2016-10-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Trzydziesty szósty i siódmy z czterdziestu - biegacz z wyboru. (czytano: 884 razy)
Wiłem się jak piskorz nie mogąc odpowiednio się do snu ułożyć. Przewracałem się ze strony na stronę, przykrywałem, odkrywałem, aplikowałem bodajże wszystkie znane mi techniki zasypiania. Liczenie baranów i owiec, myślenie o czekających przyjemnościach i nie myślenie wcale. Wpatrywanie się w sufit, nasłuchiwanie dobiegających z zewnątrz dźwięków, próbowałem kontrolować oddech... Wszytko na nic. Sen zmógł mnie dopiero przed czwartą rano, a na szóstą zaplanowałem pobudkę... Jak widać bez względu na ilość pokonanych maratonów emocje się powtarzają. Ba, chyba się nawet nasilają, bo tak jak w Katowicach nie denerwowałem się dawno. Wiem przynajmniej, że nie mogę powiedzieć, że "maraton nie robi na mnie wrażenia", wystarczy wspomnieć, że pierwszy, który przebiegł ten dystans... umarł.
Silesia Marathon - 3:47:36
Wcześnie, jak na moje możliwości dotarłem na miejsce startu, oddałem plecak do depozytu i poszedłem poobserwować ludzi gotujących się do biegu. Spacerowałem pomiędzy grupkami przyjaciół, którzy do wysiłku zagrzewali się werbalnie i tymi, dla których nierozgrzany mięsień to nie mięsień. Klucząc pomiędzy zawodnikami spotkałem Pawła Żuka, który zaproszony przez orgów wyznaczał tempo na 3:40 i Bogusia Maciejewskiego, jednego z Braci-Starszych-w-Biegu, a po chwili podbiegł do mnie Tomek Krasko, z którym kilka tygodni wcześniej, na Maratonie Puszczy Bydgoskiej, świętowaliśmy triumfy w kategorii czterdziestolatków. Przez chwilę poczułem się jak tysiąc lat temu, kiedy start w maratonie był okazją do spotkania utęsknionych przyjaciół. Szalenie zazdroszczę tych emocji tym, którzy zaczęli biegać wiele lat przede mną i wyznaczali ścieżki, którymi podążamy dzisiaj my.
Pomimo początkowego podekscytowania katowicki maraton przebrnąłem bez większych emocji zostawiając wystarczająco dużo sił na efektowny finisz i wieczorny powrót do domu. Biegłem przyglądając się miastu, które pamiętam z dzieciństwa. Dojrzale chłonąłem dystans... Kilka dni po Katowicach, za sprawą blogowego wpisu Wilka Złego i jego słowach o powodach stawania się biegaczem analizowałem swój przypadek własnie na przykładzie ostatniego biegu, który był moim... dziewiętnastym maratonem w tym roku. Nie bezpośrednio chęci bycia biegaczem dotyczył ów wpis, ale był to istotny wątek w całym tekście. Bardzo polecam lekturę, bo - pomimo, że przynajmniej w moim przypadku - Wilku Zły prezentuje zupełnie odmienne stanowisko od mojego, to z jego treści zaczerpnąłem kolejną porcję praktycznej wiedzy. Również z wieloma jego obserwacjami nie sposób się nie zgodzić, jako że są to mądrości z kategorii "oczywistych oczywistości", ale... ja właśnie chciałem zostać biegaczem amatorem i było to moim celem samo w sobie. To na jakim etapie biegania jestem oraz ile błędów w międzyczasie popełniłem jest składową tego właśnie postanowienia. Powtórzę powoli: "ja" chciałem zostać biegaczem. To "ja" nie znaczy nic innego, jak "na swój własny, wyjątkowy sposób", albo krótko "mój". To nic, że popełniłem setki błędów, bo tak jak w maratonie trasę, tak w dochodzeniu do bycia biegaczem należy przebyć "własną" drogę. Nikt ci w niej nie pomoże, bo - jak już kiedyś wspaniałomyślnie to napisałem - w obliczu dystansu i tak zostaje się samemu. Najgorsze co możemy zrobić jako biegacze to oceniać i krytykować innych biegaczy. Za ich motywacje, techniki, treningi i podejmowane wyzwania. Domyślam się, że nie taki był zamysł Wilka Złego, ale ostatecznie tak jego wpis interpretuję. Piękno tkwi właśnie w naszej różnorodności, w tym, że Heniu powłóczy nogami, Maniek prawie nie zgina kolan, a Mariola biegnie bokiem. Cudowne jest to, że dla jednego maraton to kolejne długie wybieganie w miesiącu, a dla drugiego to życiowe marzenie po pozbyciu się tysiąca kilogramów nadwagi, że niejeden z nas zerwał z bardzo szkodliwym nałogiem na rzecz uzależnienia, które motywuje do ciągłego rozwoju, do walki, do zawierania przyjaźni i co najważniejsze - do myślenia o przyszłości. Do planowania.
Piękne jest również wyważanie otwartych drzwi. Może i degradujemy swoje tkanki biegając za dużo, nie dajemy naszym mięśniom czasu na regenerację, ale na tym polega mistycyzm długiego dystansu. Jest w nim naturalnie miejsce na podejście naukowe, ktoś inny powiedziałby "profesjonalne", ale czy to naprawdę tylko o to chodzi? A co z zaspakajaniem innych, na przykład duchowych potrzeb? Może szufladkowanie biegaczy bierze się z percepcyjnych ograniczeń? Posłużę się przykładem spoza maratońskiego światka. Pewnego razu zastanawialiśmy się z przyjaciółmi nad sposobem promocji naszego regionu. Chodziło o produkt, który byłby wyjątkowy, o coś, czym można byłoby się pochwalić i nie byłoby to banalne jak podkolorowany w Photoshopie album ze zdjęciami. Jednym z pomysłów był album, tyle że muzyczny. Składające się z dwóch płyt wydawnictwo miało zawierać płytę z muzyką rozrywkową zespołów i solistów z regionu oraz drugą, z kompozycjami muzyki współczesnej. Pierwsze kroki w celu zgromadzenia materiału na album skierowałem do swojego przyjaciela Macieja, wielokrotnego stypendysty światowej rangi akademii muzycznych i laureata dziesiątek międzynarodowych konkursów. Wiedząc jak odjechana jest jego muzyka poprosiłem "Maciuś, tylko wybierz jakieś utwory... wiesz, takie najbardziej komercyjne, z rozpoznawalną melodią"... Po tygodniu nadeszła pocztą koperta z płytą. Do odtwarzacza niemalże biegłem i... nuta po nucie rezygnowałem z pomysłu wydania albumu. Do dziś, jesienią, straszę nią myszy, żeby mi się nie gnieździły na strychu... Gdybym Macieja nie znał to stwierdziłbym momentalnie, że utwory skomponowało dziecko rozrzucając jak popadnie nuty po pięciolinii i dobierając instrumenty według sobie tylko znanych kryteriów. Gdybym nie wiedział jakim Maciej dysponuje intelektem... a tak wiem, że to moja percepcja jest zbyt uboga, żeby w dostarczonych przez niego dźwiękach odnaleźć muzykę, że brak mi jego wrażliwości.
I tak jest we wszystkich dziedzinach życia. W bieganiu również.
Różną mamy wrażliwość i nawet jeśli się nam nie podoba to dokąd wiedzie ona niektórych biegaczy, to może po prostu dlatego, że jej nie rozumiemy, bo pochodzimy z odległej galaktyki, bo jesteśmy inni, bo czujemy, ale w zupełnie innym kierunku. Nie chodzi mi o biegową tolerancję, ale o szacunek. Pewnie, mi też zdarza się szydera pod adresem ludzi przesadnie inwestujących w sprzęt "okołobiegowy" (czego wyraz dałem w poprzednim wpisie), albo uśmiech nie może mi zejść z twarzy na widok biegacza, który z pasją maniaka poprawia "douszne" słuchawki z częstotliwością około siedemdziesięciu pięciu razy na kilometr - w trakcie maratonu!!! (wiem co piszę, bo kiedyś biegłem za kimś takim i z ciekawości liczyłem). Niech nic co ludzkie nie będzie nam obce:-) Miejmy do i dla siebie szacunek, bo atrakcyjność biegania dla ludzi, którzy (jeszcze) biegaczami nie są, tkwi w kolorowym korowodzie przeróżnie poruszających się osobliwości.
I nie "profesjonalizujmy" tej pasji tak do końca, niech któreś dziedziny życia pozostaną instynktowne, nawet za cenę drobnych kontuzji.
Mój wywód nie miał być broń boże krytyką wpisu Wilka Złego, ale komentarzem wobec łatwego i prostego kategoryzowania ludzkich motywacji (nie tylko w bieganiu), bo wszystko jest względne i obarczone subiektywnością naszych własnych doświadczeń. Jego tekst skłonił mnie do spojrzenia z perspektywy na własne cele i niekiedy niełatwe wybory podejmowane w drodze do ich realizacji.
Powyższy wątek odmiennej wrażliwości to przez dźwięczące mi wciąż w głowie słowa modlitwy. Tydzień po Silesii stanąłem na starcie nietypowego maratonu, który utwierdził mnie, że traktowanie biegania jako czegoś więcej niż tylko wysiłku fizycznego ma sens. Że sens jest również w rozbieraniu na czynniki pierwsze biegowych emocji. Że sens ma szacunek dla pokonywanego w trakcie biegu bólu.
Sztafeta i Maraton Szlakiem Męczeńskiej Drogi Bł. Ks. Jerzego Popiełuszki - 4:17:41
Losy tej imprezy są długie jak dawna jej trasa, bowiem przed laty imprezę rozgrywano w charakterze sztafety z Bydgoszczy przez Górsk, Toruń, aż do włocławskiej tamy na Wiśle. Dziś jest inaczej, dziś żyjemy w innym świecie, który domaga się form krótszych. Takich jak "tu i teraz". Albo ofert pakietowych - "zapłacisz za jedno, reszta gratis". Chce fajerwerków, medialnej oprawy, krzykliwych haseł i pełnej palety barw, byle by tylko były żywe i krzykliwe. Maraton Popiełuszki był inny. Przede wszystkim należy go rozpatrywać w kategorii pielgrzymki, a nie zawodów, bo tu nie było ścigania. Stosunkowo zwarta grupa biegaczy ruszyła razem spod Kościoła Świętych Polskich Braci Męczenników w Bydgoszczy i w niemalże niezmienionym składzie dotarła do mety w Centrum Edukacji Młodzieży im. ks. J. Popiełuszki w Górsku.
Biegliśmy zatem zwartym peletonem, który co dziesięć kilometrów wysłuchiwał kazań autorstwa bł. księdza Jerzego, odczytywanych przez jednego z biegaczy, i odmawiał różaniec... Z początku bardzo sceptyczny zacząłem powoli otwierać się na nowe doświadczenie i w pewnym momencie odpłynąłem na całego. Atmosfera mnie wciągnęła, a sens wypowiadanych modlitw zaczął nabierać wyjątkowej, wzbogaconej ofiarowanym wysiłkiem doniosłości. Było to doświadczenie oczyszczające, swoiste katharsis, może dlatego, że maratoński dystans pomógł dotrzeć do miejsca, w którym zaciera się granica pomiędzy naszą fizycznością a duchowością, między "ziemią" w postaci czarnego asfaltu polskich dróg po których biegliśmy a "niebem",do którego kierowaliśmy nasze westchnienia.
Biegli starzy maratończycy i biegła szkolna młodzież. Biegli pokonujący tygodniowo po kilkaset kilometrów i biegli ci, którzy bieganie znają z opowiadania. Chudzi jak witki i okrągli jak pączuszki, szybcy i powolni. Ci uśmiechnięci i ci uśmiechnięci do góry nogami. I wszyscy byli tego dnia razem.
To co warte docenienia ponad wszystkie inne obserwacje to fakt, że była to pierwsza w stu procentach charytatywna inicjatywa. Wpisowe w postaci darowizny wpłacane było bezpośrednio na cele statutowe Fundacji Światło-Życie. Maraton był również wyjątkowy dla Koleżanki-z-Maratońskich-Tras (że tak sobie pozwolę zaczerpnąć z twórczości Kazia Musiałowskiego;-) Hani Sypniewskiej, która w tym dniu dołączyła do elity polskich maratończyków pokonując ten dystans setny raz! Gratulacje Haniu!
Pora kończyć.
Przede mną kilka godzin snu i... wyjazd na sobotni Maraton Kampinoski:-) Niech moc będzie z Wami!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |