2015-04-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Dębno 2015 (czytano: 1226 razy)
Maraton w Dębnie za mną. Był najważniejszym startem pierwszej części sezonu, i to pod niego dostosowałem swój plan treningowy (niestety znów autorski, a nie jakiś porządny). Czasem było dobrze, czasem źle, ale ostatecznie na maratonie było OK, wręcz bardzo OK. Aż sam jestem zdziwiony.
W przygotowaniach dwukrotnie poważnie zwątpiłem w sukces w stolicy polskiego maratonu. Parę dni po Maniackiej Dziesiątce złapałem tradycyjne wirusowe zapalenie gardła, jak co pół roku. Sześć dni bez biegania, tylko kurowanie się w domu. Wyrzuciło mi to z treningów ostatnie długie wybieganie (36-37km) i parę pomniejszych treningów. Kolejne tygodnie musiałem lekko zmodyfikować, żeby jako tako kilometraż, siła biegowa i prędkość nie ucierpiały. Ślady osłabienia odczułem na Półmaratonie Warszawskim, gdzie po 17km zaliczyłem coś jakby maratońską ścianę. Nie zdołałem nawet zmieścić się w 1:40. Cóż, i tak nie był to start przewidziany do bicia rekordów...
Drugim, poważniejszym, powodem do zmartwień był niespodziewany odcisk na stopie, formatu ok. 3x5cm, który pojawił się we wtorek (pięć dni przed Dębnem) po tempówkach na stadionie. Po biegu standardowa obsługa odcisku, ale znów musiałem nieco zmodyfikować plany. M.in. ostatni przewidziany trening, z czwartku, przełożyłem na piątek, skracając zarazem czas regeneracji przed startem. A że stopa nie w pełni wyzdrowiała, obawiałem się, że gdzieś na trasie się odezwie. W końcu to już nie byle co, tylko maraton, i na ostatnich kilometrach nawet drobny, nieodczuwalny na 10km szczegół może okazać się czymś nie do zniesienia...
Co ciekawe, przed ostatnim treningiem w domu (właśnie wtorkowe tempówki) zerwała mi się sznurówka w bucie (startowym). Zdecydowałem się nie zakładać nowych sznurówek, bo bałem się, że byłyby zbyt luźne albo ciasne, i to też by mi w biegu przeszkadzało. Związałem końcówki przy zerwaniu na podwójny supełek i miałem nadzieję, że będzie OK. Wtorkowy bieg (16km) przebiegł bez problemów, ale jak będzie na 42km, nie wiedziałem.
Łącząc te trzy fakty – obawiałem się, że w niekorzystnych okolicznościach mogę nie zmieścić się w limicie 5h.
W sobotę wróciłem do domu z Poznania po 22, w miarę szybko poszedłem spać, załatwiwszy jedynie nieco konferencyjnych spraw na mailu. W niedzielę pobudka o 6:40, jakieś solidne śniadanie i w drogę. Do Dębna dotarłem około dziewiątej. Ekspresowo odebrałem pakiet startowy i pakiet regeneracyjny, będąc bardzo pozytywnie zaskoczony ich zawartością, ale zarazem pogrążony w rozważaniu "do czego mi kwas chlebowy?". Później chwilę posiedziałem, trochę połaziłem, w międzyczasie zjadłem dwa banany i coś słodkiego, rozgrzałem się, przełamałem się do skorzystania z czegoś dziwnego zamiast toi-toi"a (pamiętając Maraton Warszawski, na którym korzystałem z WC na 10. km, i Półmaraton Warszawski, przed którym kolejki do toi-toi"ów były tak długie, że wielu, w tym ja, spóźniło się na start), i parę minut przed jedenastą dotarłem o strefy startu. Ledwo zdążyłem się rozebrać i poprawić sznurówki, starter dał sygnał do startu. A odliczanie gdzie? ;)
Taktyka na bieg była prosta, zacząć od tempa 5:20min/km i poprawiać je o 5sek/km co 10km, na ostatnich 2km dając z siebie wszystko. Miało to pozwolić na powalczenie o 3:40, przy założeniu, że stopa nie przeszkodzi, ani nic innego nieprzewidzianego się nie stanie. Pacemakera na 3:40 nie było, więc mogłem spokojnie skupić się na swoim tempie (zauważyłem, że biegi na wynik, jeśli są pacemakerzy, nie bardzo mi wychodzą, chyba podświadomie się do nich dostosowuję, choć zawsze niby biegnę po swojemu). Trasa według GoogleMaps płaska, więc miała ułatwić trzymanie tempa.
Początek to dwie pętle po mieście. Mieszkańców masa, kibiców masa, świetna atmosfera. Rozumiem już, dlaczego na forum tak chwalono tę imprezę. Zdecydowanie przyjemnie się biegło na tych pętlach. Pierwszy kilometr – 5.13. Coś za szybko, postanawiam zwolnić. Drugi kilometr – 5.07. No żesz... Staram się zwolnić, by dobić do tego 5:20min/km. Znacznik trzeciego kilometra przeoczyłem, na czwartym okazało się, że zrobiłem 2km w 9.56. Ręce mi opadły... W końcu 5. kilometr przyzwoicie – 5.17; 6. nieco szybciej, 5.10. Była nadzieja, że się nie "wybiegam" na początku i nie stracę na końcówce. Ale cóż, kolejne kilometry znowu szybciej: 5.00, 5.01, 4.54, 5.12, 5.01. Co tu zrobić?
Na 12. kilometrze pierwsze picie (czyli fragment marszem). Wolałem pić na trasie za często i nieco za dużo niż za mało i się odwodnić. Ale i to nic nie dało – kilometr w czasie 5.11. I kolejne w okolicach 5.00-5.05, ze skokami tempa, niestety. Niech będzie, poddałem się – wyjdzie co wyjdzie... Zwłaszcza że niedługo potem padła bateria w sensorze na stopie i nie miałem już jak kontrolować tempa bieżącego, musiałem lecieć na wyczucie i kontrolować się co kilometr.
Duża pętla biegła lasami i polami. Ładne okolice, sporo jeziorek, rzeczek (w Dargomyślu z tamą), niepłaski teren. Łabędzie, bociany, motolotnia... Było co oglądać. W miejscowościach (Dargomyśl, Cychry) sporo kibiców, mniej lub bardziej aktywnych. Biegło się fajnie. Jedynie wiatr przeszkadzał. Ale skoro fragment jest po wiatr, to powinien być fragment z wiatrem. Niestety w Dębnie to nie obowiązuje, zdecydowanie więcej kilometrów było pod wiatr ;)...
Około 15. kilometra poczułem głód. Super! Przy najbliższym punkcie porwałem dwa kawałki banana, jednego zjadłem od razu, drugi biegł ze mną kilka kilometrów. Ciężko się je w biegu, nawet tak małe kawałki.
Biegłem swoim tempem, czasem byłem wyprzedzany, czasem wyprzedzałem. Koło 18. kilometra mijałem dwójkę biegaczy rozmawiających o maratonie w Berlinie (chyba) – chwalili organizatorów zwłaszcza za dwa piwa na mecie. W ogóle podczas biegu można fajne rzeczy podsłuchać. ;)
Wbiegając do Dębna mijamy 21. kilometr. Czas 1:46.29, czyli połówka w ok. 1:47 (choć w oficjalnych wynikach mam niby 1:46.46). Pomyślałem, że spory zapas na 3:40, a może uda się te 3:35 złamać.
Znów pętla po mieście, masa kibiców, przybijałem piątki dzieciom, miło się znów przebiegało. Poza fragmentem przy dworcu, z kostką brukową, którą moja stopa bardzo niemile odczuwała – ale to tylko krótki fragment. Metę minąłem nie będąc zdublowany, ucieszyłem się. Zostało już tylko 17,2km. Ktoś z kibiców krzyknął, że teraz to już z górki. Zaśmialiśmy się w grupie. Ogólnie i wśród biegaczy atmosfera była pozytywna.
Wybiegamy z Dębna, drugi raz duża pętla. Znów te same lasy, jeziora, te same punkty odżywcze. Już nawet teraz nie wiem, ile razy łącznie się zatrzymywałem na picie, na pewno drugi raz zabrałem banana na drogę, zjadłem go znów kilka kilometrów dalej.
