2016-07-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| czasem... (czytano: 1766 razy)
czasem…
Wczorajszy bieg w bydgoskim Myślęcinku, w ramach CITY TRAIL ON TOUR, był dla mnie biegiem wyjątkowym.
Już kiedyś pisałem, że nie biegam 5 km. Za krótko, za szybko od startu. Moja życiówka na tym dystansie, ustanowiona właśnie w Myślęcinku, jest pierwszą z tych, o której wiem, że już jej nigdy nie poprawię. Nie poprawię, bo mnie to już nie interesuje. Mam prawo, mój PESEL mnie od tego zwalnia ;).
Wczoraj złamałem dane sobie słowo. Powód był szczególny.
Ilona zaczęła biegać kilka miesięcy temu. Zaczęła od prośby skierowanej do swojej mamy – zapytaj swojego kolegę, jak mam zacząć biegać. I mama zapytała. Dla Ilony mama, dla mnie Ela, koleżanka z lat szkolno-ostromeckich. A co ważniejsze – ta, której zawdzięczam mój napis na koszulce, zawdzięczam to, że żyję i biegam.
Ilona, co mówiła mi wcześniej Ela, jest osobą bardzo zorganizowaną. Dlatego pewnie bardzo uważnie zastosowała się do moich rad. Zakup butów, pierwsze treningi – wszystko rozsądnie. Zaczęła od marszobiegów. Po krótkim czasie niestety kontuzja. Trudno to może nazwać kontuzją. Bieganie ujawniło jakiś problem z kolanem. Zmartwiona, ale posłuchała mojej rady i przerwała treningi. Jeden lekarz, potem drugi i udało się. Postawiona prawidłowa diagnoza i po pewnym czasie wróciła do biegania.
Padło oczywiście pytanie – kiedy mogę wystartować? Pomyślałem o cyklu CITY TRAIL, na jesieni. Pojawił się jednak w kalendarzu biegowym CITY TRAIL ON TOUR. Przemyślałem i zaproponowałem – wystartuj. „Czy dam radę?” . Czasy, które robiła Ilona na treningach zdecydowanie pokazywały, że da.
„Wystartuję!”
Kilka dni przed tym biegiem okazało się, że na debiut ma ochotę także koleżanka Ilony, Beata. Są prawie rówieśniczkami i zaczęły biegać prawie w tym samym czasie. Już wcześniej obiecałem Ilonie, że jeśli to będzie możliwe, pobiegnę z nią w jej debiucie. Teraz miałem mieć dwie podopieczne.
Jest piątek, godziny popołudniowe. Na myślęcińskim Różopolu zjawiają się Ela z mężem, Ilona z mężem i synem Igorem, który pobiegnie w biegu dziecięcym. Rodzinne wydarzenie, niemal święto. Potem dołącza do nas Beata. Obie debiutantki ubrane podobnie i podobnie chyba zestresowane. „Nie będziemy ostatnie?” Nie będziecie, a gdyby nawet, to to nie boli.
Pierwszy biegnie Igor. Daję mu parę wskazówek jak pobiec. Igor jest małym piłkarzem, więc kondycja lepsza od wielu smartphonowych dzieci. Zajmuje w swojej kategorii drugie miejsce. Pierwszy rodzinny sukces.
Teraz czas na odwiedziny w biurze zawodów. Instruuję debiutantki co podpisują, co to czip i jakie spotkają w przyszłości ich rodzaje, gdzie przypiąć numer startowy, co to czas netto i brutto, itp., itd. Słuchają z przejęciem, bo wszystko nowe, a do tego za chwilę pobiegną. Ustawiamy się na końcu stawki. Obok nas staje też Magda. Jej pogoda ducha, uśmiech i serdeczność bardzo się przydadzą w prowadzeniu debiutantek.
Ruszamy. Zakładałem czas końcowy poniżej 35 min. Wyniki treningowe Ilony i Beaty wskazywały, że ten czas jest w ich zasięgu. Jedyne co musiałem wziąć pod uwagę, to to, że trenują na twardych nawierzchniach, a trasa w Myślęcinku głównie leśna. Pierwszy odcinek po asfalcie, tempo w okolicach 6:35. Magda i ja z przodu, Ilona z Beatą za nami. Co jakiś czas wołają do nas kibice, moi znajomi. Jest wesoło. Żartujemy sobie z biegnącymi obok, tylko debiutantki biegną milcząco. Dostały zakaz rozmawiania :).
Drugi kilometr już po lesie. Tempo spada do 7:00. Rozmawiamy sobie z Magdą swobodnie, ale cały czas kontroluję co się dzieje z debiutantkami. Na 3 km ustawia się kolejność – pierwsza Ilona, druga Beata. Magda nam trochę ucieka (biegnięcie w tempie 7:00 też wymaga wysiłku, ale psychicznego), a ja biegnę za debiutantkami. Pozwalam Ilonie dyktować tempo.
Do mety zostało ok 1,5 km. Widzę, że Ilona zaczyna, tak jak to sugerowałem przed startem, przyśpieszać. Beata nie ma tyle sił i zaczyna lekko tracić dystans. Mówię do Ilony, że już niedaleko, więc niech biegnie ile sił w nogach i zostaję z Beatą. Strata powiększa się tylko do pewnego momentu, bo również Beata zaczyna szybciej biec. Wyprzedzamy kolejne biegaczki, dystans do Ilony nie zwiększa się.
Wbiegamy na asfalt. To już tylko około 500 m. Widzę, że Ilona zaczyna finiszować, krzyczę więc do niej, żeby zaczęła mocniej pracować rękoma. Słyszy i natychmiast to robi. Beata też przyspiesza. Przed nami biegaczka w niebieskiej koszulce. Pokazuję na nią i mówię do Beaty – bierzemy ją! Beata jeszcze znajduje w sobie jakieś siły i biegnie jeszcze szybciej. A ostatnie kilkadziesiąt metrów to piękny finisz.
Obie debiutantki pobiegły poniżej 32 min i 30 sek. Są szczęśliwe. Ela uradowana, tata i mąż Ilony patrzą z podziwem na obie biegaczki. Sprawdzamy czasy, ja gratuluję im wyniku, który na asfalcie byłby jeszcze lepszy, kto wie, czy nie poniżej 30 min. On się cieszą, a ja? Nie mogę się bardziej cieszyć, niż one, ale ta mieszanina i radości i satysfakcji jest prawie wzruszająca. I przypominająca mi mój debiut w Unisławiu, już ponad 5 lat temu, debiut, w którym biegłem pod opieką mojego biegowego nauczyciela, Jurka.
Dziewczyn tak się przejęły finiszem, że nie zgłosiły się po medale. Idziemy je odebrać. Są inne, drewniane, kolorowe. Beata marzyła o takim prawdziwym, odlewanym, ale może i dobrze, że dzisiaj takie są (mi bardzo się podobały, bo pasowały do charakteru tego biegu), bo będzie miała o czym marzyć przed kolejnym biegiem. Bieganie bez marzeń to oszustwo równe prawie dopingowi.
Jeszcze dekoracje, jeszcze pamiątkowe zdjęcia, jeszcze rozmowy. Debiutantki zachwycone radosną atmosferą biegu, życzliwym dopingiem kibiców i innych biegaczy. Poznały tę najlepszą stronę biegania. Tym bardziej, że ekipa Szmajchela, jak zwykle to czyni, zorganizowała bieg na 6.
Idziemy na parking. Czas wracać do domu. Kończy się ten niezwykły wieczór. Wieczór, w którym pobiegłem na nie lubianym już dystansie, a bieg ten sprawił mi tyle radości.
Czy pobiegnę jeszcze kiedyś 5 km?
Wspomniałem w jednym ze swoich wcześniejszych wpisów, że od jakiegoś czasu biegam słuchając audiobooków. Są to książki, które czytałem mając naście lub więcej lat. Kiedyś uważałem, że czytanie książki jeszcze raz nie ma sensu. Przecież znałem jej treść. Teraz jednak, słuchając w czasie treningów "Wojny Światów" Wellsa, "Procesu" Franza Kafki czy ostatnio "Człowieka, który był Czwartkiem" Chestertona, nie tylko podążam za tekstami i myślami w nich zawartymi, ale czasem zastanawiam się, co wtedy, kiedy byłem na starcie życia, mnie w nich fascynowało. Dziwnie to zabrzmi, ale na nowo odkrywam swoją młodość. I w czasie dzisiejszego biegu też tak było. Biegnąc ostatni kilometr z Beatą zobaczyłem siebie, tak samo zmęczonego i cierpiącego, jeszcze nie wierzącego że mogę dobiec do mety. A na mecie niewyobrażalnie szczęśliwego, jak to było w Unisławiu, 25 czerwca 2011 roku.
Czasem warto zrezygnować z danego sobie słowa, czasem ma to sens, czasem daje okazję do przypomnienia sobie kim było się, zanim te zasady się przyjęło. Dzisiaj znowu mówię, że nie biegam 5 km. I pewnie tak będzie. Chyba, że… znowu złamię dane sobie słowo. Może także po to, żeby sobie przypomnieć, że…
miałem szczęście…
fot. Mariusz Kryske
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu mk04061982 (2016-07-23,22:35): Ty miałeś szczęście... no i debiutantki że takiego pacemakera miały :-) mamusiajakubaijasia (2016-07-24,14:42): Radość. Najważniejszy czynnik biegania. A dane sobie słowo? W imię wyższego celu (vide: radość) warto je czasem złamać:) Cześ (2016-07-25,06:40): ....nie dziwię się, że złamałeś słowo :) był to piękny wieczór. Pozdrawiam :) jachu (2016-07-27,08:21): Myślę, że "Zarzekała się żaba błota…." Pozdrawiam :-)
|