2015-10-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 16. PKO Poznań Maraton - życiowa forma! (czytano: 1584 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://astrobiegacz.blogspot.com/2015/10/16-pko-poznan-maraton-tak-byo.html
Chorowanie, carboloading, migreny, niepewność, długa podróż, szalony bieg zakończony euforią, a na koniec wisienka w postaci sportowej złości. To w skrócie ostatnie kilkanaście dni uwieńczone weekendem w Poznaniu na 16. PKO Maratonie Poznańskim. Ale po kolei :)
Jakieś 1.5 tygodnia przed końcem września czułem, że jestem w gazie. Jedne z ostatnich długich wybiegań i szybszych treningów za pomocą danych zapisanych w zegarku mówiły mi, że jest forma. Życiowa. Udawało mi się utrzymywać tempo w granicach 5:10 min/km w trzecim zakresie tętna. Krótko mówiąc, organizm zyskał wydolność, jakiej nigdy nie miał. Serducho pompowało krew jak szalone. To znaczy mocno i powoli. Tak jak trzeba. No i niedługo potem pojawił sie problem. Przeziębienie. To samo przerabiałem na wiosnę. 3 tygodnie do maratonu, a ja siedzę na tygodniowym L4 i patrzę bezczynnie, jak uciekają mi kolejne treningi. Na szczęście podszedłem do tego bez paniki. Pan doktor kazał na 2 tygodnie odstawić buty do biegania. Ja po tygodniowej przerwie klepałem znów swoje kilometry, nie mogac pozwolić sobie na tak długie wakacje. Zresztą wymyśliłem sobie, że dzięki szybszemu krążeniu i oddechowi pozbędę się resztek objawów choroby. I kurka zadziałało :D A pogoda sprzyjała :)
No więc byłem znowu w grze. Nie modyfikowałem za bardzo planu treningowego. Kontynuowałem biegi z kalendarza, aż przyszedł ostatni tydzień. Po niedzielnym 2-godzinnym wybieganiu inspiratorka wszelkich moich nieświadomych eksperymentatorskich działań sportowych przypomniała mi o diecie prawdziwego maratończyka na kilka dni przed zawodami. Nadszedł czas na carboloading!
Co to jest? W skrócie - 2-fazowa dieta, która ma finalnie załadować mięśnie paliwem w ilości większej, niz standardowa. Podobno po takiej kuracji ma się o 20% więcej zmagazynowanego glikogenu i 2-3% większą wydolność. Faza pierwsza to wypłukiwanie aktualnie zgromadzonego w mięśniach glikogenu, czyli trening i 3 dni bez węglowodanów. Zacząłem w niedzielę wieczorem po długim biegu. Zero cukrów, czyli bananów, ciastek, pieczywa, makaronu, ryżu, ziemniaków, czekolady, itd. Samo białko i tłuszcze. W poniedziałek rano czułem się jak więzień na głodowej diecie. Nie zregenerowałem się po biegu, bo się nie dało. Przez kolejne 3 dni jadłem jakieś masowe ilości jedzenia, a czułem się notorycznie głodny. Dziwne uczucie. Można sie przyzwyczaić, bo pod koniec już było OK, ale i tak dziwne... Jajecznica z 6 jajek na maśle z kiełbasą, czy tona jarmużu z cieciorką i soczewicą wchodziły jak złoto i nie dawały poczucia najedzenia.
Pierwszy raz w życiu przekonałem się ile znaczą "węgle" w diecie i jak ciężko przestawić się organizmowi na spalanie tłuszczów ;) No i wtedy przyszedł czas na fazę drugą!
Faza dwa. Właściwe ładowanie węgli. Krótko mówiąc oznaczało to wpychanie w siebie około 10 gramów węglowodanów na kilogram masy ciała. W moim przypadku to ponad 600 gramów węgli dziennie. Jeśli popatrzeć sobie na tabelki na opakowaniach jedzenia i ile gramów węglowodanów jest w 100g danego produktu, zdasz sobie sprawę ile w siebie trzeba wcisnąć, żeby wyrobić normę ;)
W środę wieczorem zacząłem. W czwartek trzymałem tempo. Piątek szedł dobrze, ale mniej więcej dzień wcześniej pojawił się kolejny problem. Miałem wrażenie, że łapie mnie kolejna infekcja. To już by mnie załatwiło na amen. Niby zero większych objawów, ale dobijający ból głowy i czasami lekkie łamanie w stawach. Nosz...
Sobota rano i wyjazd do Poznania. Samopoczucie idealne. Tyle, że 6 godzin jazdy i formalności na miejscu trochę utrudniały ostatni dzień diety. Niestety po południu wrócił ból głowy, a ja miałem coraz większe wątpliwości w sens całego tego przedsięwzięcia. Obiad w Sphinksie w galerii handlowej, odebrany pakiet startowy i dobra mina do złej gry.
Wynajęty pokój na nocleg był rzut beretem od Targów poznańskich, gdzie było biuro zawodów i miejsce startu/mety. Szybko więc wróciłem do mieszkania z zakupami na kolację i śniadanie i.. poszedłem spać, żeby spróbować powalczyć z bólem głowy. 2 godziny i ibuprom nie wystarczyły. Był jeszcze wczesny wieczór i czas na ogarnięcie planu na niedzielę - co wziąć, w co się ubrać, co spakować do auta. I ciągle ta niepewność i głupie myśli - a może mnie rozłoży całkiem, a może będę się wlókł byle dobiec, a może to tylko stres. I wtedy z pomocą jak zawsze fachową i jak zawsze potrzebną i w porę przyszła ponownie moja nieoficjalna Pani Trener - zapewniając, że to wszystko przez podświadomy stres i jutro będę śmigał jak kenijczyk :) Co miałem zrobić - uwierzyłem i poszedłem spać :)
Niedziela rano i pobudka przed budzikiem. 9 godzin spania potrafi zmęczyć ;) Samopoczucie OK. Rano zawsze było OK, pogarszało się popołudniami. Miałem nadzieję, że tym razem zostanie tak jak było z rana. Jakiś spokój mnie ogarnął. Śniadanko, ubieranko, pakowanko. I o 8:30 byłem w hali targów. Rozgrzeweczka, depozycik i marsz na start. Anię - moją jedyną kibickę na miejscu oddelegowałem do strefy kibica i ustawiłem się grzecznie w tłumie ponad 6 tysięcy wariatów mojego pokroju.
Długo nie czekałem, bo kilka minut po moim przybyciu wystrzelił pistolet startowy. 2.5 minuty potem przekroczyłem linię startu. Zacząłem powoli. W tłumie ciężko wrzucić swoje tempo, ale nie trwa to długo. Zresztą nie spinałem się. Bardziej zastanawiałem się, co zrobić z ciuchami na sobie. Bo było chyba ze 2 stopnie na plusie, a po 2 kilometrach zacząłem się przegrzewać :D Koszulka termoaktywna, t-shirt, a na tym cienka wiatrówka, tyle że nieoddychająca. Wiatróweczkę zrzucić jest łatwo i można szybko. Gorzej jednak, jak trzeba z niej wypiąć 4 agrafki z numerem startowym i przepiąć na koszulkę. W biegu :D Opanowałem tę sztukę i operacja się udała. Reszta biegu minęła w komfortowych warunkach termicznych :)
Kilka tygodni wcześniej po szybkim półmaratonie postanowiłem, że spróbuję pobiec ten maraton na 3:45 do 3:50 max. Tempo musiało oscylować w granicach 5:25 min/km. Dla porównania, w pierwszym maratonie rok wcześniej biegłem średnio w tempie 5:40 min/km. Był to więc przeskok dość znaczny jak dla mnie. O dziwo po tych wszystkich jazdach chorobowo-migrenowych czułem sie dobrze, ale nie szarżowałem. Trzymałem się dobrego tempa na życiówkę z marginesem sił i opcją, że po połówce lekko przyspieszę. Trochę w sumie uważałem się za debila - koleś trzeci raz w życiu leci maraton i już planuje taktykę na negative split, czyli drugą połowę dystansu szybszą, niż pierwszą. Każda książka Ci powie, że tak się powinno robić zawsze, czy to w zawodach na 5, 10, czy 42km. Ale weź tu człowieku przyspiesz z 21km w nogach!
I do teraz nie wiem i się nie dowiem jak, ale instynktownie zacząłem przyspieszać :) Niedużo, bo kilka do kilkunastu w porywach sekund na kilometr, ale uwierzcie - to nie przychodzi łatwo. Pomagały na pewno odcinki zbiegów i nieprzebrane tłumy kibiców. Doping był miażdżący. Wróciły wspomnienia z Warszawy. Trudniej było na płaskim, a najtrudniej na podbiegach. Szczególnie, że tego dnia mocno wiało. Druga połowa trasy biegła głównie na zachód, czyli miało być z wiatrem. Przeciągi między budynkami zmieniały jednak okoliczności i biegło się często pod wiatr... To była masakra. Porywy do kilkudziesięciu km/h prawie zatrzymywały ludzi w miejscu. Jeszcze pod górę... Ja wtedy częściej patrzyłem na zegarek i trzymałem tempo. Doleciałem do 30-go kilometra. W punkcie odżywiania złapałem dekstrozę. Cukier prosty, który według znawców szybko dodaje energii i jest w postaci pastylek. Poczytałem forum w piątek i zapodałem pod język jedną pastylkę. Wow! To cudo rozpuszczało się kilka ładnych minut i z każdym przełknięciem śliny ładowało mnie nową mocą. Legalny doping... Włączył mi się jakiś autopilot, ale niestety nie na wieczność. 2 km dalej musiałem łyknąć żel energetyczny, który pominąłem na 30-tym kilometrze. Żeli miałem pełno. Tak na wszelki wypadek. Przydały się bardzo, bo okazało się, że cała ta moja dieta dała mi energii na jedynie 10 kilometrów. Mało, jak na cudowne efekty opisywane w Internecie. Może to przez nie do końca doładowaną węglami sobotę... Nieważne. Więcej się nie katuję tą dietą ;) Żele i dekstroza dały radę! Cała ta euforia energetyczna doprowadziła mnie do 34. kilometra, gdzie dostałem pierwszą lekcję pokory. Co prawda nie była to ściana maratońska, ale coś dziwnego zaczęło się dziać. Jakieś kłucie i ból w klatce piersiowej. Tętno się nie zmieniało. Wtedy było dużo pod wiatr i pod górę z tego, co pamiętam. Zwolnić, czy biec dalej? Nadchodzi ściana, przytkało mnie, czy mam zawał? :P Wcale nie było mi do śmiechu, ale do paniki też daleko. Zwolniłem lekko i objawy powoli się uspokoiły. Mogłem biec dalej bez zastanawiania się co się dzieje. I tak już zostało do mety. Ostatnie kilkaset metrów przyspieszyłem i wpadłem w ostatnią alejkę z tłumem kibiców, w magicznej atmosferze wbiegając na linię mety.