Po 33 kilometrach czekałem na ścianę. W końcu biegłem szybciej niż planowo, w końcu było sporo pod wiatr. 34. kilometr – 4.58, 35. – to samo (ale oba z wiatrem). W końcu jest, 36. – 5.16. Niby ściana to nieprzyjemny moment biegu, ale jakoś się ucieszyłem, zwłaszcza że objaw był tylko obiektywny, nic nie czułem, tylko tempo spadło. Ale był to fałszywy alarm. 37. kilometr w 5.06, 38. (z piciem) w 5.11, 39. (już po mieście, z wiatrem w plecy) w 4.45. Ale tam znów kostka, stopa przypomniała o sobie na dobre, i wtedy dopiero zmęczenie się pojawiło tak na serio – chyba za wcześnie się rozluźniłem przed metą. Nie pomagało zapomnieć o tym zachęcanie maszerujących do biegu. 40. kilometr w 5.10, na 41. postanowiłem się napić i przy okazji trochę odpocząć, więc wyszło 5.23. I końcówka, w miarę przyspieszyłem, choć było pod wiatr. 42. kilometr w 4.51, ostatnie 195 metrów w 41 sekund. Dobiegłem, widząc czas brutto poniżej 3:35, czyli netto poniżej 3:34. Po medalu i folii sprawdzam na zegarku dokładny czas – 3:33.44. Może gdyby nie picie na koniec, byłoby 3:33.33? Ale i tak ładnie. Ponad 6 minut lepiej niż w planie. Z delikatnym negative splitem (12 sekund, przy założeniu, że znacznik 21km był dobrze ustawiony). Cuda się zdarzają...
Schłodzenie nie do końca udało się wykonać. Stopa ciągnęła straszliwie. Okazało się, że rana po odcisku się otworzyła zupełnie. Ledwo chodziłem. Jednak poza tym było OK, mięśnie w miarę dobre, bez skurczy itp. Żadnych otarć, innych ran poza stopą, bóli stawów. Może znów za wolno pobiegłem? Średnie tętno 142 coś o tym może powiedzieć. ;)
Po posiłku regeneracyjnym i uzupełnieniu płynów (wodą i izotonikiem oczywiście) oraz dopingowaniu finiszujących zacząłem zbierać się do domu. Dotarłem tam ok. 18:00. W nastroju pozytywnym. Cała organizacja biegu perfekcyjna, kibice i wolontariusze świetni. Udało się zrealizować cel, z nawiązką. Życiówka pobita o 19 minut 58 sekund. Na każdym międzyczasie poprawiałem pozycję (według brutto od 794. na pierwszym pomiarze do 448. na mecie). Ostateczne miejsce (435. netto, na 1820 osób) to może nie czołówka, ale i tak nieźle. Jak na człowieka, który dwa lata temu wracał do biegów praktycznie po ponad rocznej przerwie (roczny przebieg 2012 – ok. 96km; tygodniowy przebieg w minionym tygodniu – ok. 92km), który jeszcze siedem lat temu szczerze nie cierpiał biegania dłuższego niż na 100 metrów, którego życiówka na 1000 metrów ze szkoły to porywające 4.55. No nic, człowiek się rozwija, kiedyś musi...
A teraz czas na kurowanie stopy, zejście z kilometrażu i walkę o poprawę wyników na krótszych dystansach. Zwłaszcza muszę popracować nad półmaratonem, mocno chcę pobiec w Nowej Soli i zwłaszcza we Wrocławiu. Szybkich, atestowanych dziesiątek na horyzoncie (do lata) brak. Na koniec czerwca standardowo cross zielonogórski, 12km, i znów walka o zejście poniżej 1h. Oby tym razem się udało. A już za półtora tygodnia Latający Olęder, półmaraton po lasach, termin świetny, będzie możliwość biegowego delektowania się wiosną.
Patrząc na stopę myślę sobie, jak to dobrze, że jednak nie skusiłem się na start w HARPAGAN-ie w tym roku. Niby szkoda, bo byłoby to dziesięciolecie mojego pierwszego startu tam – ale, jak się wydaje, i tak bym tam wiele nie zdziałał. Jakoś ostatnio mam dziwną skuteczność (negatywnych) przeczuć... W ramach BnO czekam na lipcową Szagę i na jesienne Oriento Expresso.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |