2017-06-05
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Ultraspotkanie. (czytano: 335 razy)
Spodziewałem się przyjazdu kolegi – biegacza. Wiadomo, parę dni pobiegamy po lasach i górkach, posiedzimy przy ognisku, pogadamy. Oby tylko pogoda dopisała.
Aura zapowiadała się nie najlepiej ale gdy przyszło co do czego, to stanęła na wysokości zadania.
Ale był jeden problem, poważny. Otóż kolega, to ultramaratończyk, który na deser przebiega tyle, ile ja niemal przez cały tydzień. Oczywiście informowałem go o tym, by nie był zdziwiony, jeśli nie dotrzymam mu kroku. Odpowiadał, żebym się nie martwił, że damy radę. Taaa, łatwo powiedzieć. Przecież znam siebie dobrze.
Wymyśliłem więc, że jeśli będzie chciał biegać codziennie (przez trzy dni) trzydziestki, to wezmę rower i będę mu towarzyszył na dwóch kółkach.
Bieganie po asfalcie nie miałoby sensu, bo nie po to miał przyjechać w górki, więc wziąłem bicykl i popedałowałem trzydziestokilometrową trasą, dla sprawdzenia, po górkach. Ludzie, cóż to była za jazda. Nie dość, że to było momentami trudniejsze niż bieganie, to tyłek mnie tak bolał, że stwierdziłem, iż ten pomysł się nie sprawdzi.
Dlatego przez kilka miesięcy jeden trening w tygodniu musiał mieć około 20 km. To było moje przygotowanie się do poważnego biegania.
Nadszedł dzień spotkania i okazało się, że pociąg się opóźnił, przez co kolega dotarł do mnie wieczorem. Usiedliśmy do późnego obiadu z zastrzeżeniem, że jeszcze będą kiełbaski przy ognisku.
Po zjedzeniu dokładki (przecież damy radę kiełbaskom – ja wyjątkowo miałem jeść mięso, by żona nie miała przy gościu kłopotów z moim menu) kolega znacząco klasnął w ręce.
- Że co, że biegać chcesz, teraz, po jedzeniu (po dokładce)?
- No pewnie, że chcę, szkoda marnować pięknego wieczoru.
- To ile chcesz przebiec? - spytałem z trwogą.
- 10 – 15 km. zobaczymy jak pójdzie. Może 20 km?
Tu miałem dylemat, bo wcześniej przygotowałem trzy trasy po mniej więcej 25 km, a na dodatkowe bieganie nie byłem przygotowany.
Asfalt czy górki? Asfalt, bo bezpieczniej, no i łatwiej wrócić do domu.
- Bierzemy czołówki? - spytał.
- Nie, bo jeszcze jest jasno, a nawet o 21 widać nieźle, więc nim się ściemni, to dawno wrócimy - odparłem.
Pociągnęliśmy asfaltem około 8 km. i coś mnie podkusiło, by skręcić w górki, w drogę którą jeszcze nie biegłem. Oczywiście poinformowałem gościa o tym. Po jego akceptacji podążyliśmy na wzniesienia.
Las, jak to las, nic nie widać, a kolega ciągle miał nadzieję, że to już jest szczyt.
- Nie, to złudzenie apteczne, a do szczytu jeszcze daleko -mówiłem.
Mimo to, gość wyznawał zasadę, że „coś być musi do cholery za zakrętem”, i nawet w miejscu, w którym wiedziałem, że musimy skręcić w lewo, kolega wymusił w prawo. W efekcie sporo musieliśmy przebiec, by przerwa między drzewami dała mi możliwość ocenienia gdzie jesteśmy.
Byliśmy na Małym Śnieżniku, a poprzez wieczorną szarówkę widzieliśmy schronisko pod Śnieżnikiem, z którego jeszcze kawał drogi do domu. Krótkie gacie i rękawki, brak jedzenia, i tylko pół litra picia, bez kasy w kieszeni oraz brak czołówek nie wróżył niczego dobrego.
W schronisku dolałem sobie do bidonu wody z kranu i popędziliśmy ostro w dół, bo zmrok już był a to była krótsza trasa, choć niebezpieczniejsza.
Dotarliśmy do domu o 22:30 po zrobieniu 30 km. (moje endomondo pokazywało mniej niż ta sama aplikacja w telefonie kolegi). Jak ja dałem radę to zrobić?
Po toalecie poszliśmy palić ognisko, które kopciliśmy do 5 rano.
Potem nieco spania, śniadanie i biegniemy.
Kierunek Lesieniec, Czarna Góra, Igliczna. Trasa wynosiła 25 – 29 km. Jak ja dałem radę to zrobić?
Toaleta, obiad, ognisko (kiełbaski) i o 2 w nocy do spania.
Śniadanie i w trasę.
Tym razem start w Międzygórzu, a dalej Polana Żmijowa, Śnieżnik. Endo wyliczył 28 – 30 km. Jak ja dałem radę …
W domu niespodziewani goście, obiad, wspólne pogaduszki, ognisko i spanie po 2 w nocy.
Ostatni dzień, najgorętszy, zaczęliśmy tradycyjnie po śniadaniu, czyli około godziny 12 wystartowaliśmy z Międzygórza. Cel, to Trójmorski Wierch, a po drodze Mały Śnieżnik i Goworek.
Od schronisko pod Śnieżnikiem trasa jest prosta ale ja wybrałem górną część Małego Śnieżnika, bo dołem biegłem kilka razy, więc teraz chciałem poznać górę tego wzniesienia. No i tam pobłądziliśmy, przez co dołożyliśmy sobie kilka kilometrów. Ja byłem lekko załamany, bo nie mogłem pojąć jak do tego doszło, gdzie jestem i ile przed nami. Gdy dotarliśmy do przełęczy, to siły we mnie wstąpiły, bo byłem w znanym mi miejscu. Po powrocie z Trójmorskiego Wierchu, w tym samy miejscu odpoczęliśmy i dalej miało być prosto w dół, choć wcześniej miałem wątpliwości, bo na tej trasie zgubiłem się trzy razy na cztery możliwe. No i oczywiście, po niedługim czasie wiedziałem, że biegniemy nie tą trasą, którą trzeba. O powrocie nie było mowy, bo to nic nie skróciłoby drogi. Trawersować się nie dało, wiec tylko ścieżką do góry i ścieżką w dół. Drzewa znowu nie pozwalały stwierdzić gdzie jesteśmy ani na jakiej wysokości, a znajomość wysokości pozwalałaby na stwierdzenie jak długo trzeba zbiegać, by skręcić w prawo. Jednak jako taka orientacja w terenie pozwoliła mi obrać dobry kierunek, co potwierdziła mapka w endo. Po zrobieniu 33 – 39 km. dotarliśmy do Międzygórza. Jak ja dałem radę …
Przez dwa ostatnie dni nie mogłem powiadomić żony co z nami i żeby wstawiała obiad, bo zasięg był zbyt kiepski. Ciekawe jakby miała zadziałać aplikacja telefoniczna „Ratunek”?
Pożegnalne ognisko do późnej nocy, i następnego dnia odwieźliśmy kolegę na dworzec, pożegnaliśmy się i nie czekając aż pociąg odjedzie udaliśmy się na zakupy. Telefon od naszego gościa z informacją, że pociąg jest opóźniony o godzinę trochę nas osłabił. Znowu dotrze do domu spóźniony.
Nawet, gdy przygotowywałem się do maratonów, to trzydziestki były dla mnie wielką katorgą (nawet po asfalcie) i tylko kilka razy pokonywałem ten dystans na treningu z przyjemnością. Tu miałem to zrobić trzy razy pod rząd, a wyszło cztery razy, po górach. Zrobiliśmy w sumie jakieś 120 km.
Oczywiście stopy mnie bolały ale nie miałem żadnych odparzeń, odcisków, wielkich bóli nóg. Jedynie motylki mnie pobolewały i lekko skręciłem stopę, bez większych konsekwencji.
Wydawałoby się, że powinienem mieć dosyć. I miałem dosyć, ale już zacząłem obmyślać nowe trasy na ewentualne, przyszłoroczne spotkania biegowe.
Nie wiem czy to zdrowy objaw.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2017-06-06,09:07): nie Marku, to znaczy że zaczynasz prawdziwie żyć :) Że jeszcze wiele przed Tobą, a może jeszcze to, że dopiero początek tego wielkiego, odkrywczego ? :) andbo (2017-06-06,09:21): Znaczy się, przed każdym porządnym wybieganiem "wrąbać" parę ogniskowych kiełbasek (bez popijania..??) i ...jest moc!! Hung (2017-06-06,17:42): Pawle, to prawda, odkryłem dużo i może jeszcze coś mnie czeka. Hung (2017-06-06,17:44): Andbo, popijanie było tylko symboliczne. A kiełbaski? Może w nich tkwi całe sedno?
|