2014-11-26
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bieg Katorżnika 2014 (czytano: 1008 razy)
Bieg Katorżnika 2014, czyli ile kto przebywa w błocie i dlaczego
Osławiony Bieg Katorżnika, kultowa impreza Wojskowego Klubu Biegacza "Meta", który odbywa się w Kokotku k/Lublińca w tym roku miał już 10 edycję.
Bieg, na który od 3 lat nie mogliśmy się dostać z powodu limitowanej ilości miejsc, w tym roku w końcu i dla nas stał się dostępny. Dla nas, znaczy dla Księżniczek - Beaty i Doroty i dla Twardzieli - Piotra i Dawida.
Zapisy jak zawsze trwały krótko, zwłaszcza dla płci brzydszej, ale już w lutym wiedzieliśmy, jakie mamy plany na połowę sierpnia. Zapłaciliśmy po 200,00PLN od sztuki i zaczęliśmy oglądać zdjęcia i czytać relacje, aby wiedzieć co nas czeka.
Wiedzieliśmy, że trzeba być twardym, wiedzieliśmy, że wszystkie ubrania i buty trzeba będzie przekazać po biegu organizatorowi i że to fajna zabawa....
16 sierpnia z rana zaparkowaliśmy nasze bryki na ogromnej łące, która pełniła dzisiaj rolę parkingu. Odebraliśmy pakiety startowe i zaczęliśmy sie przebierać w specjalnie na ten bieg przygotowane ciuszki. Najładniejsze były rękawiczki dziewczyn - nowiutkie, pachnące, po babsku różowe i do tego w kwiatki. Pozostała garderoba nie wymagała komentarza, no może poza spodenkami Dawida, w których pękła gumka i całą drogę trzymał je w garści - do dzisiaj nie rozumiemy dlaczego nie wyskoczył z nich podczas przeprawy przez błoto.
Ze względu na pojemność trasy, bieg główny odbywa się na raty w 6 równorzędnych biegach. Pierwszy start było o11.00 - w nim uczestniczyli Piotr i Dawid oraz około 100 innych nawiedzonych mężczyzn, póki co czystych i przystojnych. Pół godziny później ruszyli do boju dziennikarze i VIP-y - tu tłumów nie było. W samo południe wystartowały Księżniczki, czyli odważne dziewczyny z różnych rejonów Polski, wszystkie uśmiechnięte i pewne siebie, chociaż tylko niektóre wiedziały co nas czeka. Mężczyźni startowali jeszcze w trzech turach i zawsze był komplet. Najwięksi twardziele skuci w pary kajdankami wystartowali o północy i katowani przez całą noc, docierali do mety około południa. Przed południem, zanim my ruszyliśmy na trasę widać już było mnóstwo małych, większych i średnich biegaczy brudnych od stóp do głów, z ogromnymi medalami na szyi i z jeszcze większymi uśmiechami na twarzach. Był nawet bieg babci i dziadka - startował jeden dziadek i jedna babcia - zwycięstwo mieli w kieszeniach już na starcie, ale zabawę jak żadni inni emeryci. W sumie startowało ok 1500 osób w tym zawodnicy z Niemiec, Ameryki, Holandii, Słowacji, Anglii, Belgi, Czech, Francji i Ukrainy. Wszyscy przyjechali do lublinieckiego Kokotka, by zmagać się z tym, co dla "normalnych" ludzi jest szaleństwem. Dla których nie straszne ani błoto, ani szuwary, bagna, trzęsawiska, ani nawet pijawki czy zatopione w rowach melioracyjnych konary i kolczaste druty. Nic nie jest w stanie zniechęcić ich przed startem w tej wyjątkowej na skalę światową imprezie, której największą siłą jest niepowtarzalna atmosfera.
Przed startem jesteśmy kilka razy kontrolowani i przeliczani. Nie wiem czy liczył nas ktoś na mecie, ale chyba tak, bo ostatecznie wszyscy z błota wyszli. Start, to było ostatnie miejsce, gdzie zawodnicy wyglądają jak ludzie, a dziewczyny to nawet na numerach startowych mają notkę, że to księżniczki. Księżniczki, które za chwilę ruszają na wojnę.
