2016-09-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| A jednak ... (czytano: 1149 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.youtube.com/watch?v=pfF9kIsm8VQ
Udało się. Korona Maratonów zdobyta. Czy raczej – warunki spełnione, teraz tylko zostaje zawnioskować. O dziwo, to ostatni etap – wczorajszy maraton we Wrocławiu – a nie pierwszy, był najtrudniejszy.
Pierwszym poważnym problemem było słabe wybieganie. Ostatnio cierpię na nadmiar pracy (jakaż odmiana po niemal bezrobotnej zimie!) i nie zawsze mam siły na trening. Zdarzało się wracać do domu z pracy koło 23, a wychodzić na bieg nawet po północy i wracać koło wpół do drugiej. Ale ile tak się wytrwa? Niewiele razy dałem radę zrealizować taki trening. Druga praca też nie ułatwiała zadania – godziny spędzone na łażeniu i oprowadzaniu turystów w mroku przy temperaturze +10 stopni, a więc i spore skoki temperatury w krótkim czasie, również dawały się we znaki. Po trzech takich rundkach (czyli koło 5km) czułem się bardziej zmęczony niż po samym treningu. Dziwnie... W efekcie w lipcu i sierpniu łącznie nie przebiegłem chyba nawet 150km. Fatalnie jak na przygotowania maratońskie.
Drugi problem – upał. Jako kriofil zdecydowanie nie lubię biegać w temperaturze powyżej 15 stopni. Czasem na treningach było ze 25 stopni, mimo późnej pory, i do tego duszno. Nie biegało się łatwo. Ale, skoro już się wyszło, to się biegło. ;)
Problem nr 3 zasiał we mnie najwięcej wątpliwości. Tydzień temu miałem wypadek, wylądowałem dachem na drzewie. Możliwe, że centymetry zdecydowały, że wyszedłem z tego jedynie ze złamanym wyrostkiem jednego kręgu szyjnego, otarciami na karku i obolałym kręgosłupem. Strach myśleć, co by było, gdyby drzewo rosło 30 centymetrów dalej od drogi. Tak czy siak – trening sprawdzający pokazał mi, że podczas biegania będzie mnie boleć kręgosłup. I jak tu przebiec ponad 40km? Jeszcze do tego doszedł dziwny ból brzucha po wymuszonym piątkowym rowerze (nie ma samochodu, trzeba sobie radzić inaczej), który mocno mnie niepokoił. Obaw miałem mnóstwo.
W przeddzień maratonu pozwiedzałem ze znajomą, u której nocowałem, kolejne rejony centrum miasta (kolejne, bo kolejny raz u niej nocuję, więc za każdym razem idziemy dokądś indziej). Czując ciągle ból brzucha nawet niespecjalnie martwiłem się jedzeniem, do wieczora zjadłem tylko dwa banany i rogala, zaś na samą kolację, zamiast tradycyjnego makaronu, pierogi ze skwarkami. Do mieszkania dotarliśmy przed północą, nogi mnie bolały od tego wielogodzinnego łażenia. Ale co mi tam? Jeśli zrezygnuję ze startu, a ciągle to wydawało się bardziej prawdopodobne, to pójdę do zoo – taki był plan B. ;)
Rano wstałem przed siódmą. Samopoczucie świetne, brzuch OK, kark OK, nogi wypoczęte, aż się chce biegać. Ruszyłem więc na wschód, by krótko po ósmej dotrzeć na Stadion Olimpijski. Po rozgrzewce miałem zdecydować ostatecznie, czy biegnę. Mimo lekkiego bólu w kręgosłupie postanowiłem zaryzykować. Najwyżej zejdę po drodze, będzie gdzie, nawet mógłbym prosto do karetki wbiec.
Start o 9:00. Spóźniłem się, bo krótko przedtem przypomniałem sobie, że nie wziąłem leków, w tym przeciwbólowych. Zastanawiałem się, czy takie leki nie są dopingiem, ale przypomniałem sobie przypadek Kowalczyk z IO 2014 i się uspokoiłem. Zresztą kto by sprawdzał biegacza z drugiej połowy stawki? ;)
Przez spóźnienie startowałem praktycznie z końca stawki, musiałem się przebijać przez uczestników Biegu Rodzinnego. Gdy docierałem do maratończyków, słyszałem, że ktoś przez mikrofon mówi o biegaczach-turystach. Nie wiedziałem, o co chodzi – ale zaraz się okazało, że jeden z biegaczy miał opowiadać o mijanych zabytkach, miejscach itd. Genialne! Zostałem w tej grupie. Tempo koło 6:30min/km, nieznane mi nawet z treningów, ale za to w ogóle kręgosłup nie dokuczał, więc postanowiłem jakoś się tego tempa trzymać i wycelować w okolice 4h30m-4h45m. Biegliśmy sobie zatem razem, jeszcze we w miarę znośnej temperaturze, i moja sympatia dla Wrocławia rosła z każdym krokiem i każdym słowem przewodnika.
Niepostrzeżenie dotarliśmy do 14. kilometra, 1/3 dystansu. Dzięki przewodnikowi kilometry mijały szybciej. Niestety organizatorzy nie wyłączyli na czas biegu słońca i upał zaczynał być dokuczliwy. Niemal na każdym punkcie z wodą się nawadniałem i oblewałem. Przybijałem piątki wszystkim, którzy wystawiali ręce, ale nadal nie odzywałem się do współbiegaczy. Muszę kiedyś nad tym popracować, bo choć chłonę atmosferę zawodów i po prostu uwielbiam być wśród biegaczy, to zarazem stoję/biegnę na uboczu i się nie integruję...
Na 23. kilometrze mijałem mieszkanie goszczącej mnie znajomej, niestety nie udało nam się tam spotkać. Zaraz potem mijaliśmy Stadion Miejski, wróciły wspomnienia z marca. Zacząłem rozglądać się do tyłu i wypatrywać samochodu z przewodnikiem (od ok. 20. kilometra trochę przyspieszyłem), ale nie było go. Chyba jednak nikt go nie zmienił. Szkoda, fajnie się z nim biegło.
Na drugiej połowie dystansu upał dokuczał już solidnie. Tęsknie wypatrywałem kolejnych kurtyn wodnych i punktów odświeżania, dziwiąc się ich rozstawieniu (kurtyna 100-200 metrów przed stołami z wodą – nie lepiej byłoby je nieco dalej ustawić, by od nich do kolejnej kurtyny było bliżej?). Szukałem cienia, ale że było go niewiele, to schłem niesamowicie szybko i zbierałem kolejne porcje opalenizny. Zdarzały się już marsze dodatkowe, ale nie przejmowałem się nimi. Mało kto biegł. Moim celem było ukończyć ten bieg bez strat, ambicje czasowe były w tle. Zresztą, w porównaniu do pierwszej połowy dystansu tu biegłem szybciej, więc jakoś to się wyrównywało.
Gdzieś któryś współbiegacz stwierdził, że mamy coś nie tak z głową. Inny mówił koledze, że gdyby wiedział, na co się go namawia, nie zgodziłby się na ten start. Jeszcze inny stwierdził, że przynajmniej nie jest zimno. Lubię te pogawędki na trasie.
Za to zadziwiła mnie niska ilość kibiców. Mając w pamięci wrocławską połówkę spodziewałem się tłumów – ale widocznie upały ludzi przepędziły. Nie dziwię im się, też bym siedział w domu, gdybym był normalny. ;)
Nadszedł 40. kilometr. Na punkcie znów chwila oddechu, ostatnie picie i szybkie ustalenie taktyki na ostatnie 2km. Od 35. kilometra planowałem zmieścić się w 4h35m i w tę barierę celowałem. Nie czułem siły na cały odcinek dwukilometrowy, więc postanowiłem zrobić małą przerwę w połowie. Za to już przyspieszyłem w okolice 5:00min/km. Po ostatnim zakręcie wbiegliśmy w Park Szczytnicki – cień! Jak fajnie...
Od bramy startu goniłem porządnie. Wiedziałem, że czasowo jestem na styk i muszę się przyłożyć do finiszu. Ostatni zakręt, widać bramę mety – jakoś daleko, niedobrze. Przeskoczyłem na najwyższy wówczas dostępny poziom prędkości, niekiedy z trudem mijając współbiegaczy, do których dołączały dzieci z publiczności itp. – i pędem wbiegłem na metę. Wreszcie. Koniec tego samobójczego biegu.
Czas oficjalny – 4:35.01. Znowu sekunda, cóż... Ale za to jest negative split – 2:17.45 pierwsza połówka i 2:17.16 druga. Marnie te czasy wyglądają, choćby w porównaniu z moim wynikiem z czerwcowej wrocławskiej połówki (1:39.02), ale co z tego? Dobiegłem bez żadnych problemów, mimo miernego wybiegania, upału i urazów powypadkowych, za to z rozsądnym rozłożeniem sił. Udało się, wbrew obawom.
Na mecie oprócz przepięknego medalu dostałem lód w kostkach w torbie, ręcznik chłodzący, dalej coś do picia i jedzenia. Znalazłem cień, schłodziłem się, napiłem. Po prysznicu i obiedzie ruszyłem w kierunku centrum dopingując ostatnich dobiegających na metę. Impreza się kończyła. Świetna impreza, ze świetną atmosferą, wśród świetnych ludzi. Pomijając Rajd Koziołka przed tygodniem – nie startowałem od czerwca (brak czasu). Brakuje mi zawodów...
Co dalej? Chyba dopiero BnO pod Nowym Tomyślem pod koniec października. Wciąż myślę o Wildze, fajnie by też było coś złapać w listopadzie, najchętniej Olszak. Kusi maraton poznański. Ale dobrze by było wrócić do porządnego biegania, a z tym jest słabo. Nawet nie zawsze się chce dzienniczek treningowy uzupełniać. Lenistwo walczy z ambicją, rozum z sercem. I tak bez końca w tym sezonie... ;)
A w dalszej perspektywie - chyba zgodnie z tym, co mówi mi serce, skupię się na przełajach i BnO. Bo to te biegi kocham najbardziej.
PS. Ostatnio często towarzyszy mi muzyka Varius Manx - nie inaczej było na trasie. W linku piosenka o tytule, który można też i sportowo interpretować; choć sam jej tekst już niekoniecznie. ;)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |