja...
Teraz jak patrzę na sierpień i początek września w kalendarz w Endo to się już nawet za głowę nie chwytam. To jak oglądanie Anatomia Wypadków Lotniczych dla polskiego Tupolewa. Na kursie i ścieżce, poniżej toru, mgła, nie ma warunków, ale śmiało, nie zwalniaj, ląduj, zmieścisz się. Jakoś to będzie.
Parłem na ślepo Długie wybiegania, w startówkach, na zmęczeniu crossami, jakimś tłuczeniem po asfalcie dzień po dniu, co dwa dni akcent, jeszcze jedno, jeszcze tamto, za chwilę odpoczę, tylko jeszcze to i tamto pobiegnę.
Pobiegłem we wrześniu na górki i poszło. Poczułem ukłucie w pięcie, gdzie jest przyczep Achillesa. Dobiegłem jakoś do domu, po godzinie czując owoc tego wszystkiego.
To była jak spuszczona z 17 piętra dynia na głowę.
Wszystko runęło jak domek z kart.
11 tygodni przerwy od biegania było niczym inna galaktyka i inne życie. W międzasie miałem sporo czasu na przemyślenia.
Te kilka kroków wstecz trochę mną szarpnęło, oraz spowodowało, że musiałem zrobić kolejne, jeszcze dalej do ciemnego lasu, z którego dopiero powoli wychodzę.
Musiałem przemyśleć swoje bieganie i rozłożyć je na czynniki pierwsze. Zmienić technikę, gdzie lądowanie na paluszkach i pracy głównie na łydach być nie może.
I jak tu teraz podsumować ten rok, jako coś odrębnego?
365 dni fajnych? nie fajnych?
Wszystko jest tak skomplikowane i powiązane, że ciężko to nawet jakoś podsumować.
Mógłbym się rozmarzyć i cofnąc do stycznia, co by było jakbym uniknął grypy, ale równie dobrze mogło mnie spotkać zupełnie coś innego, gorszego?
Życie pokazuje, że można sobie planować, snuć plany, być kowalem swojego losu, ale czasem trafi się coś, co wszystko zmienia, albo człowiek znajdzie się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie i nagle z pełnym koszykiem z zakupami jesteśmy przy kasie, obok której okazuje się, że na naszej karcie jest debet i mamy problemik :)
anyway life goes on, coś się kończy, coś zaczyna :)
Bagaż, walizka doświadczeń jest znowu większa, więc może uda mi się przy najbliższym zakręcie nie wpaść w krzaczory ;)
Tam gdzieś gra muzyka.
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2019-01-11,09:20): wiesz, w tym wszystkim, co piszesz przebija się ogromna tęsknota za bieganiem, za normalnością, którą nagle się utraciło. Niby człowiek rozumie, że mnuszą przyjść słabsze dni, słabsze lata, że to może wzmocnić, ale na końcu i tak zostajesz ty sam ze swoją dolegliwością, murem nie do przeskoczenia. paulo (2019-01-11,09:24): Smutne to, mimo że człowiek próbuje sie pocieszać, wmawiać sobie różne pozytywne rzeczy i tylko ten Cię zrozumie, kto sam tego doświadczył. snipster (2019-01-11,10:24): życie to sinusoida, nie ma wiecznych wzlotów, są też upadki. Czasem jest tak, a czasem inaczej. W tle jest potrzeba oderwania się od natłoku rzeczywistości. Życie pędzi u niektórych mniej, u innych bardziej. zbig (2019-01-11,13:50): Zacznij spać regularnie po 7 godzin dziennie. Kładź się spać przed 22.00 i wrócisz silniejszy. snipster (2019-01-11,15:25): zbig, zacznij biegać po 3:15 na kilosa, 35 na dychę, co tam jeszcze? Takie gadanie wiesz, że można sobie ładnie napisać, kartka wszystko przyjmie. Czasem nie mogę o 22 pójść w kimę, bo np. pracuję wieczorami. Czasem nie mogę zasnąć, bo to nie jest pstryk i już. Czasem są cięższe dni i tu też nie ma złotego środka, aby nagle stały się łatwe, piękne i przyjemne. No offence ofc. zbig (2019-01-11,17:28): Co się k... a nie da, jak się da. Przeczytałem dokładnie Twój tekst. Sam napisałeś w 2 zdaniach z których wynika, że nie dosypiasz. Trening to cykle zapierdolu i odpoczynku. Zapierdalać potrafisz, ale to drugi Ci nie wychodzi. Ps. Jeszcze Ci pokażę, że potrafię biegać tak szybko, jak napisałeś. To tylko kwestia czasu ;-) snipster (2019-01-11,17:54): żeby nie było tak jak Marysieńka mówiła Darkowi, że go na mecie maratonu o 10s pyknie... jak będziesz łamać 35 na dychę, to ja będę te 10s przed ;) chociaż na razie się nie zanosi ;< zbig (2019-01-12,12:21): Oj. Z całego serca Ci tego życzę. ps. i sobie oczywiście też. Co tam te 10s.
|