Prowadzący tryska humorem, wszystkie się uśmiechamy, czas płynie........start!!! i skokiem do wody jeziora, gdzie przy plaży stoi napis: ZAKAZ KĄPIELI, zaczynamy swój wyścig. Woda zimna, brudna i głęboka. Co niższe dziewczyny już do pomostu muszą płynąć. Przeciskamy się pod pomostem na którym stoją setki ludzi i trzymają setki aparatów fotograficznych. Błyskają flesze, a my z prądem znikamy w trzcinach, które tną nam skórę, plączą się pod nogami, przeszkadzają w pokonywaniu drogi. Jeszcze tego nie wiemy, ale jest to najprzyjemniejszy fragment drogi, a woda z czasem okaże się na tyle ciepła, że będziemy się w niej ogrzewać i na tyle czysta, że będziemy się w niej myć. Z jeziora przeskakujemy do rowu melioracyjnego, pełnego błotnistej zimnej mazi. I tak przez następne kilka kilometrów - z rowu do jeziora, gdzie woda trochę rzadsza, niż w rowie, więc można było się opłukać, trochę ogrzać, na nowo pokaleczyć trzciną, po to aby znowu wskoczyć w zimne błotko. Czasami błoto było tak gęste, że nie można było wyjąć z niego nogi, a płytko nie było - czasami do kostek, często do kolan, innym razem do pasa, bywało po szyję. No i w rowach z błotem były jeszcze niespodzianki - niewidoczne, czyhające na nas powalone kłody. Zmora tego wyścigu. Nasze piszczele kaleczone były co kilka kroków. Dobrze że podczas wyścigu nie było widać jak pokaleczone byłyśmy, bo pokrywało nas błoto. Czasami trasa wyprowadzała nas do lasu. Właśnie wtedy zaczęło padać i zrobiło się niezwykle ślisko, zwłaszcza, że biegać trzeba było slalomem. Potykałyśmy się nieustannie o korzenie, jagodzianki i kamienie. Raz poleciałam tak, że zatrzymałam się na trawie z nosem przed choinką. Monotonię slalomu po lesie zamieniłyśmy spowrotem na błoto w rowach, coraz gęstsze i głębsze. W połowie trasy trzeba było pokonać pomost nad jeziorem - aby się na niego wspiąć powieszona była drabina z leśnych, nieociosanych drążków. Problem polegał na tym, że była zerwana przez chłopaków, którzy wystartowali godzinę przed nami i drążki zwisały pionowo, a pomost nie należał do niskich. Po przebiegnięciu pomostu trzeba było wskoczyć do brudnej wody, której głębokości nie znałyśmy. Było wysoko nie tylko dla mnie. Dalej znowu błoto o różnej konsystencji, często wyjątkowo nieprzyjemnej w dotyku. Starałyśmy się pocieszać, że to takie Spa i cudowne działanie na celluit. Po drodze należało przemknąć pod kilkoma mostkami, przeczołgać się przez betonowe tunele z wodą poprowadzone pod drogą i pokonać jeszcze niezliczoną długość błotnistych rowów z przeklinanymi konarami. Takie potknięcie się o niewidoczny konar powodowało lądowanie twarzą w błoto, a przecież nie było czym nawet oczu przetrzeć....Do tego zaczęli od jakiegoś czasu wyprzedzać nas mężczyźni, którzy wystartowali godzinę po nas, a strasznie im się spieszyło, więc przewracali się co chwila i potrącali nas, w efekcie czego w błocie po uszy lądował prawie każdy.
Przed końcem trzeba było pokonać jeszcze jakiś ciemny opuszczony bunkier. Wskakiwanie przez okna, wychodzenie przez inne okna, wspinaczka po drabinkach - same atrakcje. Jeszcze trochę najczarniejszego błotka w lesie i trasa wyprowadza nas na plażę. Tu organizator przygotował kilka przeszkód do pokonania chyba już tylko ku radości publiczności - były opony do przeskoczenia, zasieki, czołganie, przeskakiwanie przez przeszkody, płotki i tylko jeszcze jedna ogromna kłoda na pomoście i w końcu meta. 10km pokonane, 10 km w błocie, wodzie, piachu. 10km, a czas w którym niemal maraton można przebiec. 10km biegu, który biegu nie przypominał, który był przeprawą przez niezwykle trudny poligonowy teren.
Tu nikt nie wyglądał jak człowiek, a w nas na pewno nie widać było księżniczek. Każdy otrzymał medal ważący ze trzy kilo i pozwolenie na umycie się w jeziorze z napisem kąpiel zabroniona. Błoto nadal było wszędzie, absolutnie wszędzie. Wszyscy wyglądaliśmy tak samo - jak błotne uśmiechnięte potworki. Dawid nie poznał siebie na jedynym zdjęciu jakie ma podczas zmagań. Wszystkie ciuszki, które teraz miały jeden wspólny błotny kolor wrzucaliśmy do kontenerów, a w namiotach można było spróbować zmyć z siebie czarną maź. Tak naprawdę przez trzy dni nie mogłam sie doszorować i błoto ciągle gdzieś było. Paznokcie potrzebowały jeszcze więcej czasu.
W tym roku na pewno byliśmy jedynymi Grudziądzanami uczestniczącymi w tym szalonym wyścigu, a być może w ogóle byliśmy pierwszymi reprezentantami naszego miasta w błotnej przeprawie od 10 lat. Mamy medale, bez dwóch zdań medale wyjątkowe i mamy elektroniczne dyplomy. Z mojego wynika, że przebywałam w błocie najdłużej z naszej ekipy, bo aż 3 godziny17minut i 29 sekund. A przebywałam w błocie z własnej i nieprzymuszonej woli i do tego za swoje pieniądze. Płaciłam, więc korzystałam, bo nigdzie nie ma tyle błota co w Kokotku, więc należało się w nim porządnie unurzać. Zabawa rzeczywiście była przednia, ale wysiłek też nie mały i ciałko pokaleczone tu i ówdzie.
Zabawa, która czasem przypominała wojenne manewry. Wtedy budziła się we mnie Księżniczka i stwierdzałam, że wojna nie jest dla kobiet. Bieg Katorżnika katuje, upadla i miesza z błotem, niemniej przygoda warta przeżycia i nie warta powtórzenia. Oczywiście z mojego punktu widzenia, bo zbyt łatwo o kontuzję i zbyt trudno o lepszy czas, a celluit nie zniknął.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |