2014-10-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Silesia Marathon, czyli zasłużona porażka (czytano: 1305 razy)
Jeszcze na dwie godziny przed startem w Silesia Marathon, jedząc śniadanie, zastanawiałem się, na jaki czas pobiec. Z jednej strony kusiło mnie, aby spróbować na 4 h, ale rozsądek podpowiadał, że szybciej niż 4:15 nie dam rady. W końcu zdecydowałem się na kompromis i nastawiłem sobie tempo „wirtualnego partnera” w Garminie na złamanie 4:05, czyli lekką poprawę życiówki. Wymyśliłem sobie, że jak na początku będzie ok. to może jeszcze znajdę siły, aby przyspieszyc i gonić cztery godziny, a jak nie, to spadnę do grupki biegnącej na 4:15 i zabiorę się z nimi.
Początek biegu był bardzo miły. Wprawdzie pierwsze kilometry pod górkę, ale temperatura wprost idealna do biegania. Zacząłem ciut wolniej, ale gdzieś około 5 km dołączył do mnie Janek M. z Truchtacza i powoli zacząłem razem z nim gonić stracone wcześniej do życiówki sekundy. Pierwszy mały kryzys złapał mnie ok. 14 km, gdy uświadomiłem sobie, że jestem już trochę zmęczony, a mam do przebycia jeszcze dwa razy tyle. Ale to był taki kryzys bardziej psychiczny niż fizyczny i szybko minął. Tym bardziej, że zacząłem się zbliżać do bardzo znanych terenów w Mysłowicach. Fajnie było pobiec ulicami, które zna się przede wszystkim z jazdy samochodem. W Mysłowicach około 20 km dużo radości sprawił mi doping ekipy Truchtacza i… to był w zasadzie koniec miłego biegu. Na półmetku miałem około 1,5 minuty straty do życiówki, ale już czułem, że raczej nie zdołam tego nadrobić. Parę kilometrów dalej, na Giszowcu, czekała Maja z czekoladą na wzmocnienie. Zjadłem parę kawałków, popiłem wodą, Maja pobiegła ze mną kilkaset metrów, ktoś z kibiców krzyknął mi „witam sąsiada”, wybiegłem w stronę Nikiszowca… i to był kolejny punkt, w którym poczułem, że muszę się skupić przede wszystkim na tym, aby za dużo nie tracić, bo gonić wyniku nie mam już siły. Do Nikiszowca jakoś dobiegłem. Wydawało mi się, że jeszcze nie zwalniam, ale co spoglądałem na Garmina, to pokazywał tempo mocno powyżej 6 min/km. Na początku myślałem, że GPS coś przekłamuje na krętych uliczkach, ale niestety, zegarek pokazywał właściwe tempo. Przekonałem się o tym niedługo po wybiegnięciu z Nikiszowca, gdy na dość długim podbiegu usłyszałem za sobą stukot dużej ilości butów. Odwróciłem się i zobaczyłem… grupę biegnącą na 4:15. Byłem lekko zszokowany, że już mnie doszli. Jeszcze bardziej deprymujące było, gdy zaraz mnie wyprzedzili, a ja nie potrafiłem się z nimi utrzymać, choć próbowałem. Zacząłem sobie w głowie przeliczać, jakie tempo powinienem utrzymywać, aby dobiec do mety chociaż poniżej 4:20, czyli szybciej niż rok temu. Przez chwilę wydawało mi się to możliwe, a nawet niezbyt trudne. Ale tylko przez chwilę. Na Muchowcu nawet niewielkie wzniesienia zaczynały nagle rosnąć do rozmiarów ogromnych gór. W dodatku zza chmur wyszło słońce. Nie mogłem się powstrzymać przed przechodzeniem do marszu na punktach z wodą. Na podbiegach również albo biegłem najwolniejszym chyba możliwym truchtem, albo, szczególnie przed ich końcem, szedłem. Na osiedlu Paderwskiego, potem koło Spodka miałem już zupełnie dosyć tego maratonu. Myślałem tylko to tym, żeby jakoś dowlec się do mety w jakimkolwiek czasie. Przestało mi zależeć nawet na tym, aby bronić się przed grupką biegnącą na 4:30, ani aby uciekać przed Jankiem, którego wyprzedziłem jeszcze przed półmetkiem, a na agrafce na Muchowcu widziałem całkiem niedaleko za mną. Przed metą, na ostatnich kilkuset metrach udało mi się przyspieszyć do tempa…6:05 min/km. I to był finisz na miarę moich możliwości. Skończyło się na 4:25:06.
Tak więc ten maraton przegrałem. Myślę, że gdybym zaczął spokojnie, na 4:15, to może bym ten czas osiągnął. Ale nie żałuję, że tak nie zrobiłem. Bo gdyby się to udało, to pewnie bym sobie wyrzucał, że może jednak trzeba było spróbować mocniej. A tak to przynajmniej mam jasność – zaryzykowałem, przegrałem. Trudno.
I to tyle o mnie. Muszę jednak jeszcze napisać coś o samym biegu. W tym roku na Silesii na organizację naprawdę nie można było narzekać. Trzy koszulki w pakiecie startowym robią wrażenie (w tym jedna pamiątkowa za ukończenie wszystkich dotychczasowych edycji). Do tego bardzo ładny buff. Przed biegiem najbardziej kontrowersyjne wydawało się zlokalizowanie startu i mety przy centrum handlowym. Muszę przyznać, że sam miałem co do tego mieszane uczucia, ale teraz muszę przyznać, że był to świetny pomysł. Fajnie, że start i meta były w jednym miejscu; odpadł jeden problem – gdzie zostawić samochód. Ogromne parkingi sprawiły, że można było się wyspać, spokojnie zjeść śniadanie i przyjechać prawie na ostatnią chwilę, bez obawy, że nie będzie gdzie stanąć. W ciepłym centrum można było poczekać do samego startu. Nie było też żadnych kolejek do wc – a każdy wie, że to ważna sprawa przed biegiem. Po biegu – też fajnie. Przede wszytkim duża ilość knajpek. Pierwszy raz po biegu mogłem zjeść coś ciepłego. Jako że nie jem mięsa, zwykle nie korzystam z bonu na kiełbasę czy grochówkę. A teraz, jako że meta była tuż obok Pizza Hut, mogłem sobie zjeść pyszną wegetariańską pizzę. Leżaki za metą – bezcenne :). Od zeszłej niedzieli bardzo ciepło myślę o naszej największej firmie ubezpieczeniowej, która te leżaki sponsorowała. Dobrym pomysłem organizatorów był konkurs dla kibicujących grup. Dzięki temu na trasie działo się więcej niż zwykle (tu przy okazji wielkie gratulacje dla ekipy Truchtacza za drugie miejsce!). Fajnie, że dość znacznie zwiększyła się frenkwencja. Dzięki temu cały czas widziałem przed sobą i czułem za sobą innych biegaczy, a to zawsze dużo lepiej niż biec zupełnie samemu pustą ulicą. Tak więc w sumie był to bardzo udany bieg. Żeby tylko wynik był lepszy… Ale to może uda się osiągnąć w przyszłym roku. Bo oczywiście na pewno w Silesia Marathon po raz siódmy pobiegnę :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu DamianSz (2014-10-12,18:53): Ty chyba planujesz napisać doktorat na temat swojego łamana 4 h w maratonie ? ;-) Ważniejsze od naszych wyników jest sama uciecha z biegania. Moim celem jest złanie 3 h ale jak tego nie zrobie nic wielkiego sie nie stanie. Ważne dla mnie jest, żeby wciaż mieć ochotę próbowac to zrobić.
creas (2014-10-12,19:50): Bo nie chodzi o to, żeby złapać króliczka... :) Ja też się tymi 4 h specjalnie nie przejmuję, chociaż próbować będę. Aż do skutku :) A radość z biegania faktycznie jest najważniejsza. Teraz, gdy już do żadnego biegu w tym roku się nie przygotowuję, biega mi się tak lekko i swobodnie. Czysta przyjemność, bez żadnego celu!
|