2018-05-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| reset (czytano: 559 razy)
Przychodzi czasem taki moment w życiu, w którym wszystko staje. Ma się wtedy wrażenie jakiejś straty, zaprzepaszczonych wrażeń i doznań, oraz tego poczucia jak czas tyka, jakby się było na autostradzie pośród pędzących aut.
Kontuzja... nie pierwsza i zapewne nie ostatnia patrząc na moje ciekawe życie. Każda jednak coś wnosi i czegoś uczy.
Gdzieś kiedyś usłyszałem, że życie i czas są najlepszymi dwoma nauczycielami.
Życie uczy nas, aby dobrze wykorzystać czas, a czas naucza nas wartości życia.
Czas jest bardzo wolny dla tych, którzy chcą,
bardzo szybki dla tych, którzy się boją,
bardzo długi dla tych, którzy są smutni
i bardzo krótki dla tych, którzy świętują...
ale dla tych, którzy kochają, czas jest wieczny.
Parę lat temu zaraziłem się bieganiem, które stało się moją pasją. Zakochałem się w tej nieograniczonej możliwościami przestrzeni, zarówno wirtualnej jak i realnej. Biegać można zawsze i wszędzie, o każdej porze dnia i nocy, z kimś lub samemu.
Bieganie to taka narcystyczna miłość do siebie samego, ale tego innego. To taka odskocznia od czasem ciężkiej codzienności
Kiedy nie ma biegania, bo nie można - nastaje cisza... depresja, nuda. Ból jednak ustępuje i następuje bitwa.
Parę dni po powrocie z Belgradu z bolącą łydą, huczało mi w głowie pytanie "czemu?". Czemu te "czemu?"? Sam nie wiem. Czemu to wszystko?
Na początku wariactwo i przypływ energii wymieszany z próbą zajęcia umysłu i ciała czymś innym. Nagle się okazuje, że taka wolna sobota/niedziela jest cholernie długim okresem czasu :)
Poranna ceregiela w postaci pobudki, wycieczki po świeże bułki, potem śniadanku z miodem i wylegiwaniem się, aż się to wszystko lekko strawi, żeby po kilku godzinach móc wyjść pobiegać, potem wrócić, odsapnąć przy rozciąganiu, prysznicu, przebraniu się, kolejnego żarełka i złapaniu chwili na odpoczynek... nagle się okazuje, że to tak właściwie pół soboty/niedzieli zlatywało.
Jeny, te "biegactwo" to zjadacz czasu! jednak jaki przyjemny! Motyla noga... jak bardzo przyjemny, tylko ten się dowie, co kontuzjowany.
Nagle więc poranek, śniadanko i co dalej? nie wiadomo co z ryjem zrobić :)
Pierwsza sobota i zdążyłem umyć wszystkie okna - z opcją na full. Polatałem bardzo dokładnie z mopem po wszystkich dechach. Pograbiłem wokół chaty jakieś jesienne pozostałości. Skosiłem trawnik. Przyciąłem u sąsiada iglaka, bo ciężko mi się wracało w soboty rano z bułkami - będąc zaspany idąc przy płocie zawsze się obdzierałem o te jego cholerne gałęzie :)
Kiedy to wszystko zrobiłem... mogłem pomyśleć gdzie by tu na obiad wyskoczyć. Masakra ogólna. Czas się wyginał odwrotnie proporcjonalnie do rzeczywistości biegowej. Einstein by się uśmiał... :)
Mijały więc dni.
Huczenie powoli ustawało. Starałem się łapać pozytywy... no i trochę na nowo niejako uczyć się swojego wewnętrznego głosu ciała i w ogóle.
Poczytałem parę różnej maści artykułów. O łydzie, o masażu (nie nie, żadne erotyki), o regeneracji i w ogóle trochę filmów różnej treści na JuTubie.
Powiązałem parę końców ze sobą i się okazało, że w sumie delikatny rower nie będzie złym pomysłem na tą moją łydę - "Shine on you crazy diamond"! Bingo!
Ruch jest jednak najlepszym możliwym lekarstwem, wielopłaszczyznowym.
Majówka, a właściwie parę dni przed majówką zacząłem rozkręcanie łydy. Na początku z kuzynostwem, potem już solo. To był substytut biegactwa.
KAtowałem poślady na MTB, ale również przeprosiłem się z szosówą, od której tyłek... no "masakra ogólna" jak mawia gimbaza. Zamówiłem jednak inne siodło, bardziej wyżelowane i nie chodzi o porost na siodełku w stylu Cristiano, lecz zawartość środka.
Rower to moja inna miłość, która jest nieco traumatyczna, ale od dziecka loffciałem rower. Pamiętam, tak pamiętam, jak byłem smarkaczem, którego ojciec uczył jazdy w parku na rowerku z dwoma kółkami po bokach. Pamiętam akcję, jak nawiałem "staremu", który nie nadążył za mną, a był on bezpiecznikiem w postaci trzymacza kija - tak na wszelki wypadek.
Hasło - ograniczenia są wyłącznie w naszej głowie - idealnie tu pasuje :)
Oczywiście nie pamiętam ile razy moja krejzolowatościowa wyobraźnia i poczucie wszechmogęzdobylstwa podpowiadała mi różne głupstwa - nie wiem, czy ja w poprzednim życiu nie byłem kotem, albo kaskaderem - ale ile to ja już razy miałem zdarte kolana od hamowania bez trzymanki, albo rozwaloną brodę...
Anyway, rower... to są takie mini skrzydła, ale innego typu, niż takie biegowe. Od dziecka zazdrościłem ptakom i w sumie nadal zazdraszczam im tego "pyk - lecę gdzie chcę".
Rower wytargał mnie za uszy z tego kontuzjogennego myślenia, tego bagienka rozważania nad linearną postacią czasu i myśleniem wkoło "kiedy ta cholerna łyda się naprawi". Byłoby idealnie, gdyby mój tyłek był bardziej kompatybilny z siodełkiem, albo kiedy w końcu spotkam tę jedyną... formę siodełkową.
Śmigałem to tu, to tam. Byłem nawet w Rio de Świebodzinejro, kilka razy nad Odrą z różnej strony nie tylko brzegu, ale i miejsca. Przypomniałem sobie zapomniane lekko trasy, jak i wrażenia.
Uwielbiałem motywy pokonywania upartego wietrzycha. To była również walka i trening psychy, żeby nie było jednak wszystko takie różowe och i ach. Pod wiatr nie lubię biegać, co dopiero jeździć. Pierwsze dni kląłem jak szewc - w sumie dobrze, bo nie kląłem na łydę, tylko na wiatr :)
Było to jednak na tyle dobre, że zmuszało do zluzowania tempa, a raczej intensywności.
Rower musiałem lajtowo traktować, wszak łyda słaba, a przy mocnym ją trochę czułem. Rower jednak znacznie mniej obciążał moją łydę, niż na początku chodzenie, a z czasem polepszało się.
O co kaman z tym wiatrem?
Kiedy się jeździ już jakiś czas, pamięta się mniej więcej zarówno jak się jeździło, w jakim tempie i tak dalej. To coś jak bieganie, gdzie jest niepisana bariera, że większość biega przy 5:00 min/km, tak podobnie jest w szosówie, gdzie większość jeździ 30km/h.
Jazda pod wiatr przy lajtowym traktowaniu łydy... była fajna, ale kiedy wzrok padał na elektronikę, która nagle pokazuje np. 26km/h zamiast 30km/h... robi zamieszanie w zwojach mózgowych.
Po kilku dniach już "umiałem" olewać wszelkie wskazania... jazda czysto dla jazdy, dla samego siebie i dla doznań wokół.
To było przekroczenie kolejnych drzwi. Taka mini królicza norka, gdzie się wpada do świata Alicji - ale oczywiście z domieszką impulsów odczuciowych z pośladów, które z biegiem kilometrów przypominały o swoim istnieniu - wiadomka, nie może być zbyć fajowsko :)
Uwielbiałem te zapomniane doznania, które doznawałem kiedy się mija pola rzepaku, zapach kwiatów, szaleńcze świergolenia ptasiorów, jakieś bzy, lipy, no i przede wszystkim słońce. Nie wspomnę o kolorycie i prostocie życia na wioskach, którego się nie widzi w pędzącym mieście. Zatrzymując się przy sklepie można się nasłuchać opowieści niestworzonej treści.
Najbardziej jednak utknęła mi w pamięci scena, kiedy to jechałem sobotnim popołudniem.
Typowy asfalt pomiędzy wioskami, po bokach akurat przeorane pola, ale w pobliżu drzewa, których w sumie sporo w moim województwie. Kwitnące drzewa co jakiś czas. Śmigam więc do przodu, bez ponętnego dyszenia starając się obczajać bez ekscezyzmu wszystko to, co wokół mnie. Słyszę tylko lekki szum gum, delikatne pitulenie łańcucha, które jest bardzo delikatne w szosówie. Słyszę również świergolenia ptasiorów, słyszę nawet jak promienie słońca opadają na moje ramiona i na twarz, która lekko zroszona potem delikatnie ociera się o te promienie, niczym o jasnobłękitną jedwabistą pościel...
WTEM podlatuje taki jeden ptasiorek, kombinatorek, jakiś lepszy cwaniaczek, ale chyba niezbyt starszawy. Z wyglądu niezbyt wielki, taki większy wróbel, z dziwnymi skrzydłami.
Podlatuje przed moje koło, tak na oko 4 metry i w trybie karabinu maszynowego łopocze tymi swoimi malutkimi skrzydełkami przez pół sekundy, żeby kolejne pół sekundy nie drałować skrzydłami delektując się nabranym pędem.. po chwili znowu fyrgocze i znowu tylko leci... a wszystko to przed moim kołem, w dodatku lecąc na wysokości jakoś metra, może pół nad ziemią.
Widok jest tak hiperbolicznie odlotowy, że mógłbym go porównać tylko do widoku delfina śmigającego przed dziobem statku, lecz w innej skali i scenerii.
Chciałbym krzyknąć "ku..., jak pięknie", ale moje myśli są w takiej ekstazie tego wszystkiego, że nawet mi to na myśl to nie przychodzi. Jestem w zawieszeniu i czuję się, jakbym był faktycznie w Krainie Alicji.
Trwało to dobre kilkanaście sekund, po których strzeliliśmy sobie uśmiech i pognaliśmy każdy w swoją stronę.
Tak, właśnie dlatego lubię wiosnę, lato i częściowo jesień. Kiedy jest słońce i ciepło, jest fajnie.
Wykręcałem więc swoje na rowerze. Robiąc oczywiście co parę dni katowanie łydy na piłce tenisowej, jakimś mini masażu ręcznym (a koleżanki o masaż mi wstyd prosić :)), no i sporo chłodzenia na woreczku żelowym. Próbowałem paru ćwiczeń, kiedy tylko czułem jakąś poprawę. Największą robotę zrobił jednak rower.
Kiedy już czułem, że mogę spróbować potruchtać... miałem pietra :)
Bałem się cholernie powrotu, żeby się nie okazało, jak dwa lata temu, kiedy to spróbowałem i się okazało, że jest sporo za wcześnie.
Wyskoczyłem z kumpelą na spokojne bieganko. Jeny.. po prawie miesiącu moje ciało było jak nie moje. Plery pospinane, nogi jak betonowe kłody, łapy jak patyki pająka. Czułem się strasznie, ale zarazem było na tyle wporzo, że po paru kilometrach zacząłem sobie przypominać, że bieganie... to jednak bieganie :)
Pierwsze bieganie to masakra zbite nogi, zapewne po rowerze. Dawno nie miałem zakwasów, które czułem już wieczorem, oraz kilka kolejnych dni.
Kilka razy i powoli sobie przypominam jak się biega. Na razie bez szaleństwa, wszystko spokojnie. Dyszę jak parowóz, chociaż staram się biec na hamulcu i spokojnie. Kondycha biegowa jest na poziomie grubości chińskich trampek, ale teraz to nie jest jakoś ważne. Ważne, że z bieganiem można z powrotem się zakochiwać niejako na nowo ;)
Minie sporo czasu, zanim cokolwiek ambitniejszego zrobię. Na razie dycha jest moim maksem i raczej nie zamierzam biegać dłużej, niż godzina w najbliższym czasie, chociaż do tego jeszcze sporo.
Ze startu w nocnym Wrocławiu raczej muszę zrezygnować, bo to nie ma chyba sensu... mimo, iż do startu jest miesiąc.
Miesiąc zajmie mi powrót do jako takiej sprawności, aby można było coś dalej z łydą robić i dalej ją wzmacniać.
Czy każda kontuzja czegoś uczy?
z moich przemyśleń, które często robię wieczorową porą przy muzyce stwierdzam, że zignorowałem sporo rzeczy, wielu nie widziałem, albo co gorsza nie chciałem widzieć. Musiałem poukładać to sobie wszystko na nowo, chociaż jakiś planów na razie większych nie mam. Ambicja musi poczekać do jesieni, mam całe lato na to.
Co zapamiętam z tej lekcji?
poza smerfastyczną przygodą z ptasiorem, na pewno to, że jednak zdecydowanie częściej powinienem słuchać intuicji, trochę mniej tego zwariowanego siebie, albo może bardziej, no i zdecydowanie częściej stosować motto "chwilunia, zwolnij, pomyśl, zastanów się"...
Kiedy robi się to, co się kocha... czas jest wieczny ;)
Niech żyje maj!
PS. 180km na rowerze na razie jest poza zasięgiem dla mojego siodełka i plerów ;)
--fota autorstwa prawej ręki, gdzieś na zachodnich rubieżach ;]
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2018-05-22,08:05): żeby życie uczyło nas dobrze wykorzystywać czas potrzeba jeszcze mądrości, o którą często niełatwo... snipster (2018-05-22,08:47): to również, ale chyba przede wszystkim trochę szczęścia. Można być mądrym i mieć pecha, można być głupim i mieć życiowego farta. Czasem wiedza to nie wszystko ;) michu77 (2018-05-23,08:08): czasami trzeba umieć zluzować... ja kontuzję potraktowałem, jako zaplanowane roztrenowanie... Ale okna też umyłem :P snipster (2018-05-23,09:53): true, tylko jak zluzować kiedy pogoda się robi... ciężko, ale trudno, życie :) żiżi (2018-05-23,12:03): Energia Cię roznosi- ale,żeby zaraz myć okna? chciałabym to zobaczyć:) snipster (2018-05-23,12:08): mycie okien to w sumie ciekawe zajęcie... ale bieganie jest zdecydowanie przyjemniejsze i ciekawsze ;)
|