2015-06-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Killerów dwóch (czytano: 1238 razy)
Biegnę po czarnej rozgrzanej wstędze asfaltu, mijam ten sam budynek już po raz trzeci. Ludzie przechodzący obok są jacyś nieobecni, zapatrzeni w swoje życie codzienne. Chociaż niemal ocieramy się o siebie, oni mnie nie zauważają, rejestrują tylko kolejną przeszkodę na ich drodze do celu. Co parę minut sprawdzam pulsometr, zmieniające się cyfry regulują mój poziom zadowolenia. Tak oto wygląda większość biegów miejskich. Zamknięty najczęściej we własnej muzyce, a granice zadowolenia zawierają się pomiędzy poszczególnymi zakresami biegu. O swoich startach mogę tylko powiedzieć że jest udany, bądź nie. Czy można zrobić to jakoś inaczej? Czy można poczuć wolność, a jednocześnie być zniewolonym przez własny cel?
Na początku czerwca poznałem chłopaków z jednostki wojskowej AGAT. Pomagali przy organizacji biegu Rzeźnika. Byli bardzo pomocni, zabawni i mega niezawodni, po prostu chłopaki na medal. Podczas jednej z naszych rozmów pochwaliłem się im, że interesują mnie biegi nieco inne od tych miejskich. Czuje zadowolenie walcząc z błotem, piachem, podczas przeprawy wodnej doznaję niemal pełnej euforii. Wiedziałem, że kto jak kto, ale oni mnie zrozumieją. Nie pomyliłem się, a co więcej okazało się, że po Rzeźniku biorą udział w organizacji biegu przełajowego. Miał to być nietypowy bieg o zabójczo kuszącej nazwie Master’s Killer. Zaraz po powrocie do cywilizacji otworzyłem ich stronę internetową. Była bardzo skromna i zrobiona w prosty sposób, jednak zawierała wszystko co było niezbędne aby z czystym sumieniem podjąć decyzję – STARTUJĘ!!! Zapisałem się już po terminie, jednak zanim dokonałem wpłaty zadzwoniłem do organizatora, czy jeszcze mogę to uczynić. Lista nie pękała w szwach, dlatego zgodził się bez problemowo. Bieg miał na celu popularyzację współzawodnictwa służb mundurowych, jednak była również klasyfikacja cywilna. Regulamin ściśle określał jak mają być ubrani cywile, a jak wojskowi. W pakiecie startowym każdy dostał odpowiednią koszulkę obowiązującą podczas startu. Było małe coś jeszcze, taka marchewka i bat zarazem. Co każde 5 km do wygrania była premia lotna. Im bliżej mety tym mniejszej wartości pieniężnej. Jednak aby ją otrzymać trzeba po pierwsze, być pierwszym na punkcie kontrolnym, po drugie zabrać 3-kilogramowy łańcuszek zwany Killerem i po trzecie dobiec z nim do mety trzymając cały czas w widocznym miejscu, czyli na sobie. Niby takie nic, co to jest 3 kg, spokojnie dam radę.
Całą imprezę potraktowałem na luzie, bez stresu, bez spinki przedstartowej, jedyne co mnie męczyło to ogromna ciekawość, jak tam będzie. Tydzień przed startem potraktowałem tak samo jak każdy inny przed zawodami, był luźny, okraszony regeneracyjnymi zabiegami i carbo ładowaniem.