Zatrzymałem czas na zegarku i potwierdziło się to, co policzyłem sobie na połowie dystansu - będzie złamane 3:50! I było. 3 godziny 48 minut i kilkanaście sekund :) Kosmos po prostu, jak mi noga i płuco podały tego dnia :)
Potem tylko jedzenie i picie, odbiór medalu i sesja pod ścianą, która była tłem dzień wcześniej :)
A potem był kubeł zimnej wody :P Medal ma miejsce na grawerkę imienia i czasu na mecie. Do grawera ustawiła się kolejka, a ja się spokojnie rozciągałem. Czekałem na wyniki online. 20 minut w kolejce i pan grawer zapewniający mnie, że mimo braku wyniku z mety na stronie zawodów, on ma wszystkie czasy. Nie miał i udawał, że system doładowuje ciągle kolejnych zawodników. Po 5 minutach i wkurzonych minach ludzi w coraz większej kolejce stwierdziłem, że daruję sobie dzierganie na medalu i trzeba się zbierać do domu. Minęła godzina od końca biegu i przestałem wierzyć, że mój wynik pojawi się lada chwila.
Zdarza się. To tylko sprzęt i system. Może się coś zapchało, może trzeba coś sprawdzić ręcznie. Chciałem się dowiedzieć jaka może być przyczyna i co z tym zrobić. W końcu pierwszy raz w moim amatorskim bieganiu znalazłem się w takiej sytuacji. I tu mam spory zarzut do organizatora. Po raz pierwszy tego dnia musiałem dać najniższą ocenę za organizację. W punkcie informacji na hali targów nie było dosłownie nikogo. W punkcie info przy wejściu do hali to samo. Miałem wrażenie, że wszyscy uznali, że bieg się skończył i poszli gdzieś sobie... Na zewnątrz w strefie mety było podobnie. Kilka namiotów firmy obsługującej pomiar czasu i kilka punktów oddawania chipów. Jeśli już ktoś przy nich był, to wolontariusze, którzy nic nie wiedzieli. Myślę, że powinien być z tego wyciągnięty jakiś wniosek na przyszłość. Jeśli punkt info został postawiony, to powinien działać do końca. I tyle.
Nieco ponad godzinę później byłem już w drodze powrotnej do Krakowa i mniej więcej wtedy pojawił się wynik pod moim numerem startowym. Szkoda tylko, że czas podany tam nie jest moim czasem z mety. Może to głupie, ale zdołowało mnie to, bo widnieje tam czas netto ponad 3:50, a ja przecież złamałem tę głupią granicę i fajnie, gdyby zostało to oficjalnie uznane... Póki co czekam na decyzję organizatora po poinformowaniu go o tym fakcie. Tak czy siak przebiegłem w takim czasie, w jakim przebiegłem i nie zmienią tego żadne przekłamane wyniki. I to jest sukces, którego się nie spodziewałem. Sukces, który by nie zaistniał, gdyby nie dobre duszyczki kopiące mnie w dupę, kiedy trzeba :)
Marzenia znowu się spełniły. Nie wiem, czy stać mnie na więcej przy aktualnej ilości czasu, umiejętności, zdrowia i amatorskim treningu. Może zmierzę się ze swoim rekordem za rok we Wrocławiu w ostatnim, piątym maratonie z całej Korony Maratonów Polskich, ale to zależy od formy :)
[Aktualizacja]
Po 3 dniach od zawodów mój wynik został skorygowany, co mnie bardzo cieszy. Nowa życiówka to 3:48:16. Brzmi ładnie :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |