2015-06-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Jakbym wiedział to bym go dogonił… (czytano: 1361 razy)
Jakbym wiedział to bym go dogonił… Czyli Rzeźnicy, Rzeźniczki i Rzeźniczątka
Ale zacznijmy od początku. Na cały „Festyn Rzeźników” przyjechałem już w czwartek. A przyjechałem wystartować w Rzeźniczku na 27km który odbył się w sobotę. To jednak nie wszystko przed nami cały piątek i start wariatów w Biegu Rzeźnika, wiec wpadliśmy na wspaniały pomysł z „WKURW” ekipa i zaplanowaliśmy ostre kibicowanie na połoninach, czyli tam gdzie piekło dopiero pokazuje swoje oblicze. Około 10:30 podjechaliśmy na Berehy Górne i stamtąd zaczęliśmy maszerować na połoniny, dowiedzieliśmy się w miedzy czasie ze przebiegły już 4 pary. Więc sporo przed nami, doskonale zatem po dopingujemy wszystkich, dosłownie wszystkich… Pary zbiegały z połonin co jakiś czas, a my walecznie zagrzewaliśmy ich do dalszej walki klaskając, machając flaga i zdzierając gardła. Słońce nie miało w ten dzień litości, żar lał z nieba na zawodników, którzy mieli już wystarczająco trudu, ale cóż jak to się dziś mów „nikt wam nie kazał” Kiedy doszliśmy na połoniny pary zaczęły pojawiać się już co raz to częściej, nawet w większych grupach. Nie którzy wyglądali już naprawdę tragicznie, ale my w dopingowaniu nie poddawaliśmy się ani na chwile, zarażając wszystkich rzeźników i przechodzących turystów uśmiechem. Chyba całe połoniny słyszały że idzie 3 wariatów i krzyczy do zawodników, ale to działo uwierzcie mi, ukończyłem Bieg Rzeźnika 3 razy i wiem jaką wartość ma doping na tej trasie, nie mówiąc o tym na jakim odcinku dopingowaliśmy zawodników. To około 60km trasy, tutaj liczyło się już każde najmniejsze wsparcie. Najlepszym dowodem na to ze nasz doping działał były szerokie uśmiechy, chwilowe przyśpieszenia, przybijane piątki i inne aspekty o których nie ma jak napisać, gdyż to po prostu trzeba było zobaczyć.
Żal, żal mi było że dziś nie biegnę z nimi, ale musiałem podjąć taką a nie inną decyzje z różnych względów, ale to nie ważne. Serce mimo wszystko biło mocniej bo mogłem ich zobaczyć, jak się męczą, jak leje się z nich pot, jak przeklinają sami na siebie że już nigdy więcej, ehh ile razy ja już to słyszałem, a ile razy sam już to powiedziałem :D jakoś to nigdy nie działa i potem się zapomina że się cos takiego mówiło, baaa nawet się zapiera „stary ja nic takiego nie mówiłem” i jakkolwiek źle już wyglądali, to szli i biegli dalej i to jest w tym najpiękniejsze. Pasja, pasja bez granic litości do własnego ciała, pasja która kształtuje charaktery, która czyni z prostych ludzi prawdziwych twardzieli, pokazuje że nie ma rzeczy niemożliwych, a wytrzymałość ludzka nie zna granic, ta fizyczna jak i psychiczna która w tym przypadku została wystawiona na próbę, i nie ma tutaj kół ratunkowych.
Pokibicowaliśmy kilka godzin na połoninach i wróciliśmy do auta, po czym przetransportowaliśmy się na metę biegu. Tutaj następne godziny z dopingiem na ostatnich 200m Rzeźnickiej przygody. Te kilkaset metrów jest najpiękniejsze chyba w całym biegu gdyż wiesz że już wygrałeś niezależnie od tego z jakim czasem kończysz i na jakiej pozycji, wiem to z własnego doświadczenia. Organizator biegu Mirosław Bieniecki zawsze powtarza to kilka razy, zwycięzcami biegu są wszyscy którzy go ukończyli i uwierzcie mi nie są to puste słowa otuchy.
A teraz „szołtajm” Maruś czas na twoje tańce. Piątek minął bardzo szybko, no i dobrze czas mojego startu przyszedł szybciej niż się spodziewałem. Moje nastawieniu do startu w tym biegu było bardzo bojowe, przygotowywałem się pod ten bieg.
Solinka to tutaj jest ulokowany start Biegu Rzeźniczka, dostaliśmy się tam piękna wąskotorowa kolejką. W biegu wzięło udział 788 osób a więc dość sporo. Była dopiero 9 ale słońce cięło po karkach, jednak uśmiechy wśród zawodników nie gasły. Ustawiłem się w pierwszej linii bo wiedziałem ze będę walczył od początku do końca. Odliczanie się zaczęło wiec puściłem już w uszach track „Linkin Park – The Best Songs” To jest ten dzień pomyślałem, uda się !! Ruszyliśmy kawałek szutrową i polna drogą do pasma granicznego później już na niebieski szlak na szczyt Okrąglika. Biegło nas z przodu około 10 osób, na pierwszym podbiegu i zbiegu trzymaliśmy się prawie cały czas razem, tempo było mocne, ale po to tu przyjechałem, powalczyć. Na kolejnym podbiegu czołówka już się trochę rozciągła byłem w granicach 10 miejsca tak mi się wydawało. Teraz kawałek po w miarę prostym terenie, dogoniłem znów paru chłopaków i trzymałem się blisko, było widać rywalizacje, było ją nawet czuć w powietrzu, każdy nerwowo spoglądał na biegaczy obok i na zegarek. Kilometry ubywały w szybkim tempie, i znów kolejny zbieg na którym zdarza się nieoczekiwany przeze mnie przebieg akcji. Podczas szybkiego zbiegu zahaczam o korzeń, upadek jest nieunikniony. Zaliczam mocna glebę odbijając się udem od ziemi, na szczęście zdążyłem podeprzeć się jedną ręką i upadek zakończył się odbiciem i ekspresowym powstaniem na nogi z powrotem do szybkiego zbiegu. Nie powiem że nie bolało, bo bolało. Ale ból był wliczony w koszty, także spojrzałem tylko na udo i rękę były całe. Więc nie ma się co zastanawiać tylko naginać dalej w dół. Teraz znów fragment po prostym i kolejna niechciana sytuacja szlak jest na tyle wąski, a tempo mojego biegu na tyle szybkie, że nie zauważyłem że delikatnie znosi mnie na prawo, prawa noga uśliznęła się w stronę urwiska i pociągnęła ciężar ciała, nie wiem ile miałem szczęścia że zdążyłem złapać słupek graniczny który akurat tam stał, nie chce wiedzieć co by się stało gdybym go nie złapał, więc nie spojrzałem na urwisko tylko pobiegłem dalej. Serce zabiło mocniej, a adrenalina rosła mocno, „tato dzięki że tam z góry nade mną czuwasz” Miałem pecha czy byłem nieostrożny nie wiem, nie będę nad tym rozmyślał wyścig trwa ! Mimo tych atrakcji na trasie utrzymuje pozycje i dobiegam na punkt kontrolny z wodą umieszczony na Przełęczy Nad Roztokami. Z tłumów kibiców którzy byli na punkcie ewidentnie usłyszałem kilka razy moje imię „Marek dawaj” nie wiem kto to był, nie spojrzałem przepraszam, ale musiałem robić swoje, wylałem dwa kubki wody na głowę, wypłukałem usta i ruszyłem dalej. Kibice krzyczeli dalej. Serce bije, słyszę je, to te piękne momenty kiedy unosisz się w powietrzu…
Teraz zaczyna się masakryczne podejście na „Okraglik” jest tak stromo że nie pozostaje nic innego jak pochylić głowę mocno do przodu i przejść do marszu. Sił ubywało, spojrzałem na zegarek, jest dobrze dasz rade Marek. Podejście miało chyba się nie skoczyć, wyciągało cała energie, do tego żar z nieba… grzeje oj grzeje. Choć biegliśmy w większości pod drzewami to słońce przebijało się miedzy koronami drzew i nie miało litości. W końcu widzę szczyt „Okrąglika” a na nim paru dopingujących turystów, ich brawa pozwoliły mi nawet wbiec końcówkę podejścia, to się chwali ;) Na „Okrągliku” odbijam na czerwony szlak i już do Cisnej po drodze jeszcze tylko „Jasło” chociaż tylko to chyba za delikatne słowo. Zbiegając z „Okrąglika” czułem opór w nogach, nie było to tempo jakie bym chciał. Ale nie miałem innego wyjścia nie mogłem zaryzykować i puścić hamulca jeszcze przed „Jasłem” Rozmarzyłem się na chwile na polanach, było tak przejrzyście… widoki zwalały z nóg ale to wciąż wyścig pamiętaj Marek ! Czas płynął, nikt nie miał zamiaru go zatrzymać musiałem gonić. Zaczyna się zabawa z podejściem na „Jasło” znów czuje jak uchodzi ze mnie energia. Czas na moja broń, wyciągam 3 żelki obsypane cukrem i wchłaniam je w szybkim tempie, po minucie już czuje się lepiej, przyspieszam kroku, jestem co raz wyżej ba nawet wyprzedziłem jedną osobę jeszcze. „Jasło” zdobyte znów natrafiam na kilku turystów, w tym oczywiście przepiękne turystyki ahhhh : ) Pobiegłem dalej i krzyknąłem naprawdę głośno „GÓRY SĄ ZAJEBISTE”
Przede mną ostatnia faza wyścigu, pozostał tylko zbieg z góry, wiedziałem że jest długi i bardzo stromy, bardzo stromy. Zacząłem szybko i trzymałem tempo ale strach mi się większy w oczach włączył i musiałem zwolnic, upadek na tym fragmencie nie skończył by się tak szczęśliwie jak ten na początku biegu. Zbieg obfity w korzenie i wystające większe kamienie, do tego było dość ślisko, nie walczyłem o pudło (przynajmniej tak mi się wydawało) wiec nie było sensu ryzykować. Czwórki już bolały, ale znam ten ból nie przestraszy mnie, naginam dalej w dół. Powoli słychać było już okrzyki z mety, tak jestem blisko zdecydowanie. Wyprzedziła mnie jeszcze pierwsza Rzeźniczkowa niewiasta, po czym za nią ruszyłem, ale widziałem już że nie mam szans dotrzymać jej tempa. Kilka zakrętów i było widać co raz więcej ludzi sprawa była jasna zaraz będzie meta, serce biło znów mocniej spojrzałem do tyłu, nikogo nie ma, więc zacząłem się już cieszyć wymachując rękami… taaaaak !!! To te chwile, wbiegam na tory wąskotorówki, mostek i kawałek asfaltem do mety. Uniosłem ręce i krzyknąłem kilka razy „Jeeeeeeeeeeeeeeeeeea”, udało się!
Wielkie podziękowania dla „Wkurw TEAMU” za super spędzony czas i wspólny start jak i doping na trasie Rzeźnika ;)
Marek Grund 2:45:44h
Miejsce 19
M20 - 4
Bieg dedykuje mojemu ojcu który obchodził by dziś swoje 64 urodziny
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Truskawa (2015-06-08,00:20): Nie wiem jak to się stało, że Cię nie widzieliśmy na mecie. jeszcze raz gratulacje! Poleciałeś super! :)
|