W sobotę rano pojawiło się jednak delikatne rozdrażnienie. Wstałem więc godzinę przed budzikiem, spakowałem się, zjadłem delikatne śniadanko, wytaszczyłem mojego stalowego rumaka przed garaż, oczywiście wypolerowałem bak i lusterka. Pokręciłem się po domu denerwując wszystkich mieszkańców. Kiedy już nie mogłem dłużej wysiedzieć, odpaliłem maszynę i ruszyłem w poszukiwaniu biura zawodów. Pędziłem po krętej drodze składając się na zakrętach raz w prawo raz w lewo, zimny pęd powietrza dawał się jednak we znaki, gdyż nie założyłem ochraniacza na twarz. Zimny dla biegacza znaczy dobry, chociaż w przypadku kąpieli wodnisto błotnych różnie z tym może być. Biuro zawodów Master’s Killer schowane było głęboko w lesie, prowadziła do niego droga gruntowa dziurawa jak francuski ser. Kiedy byłem już pewien, że zbłądziłem, okazało się, że wręcz odwrotnie, zza drzew uwidaczniały się kolorowe banery, namioty i jakiś budynek. A więc jestem, sam nie wiem gdzie, ale jest fajnie. Klimat iście wojskowy, sami umundurowani twardziele, kilku cywili, którzy wyglądali jakby pobłądzili i wylądowali na jakichś manewrach. Poczułem dreszcz podniecenia. Miasteczko dla biegaczy zorganizowane wzorowo, chociaż ilość startujących nie powalała z nóg, bo było nas raptem 60 sztuk, to było tam wszystko czego potrzeba, nawet dmuchańce dla dzieci. Takie kameralne imprezy mają to do siebie, że po chwili znasz już wszystkich. Najpierw są twoimi kolegami, a potem stają się celem na trasie, lub trofeum, jeżeli ich wyprzedzisz. Warunki w miasteczku były typowo plenerowe, można się było schować pod dachem na wypadek deszczu, lub tak jak ja to zrobiłem, wylegiwać na trawie. Tuż przed startem pojawił się Wasyl. Kto nie zna Wasyla ten nie jest biegaczem. Ze swoim aparatem był jak natarczywa mucha, pojawiał się wszędzie, z każdym pogadał, wszędzie było słychać jego śmiech. Facet odwala kawał roboty, by potem każdy z nas z niecierpliwością wertował zrobione przez niego foty.
Czas na rozgrzewkę. Przebieram się w regulaminowe ciuchy, wielką torbę wraz z motocyklowym pancerzem oddaję do depozytu. Wiem, że mogę być o niego spokojny, gdyż chroniony jest przez komandosa z Gliwickiego Agatu. Zabawę czas zacząć. Delikatna rozgrzewka, trzeba oszczędzać siły przed biegiem, 21 kilometrów to nie przelewki. W duchu myślałem sobie, że chcę walczyć o zwycięstwo, dlatego zabrałem plecak do którego chciałem schować 3 kilogramowego killera, ewentualnie killery. Jednak na samej linii startu dowiedziałem się, że owe stalowe przewieszki muszą być widoczne, co za tym stoi plecak odpada. No dobra, idę na twardziela, co mi tam. Sześćdziesięciu facetów i ona jedna, zwana Marry, ustawili się na starcie. Szybka odprawa i lecimy. Najpierw spokojnie, jednak jeden z zawodników wyrwał do przodu szybko się oddalając. Postanowiłem trzymać do niego dystans, ruszyłem więc w pościg, 50 metrów - tyle wynosiła moja mentalna smycz do pierwszego. Leśna trasa na początku nie była zbyt trudna, jakaś piaskowa górka, trochę błotka, pełno zakrętów. Bieg stawał się coraz bardziej spokojny. Mój cel zdawał się przybliżać, tempo spadało, pora więc ruszyć do przodu. Trasa się jakby zaostrzyła, pojawiła się woda, najpierw do pępusia a później pępuś przeniósł się pod brodę. Robiłem wielkie skoki ze skarpy do krystalicznie czystej wody, to właśnie podoba mi się najbardziej w tego typu imprezach. Dopadłem w końcu swój cel, wyrównałem z nim prędkość i jakiś czas biegliśmy razem. Po około 23 minutach biegu mój towarzysz postanowił mnie opuścić, domyśliłem się, że zna trasę i wie, że zaraz będzie punkt kontrolny na którym do wygrania jest cenny łańcuszek. Uruchomiłem więc plan taktyczny, walczyć lub odpuścić, kim jest mój rywal, mocny czy słaby? No dobra bierz waść pierwszego Killerka, odpuściłem. Zażyłem żel energetyczny, nawodniłem się i byłem gotowy do dalszej walki. Trasa wiła się po leśnych drogach i ścieżkach, przecinała jakieś bagniska, cieki wodne i błotne bajorka. Co jakiś czas stawała przede mną piaskowa góra wyzywając mnie na siłowy pojedynek, by po chwili rzucić mną w dół z pełnym impetem. Mocno skupiony na nierównościach nawet nie zauważyłem kiedy zostałem zupełnie sam na trasie. Mój dotychczasowy partner został gdzieś z tyłu, jestem na prowadzeniu. Rytm i tempo biegu ustabilizowało się, czułem pełen komfort i radość. Dobiegłem do drugiego punktu kontrolnego na którym czekał 3 kilogramowy morderca. Od tej chwili zaczęła się prawdziwa przygoda. Z każdym kilometrem poznawałem dokładne znaczenie nazwy biegu Master’s Killer. Poczułem się mistrzem, jednak podarowany mi na punkcie łańcuszek odbierał siły z każdą minutą. Biegłem jednak nadal. W okolicach 13 kilometra dogonił mnie mój dotychczasowy Partner, jakiś czas biegliśmy razem. Po czym znów uruchomiłem intensywne myślenie knując plan strategiczny. Brzmiał on tak: niech mnie wyprzedzi, drugi łańcuch go dobije. Tak też się stało. Wyprzedził mnie i pognał do przodu. Do punktu kontrolnego dobiegliśmy niemal razem, jednak jakie było moje zaskoczenie gdy pierwszy zawodnik nie zabrał Killera. Mój plan runął w gruzach, nie miałem pojęcia, że tak może się zdarzyć, tak samo zresztą jak bieg z plecakiem, a w nim schowany łańcuch. Sędzia na punkcie zapytał się mnie czy biorę Killera z sobą. Pomyślałem sobie, że ten bieg ma swoje przesłanie i kilka celów. Jest się zwycięzcą biegu lub twardzielem. Czułem się mocny, wiedziałem, że oszczędzałem się przez ostatnie kilometry dlatego zamarzyło mi się zostać jednym i drugim. Biorę więc Killera. Przez pierwszy kilometr uczyłem się biec z dwoma łańcuchami. Muszę przyznać, że odechciało mi się bycie twardzielem. Cóż zrobić, za swoje decyzje jestem odpowiedzialny tylko ja. Znalazłem w końcu sposób na bieg z tymi przyjemniaczkami, jednak ręce zostały zajęte i nie mogłem już biec technicznie. Zaczęła się seria podbiegów i zbiegów po piaszczystym gruncie, co powodowało palenie w nogach lub silne zmęczenie. Podciąganie się na linie było iście cyrkową sztuczką. Coraz bardziej czułem zbliżającą się metę. Wiedziałem już, że zwycięstwo umknęło mi wraz z drugim Killerem, jednak bycie twardzielem budowało moje ego. Wybiegam z gęstych zarośli i teren zaczął wydawać się jakby znajomy, to jeziorko, ten pustynny krajobraz, już gdzieś to widziałem. Tak, nie pomyliłem się to jest meta. Zostało dosłownie parę metrów. Kątem oka widzę jak zbliża się kolejny zawodnik, dystans wydaje się jednak bezpieczny. Staram się jednak nie zwalniać, wydłużam krok, jednak obciążenie nie pozwala mi na uzyskanie żądanego efektu. Piach wydaje się wciągać mnie w swoją głębinę, każdy krok to walka, która wydaje się nigdy nie kończyć. Jest, już widzę koniec. Słyszę głośny krzyk głosu, który jest mi bardzo bliski. To moja żona krzyczy na całe gardło „Szybciej”. Pomyślałem sobie „przecież biegnę szybko”. Nagle kątem oka zauważyłem goniącego mnie zawodnika, do mety zostały może z trzy kroki, jednak to on zrobił je szybciej. Linie mety przekroczyłem jako trzeci. Pierwsze moje słowa za metą brzmiały „jak ja nienawidzę łańcuchów”, była to szczera prawda.
Już po biegu okazało się, że największy podziw wzbudzało nie tyle zwycięstwo, co dwa Killery przyniesione we własnych rękach. No cóż, to jest inny bieg niż wszystkie i miano zwycięzcy ma wiele znaczeń. Jednak dla mnie było dwóch Killerów, ten pierwszy, który dobrze rozegrał to strategicznie oraz ten drugi, który zrobił to po męsku.
Impreza biegowa Master’s Killer zakończyła się w sobotnie popołudnie, zaraz po niej lunął intensywny deszcz, który skutecznie zmył wszelakie jej ślady na piaszczystym terenie byłej kopalni piasku. Jednak wewnątrz mnie coś pozostało, tęsknota za następna edycją. Zjawię się tam na pewno z wielu powodów a jednym z nich jest dobiegnięcie do mety z trzema Killerami.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Nothc (2015-06-22,21:48): Jestem pod wielkim wrażeniem i pełen podziwu. Tak trzymaj Michał. Następnym razem pewnie zmiażdżysz wszystkich. :)
|