2015-04-29
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| DOGONIĆ SZYMONA (czytano: 1470 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://runforlifetom.wordpress.com
Każdy swojego Szymona ma. Taka jest prawda. Żeby rozwijać się sportowo potrzebna jest rywalizacja, ktoś na bliskim ci poziomie, albo lepszy, tak, żebyś mógł się przy nim rozwijać. Kolejne bodźce, wyzwania, motywacja, która każe ci wyjść na kolejny trening, nie odpuszczać, bo ten drugi na pewno nie odpuszcza nawet, gdy ślisko na drodze, zaspy dwumetrowe, deszcz, błoto, zimno, palące słońce, wiatr, gwoździe i pinezki na drodze, deszcze meteorytów… Przesadziłem? Wy tak nie macie?
Pamiętam swoje początki. Zasadziłem drzewo, zbudowałem dom, zostałem ojcem i… cóż z każdym miesiącem obrastałem tłuszczykiem samozadowolenia. Dosłownie. Wchodząc na wagę miałem wrażenie, że urządzenie zgniatane przez moje stopy jest na pewno uszkodzone. Elektronika zawiodła, przepaliły się obwody, wszak, gdy patrzyłem w lustro różnicy zbytniej nie widziałem, to tylko złośliwość rzeczy martwych, a nie słodycze, Pepsi i nieruchawy tryb życia. A te zaokrąglenia? Eeee tam, podbudowa pod masę mięśniową.
MÓJ PIERWSZY SZYMON
Ogólne samopoczucie nienajlepsze. Zapuściłem się. Patrząc na swoje dziecko doszedłem do wniosku, że muszę coś ze sobą zrobić, bo za kilka lat będę przypominał Jabbę z Gwiezdnych Wojen, gdy w swoim wyobrażeniu byłem co najmniej Hanem Solo. Wjazd na Górę Parkową z wózkiem kończył się zadyszką i kołataniem serca.
A że zawsze idę na całość, wpadłem na pomysł, głupawy… Dwa miesiące treningu i pierwszy maraton.
W tym czasie dowiedziałem się, że maratony niedawno zaczął biegać mój kolega. Czas jego maratonów był blisko 45 minut lepszy od czasu z mojego pierwszego maratonu. Od tamtego czasu zaczął się mój korespondencyjny pojedynek z Szymonem numer 1. Mój znajomy, chyba nie był go do końca świadom.
Pierwszy wspólny bieg na zwodach… Najgorsze było to, że ten mój kolega postanowił dotrzymać mi towarzystwa na pierwszych kilometrach. Rozmawiał ze mną, opowiadał o różnych sprawach, a ja dukałem coś między rozpaczliwymi oddechami. Ogarnęło mnie zniechęcenie. Uprzejmie poinformowałem kolegę, że jeszcze jedna wymiana zdań i mózg mój obumrze z niedotlenienia i lepiej, żeby kolega biegł swoim tempem i pozostawił mnie z moim egzystencjalnymi problemami sam na sam. Szanowny kolega pobiegł i zobaczyłem tylko jego plecy. Ja sam wypluwając płuca dotarłem do mety kilka minut później.
AMBICJA
Więcej treningów, więcej startów. Do profesjonalizmu daleko, brak czasu na bieganie więcej niż 2 w porywach 3 razy w tygodniu. Z każdymi jednak kolejnymi zawodami plecy kolegi się zbliżały. I przyszedł ten czas, kiedy to ja zacząłem wyprzedzać kolegę. 10 km, maraton. Byłem górą. I co? Kolega przerzucił się na triathlon, a ja nie miałem kolejnego Szymona pod ręką. Rozważałem przerzucenie się na tę samą dyscyplinę sportu, co kolega, ale ledwo starczało mi czasu na bieganie, gdzie więc upchnąć pływanie i jazdę na rowerze? Bodźców zabrakło. Przyszła stagnacja w wynikach. Zabrakło… rywala.
PIERWSZY W MIEŚCIE
Chyba byłem pierwszym maratończykiem w rodzinnym mieście. Na listach startowych nie było przez kilka ładnych lat lokalnych rywali. Czasy, które osiągałem były dla mnie wystarczające, choć trudno było powiedzieć, że zachwycały. Bardziej cieszyłem się tym, że zaczęła biegać moja żona i tato.
Przyszedł jednak czas, kiedy nastąpił w Polsce i mojej okolicy bum na bieganie. Nagle listy startowe wypełniły się zawodnikami, których znałem mniej lub bardziej. Rocznikowo młodszymi, ale też takich w wieku zbliżonym. Ich pierwsze stary i maratony i… czasy lepsze od moich życiówek. Przespałem zupełnie ten okres. Zachodziłem w głowę, jak w tak krótkim czasie amatorzy potrafią śrubować te niesamowite wyniki. Poprawiali się z zawodów na zawody, gdy ja obrastałem po raz kolejny tłuszczykiem samozadowolenia.
RYWALIZACJA
Najgorsze były rozmowy „między nami maratończykami”. Uznałem, że do tych maratonów to ja się nie nadaję, nie jestem do nich stworzony. Niemal każdy z nowych biegaczy czuł, że bieganie to jego pasja. Nie mogli doczekać się kolejnych treningów, czuli siłę i moc, by biegać jak najczęściej i jak najdłużej się da. Widząc ich zapał… zazdrościłem. Przyznaję, wciąż zazdroszczę. Ja sam biegania nie lubię, nawet nie darzę go delikatną sympatią. Biegam, bo jeść lubię, bo wiem, że jak nie będę, to zagram Jabbę w Gwiezdnych Wojnach bez charakteryzacji. Zmuszam się, żeby wyjść na trening, zmuszam się, żeby przebierać nogami pod górkę w założonym tempie. Staram się kształtować charakter wypełniając założenia, nie odpuszczając. Cóż z tego, że ten mój heroiczny wysiłek nie przekłada się na coraz lepsze wyniki? Geny? Właściwie ich brak? Brak u mnie owej iskry Bożej? Jeśli biegam tylko, by utrzymać wagę, to czym w końcu się przejmuję?
AMBICJA, RYWALIZACJA, ADRENALINA
Cóż, jestem jak jakiś człowiek pierwotny… Rywalizacja, adrenalina, ambicja, to właśnie mnie napędza.
Patrząc na innych mam wrażenie, że im przychodzi wszystko łatwiej. Wiem, że to nieprawda, ale moja mroczna strona osobowości podpowiada mi, że to jakaś nierówność społeczna. Po każdym treningu ledwie mam siłę na kolejny. Oczywiście, gdy mijam jakiegoś biegacza na trasie, to przyspieszam, wyprostowany niczym struna, szybki niczym łania… Wystarczy, że go minę i znów ubijam trasę kierpcami, jakbym utknął w maselniczce.
W sumie nie mogę narzekać. Pojawił się jeden rywal - Szymon, który jest poza moim zasięgiem. Czasy poniżej trzech godzin w maratonie są dla mnie równie prawdopodobne jak lot na księżyc. Są jednak inni, którzy wydają się w zasięgu. Motywują mnie, bo tej motywacji, w którymś momencie zabrakło. Jakiś rok temu wziąłem się za siebie, dzięki takim kolejny lokalnym rywalom. Zrzuciłem kilka kilo, ułożyłem trening bardziej rozsądnie. Efekty przychodzą. Poprawiam się z zawodów na zawody, czasem jestem lepszy od innych, czasem gorszy.
Gdy patrzę na kolejnych maratończyków z „mojego podwórka” widzę, że są w formie, bieganie stało się ich pasją. Sylwetki zbliżone do zawodników z czarnego lądu : ) szybcy, zmotywowani, zadowoleni. Ja z moją sylwetką... chyba na starcie przegrywam.
Walczę ze sobą każdego dnia. Chyba nie jestem w stanie się aż tak poświecić. Bieganie nie jest moją pasją. Mam za to inną pasję, wspaniałą, niesamowicie przyjemną... słodycze.
Wiem, że powinienem zwiększyć ilość treningów, schudnąć, ale… stary już jestem.
Pociesza mnie jedynie fakt, że każdy ma swojego Szymona. Nawet tytułowy Szymon, za którego zresztą trzymam kciuki. Ale to dzięki takiej zdrowej rywalizacji można się rozwijać. Na księżyc nie dolecę, ale niejedno masło jeszcze na trasie ubiję ; ) Wiem, że już inni dziś biegali, pewnie ich forma rośnie. Cóż… łatwo skóry nie sprzedam! Tyle że, strasznie nie chce mi się dziś wychodzić biegać ; )
Pozdrawiam Szymona ;)
Foto: Wikipedia
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Truskawa (2015-04-29,13:00): To prawda. Mam swojego Szymona. :) mamusiajakubaijasia (2015-04-30,08:01): Rewelacyjny wpis!
|