2014-09-15
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bieg 7 Dolin - historia porażek (czytano: 1119 razy)
"Do trzech razy sztuka" stara zasada sprawdziła się w moich potyczkach z B7D. Dopiero za trzecim podejściem udało mi się dobiec do krynickiego deptaku, by w głośnym dopingu, niemalże sprintem przemierzyć ostatnie metry tego ultramaratonu.
najpierw historia porażek
2012
Przygotowania do B7D zbiegły się w czasie z nauką do egzaminu radcowskiego, który to odbył się w tygodniu poprzedzającym start. Egzamin napisałam, i jak się później okazało, zdałam. Niestety, nie doceniłam zmęczenia psychofizycznego towarzyszącego 4-dniowym, wielogodzinnym zmaganiom naukowym i oczekiwaniu na wyniki. Uparcie twierdziłam, że długi bieg po takim stresie dobrze mi zrobi. Koledzy (sędziowie) kiwali z powątpiewaniem głowami, coś wspominali o paromiesięcznej regeneracji. Szybko pojęłam swój błąd. Sił starczyło tylko do 22km. Słabłam. Zmęczenie ciała i ducha tąpnęło mnie już gdzieś między Halą Łabową a Rytrem. Wiedziałam, że głowę zmuszę do współpracy, ciało też... tylko jakim kosztem? Czułam, że ukończyłabym bieg, za cenę długiego leczenia (tego, że złapię grypę byłam pewna). Po 2 miesiącach nieobecności w pracy, nie chciałam kolejnych 2-3 tyg zwolnienia lekarskiego. Trudno, po raz pierwszy zeszłam z trasy biegu. Było mi o tyle raźniej, że na ten sam krok zdecydowała się koleżanka, razem postanowiłyśmy odkuć się za rok.
2013
1:0 dla B7D mocno zdopingowało mnie do pracy. Więcej było nie tylko treningów, ale też bardziej świadomej regeneracji m.in. morsowanie i krioterapia. Zimę i wiosnę przepracowałam dość dobrze i wystarczyły dwa dni lata, żeby wszystko spieprzyć. Jednego upalnego dnia się potknęłam naruszając mięsień brzucha, przez co automatycznie siadła mi prawa strona ciała. Po czym w drugi równie ciepły dzień, wystartowałam w półmaratonie i korzystając z kurtyn wodnych zamoczyłam buty, czego efektem był trudnogojący się pęcherz na stopie, a jakże, prawej stopie... Może to samo spełniająca się przepowiednia, jednak czułam że będą kłopoty.... Na starcie B7D stawiłam się oklejona taśmami i nadwrażliwą poduszką stopy. Mimo to, do 59 km szło nieźle, czas w granicach 14:30 był realny do osiągnięcia, ludzie słabli, a mnie wręcz roznosiła energia. Nagle zahaczyłam o coś nogą, prawą... Zaczęłam walczyć o utrzymanie równowagi, choć przemknęła mi myśl, że nie warto. Okazała się prawdziwa. Pacnęłabym dupskiem o ziemie, to najwyżej by siedzenie parę dni bolało, ale otrzepawszy się poleciałabym dalej. A tak, osłabiona prawa noga nie utrzymała ciężaru ciała, przeprost kolana i mięsień 4-głowy uda odmówił współpracy. Nie mogłam się pogodzić, tyle pracy, a głupie potknięcie przekreśliło wszelkie biegowe plany grubą kreską.
Po limicie dokuśtykałam do Piwnicznej. Parę dni później usłyszałam, że głowy prawego mięśnia uda stanowią krwawą miazgę. Rozpoczęłam fizjoterapię. W międzyczasie uzgodniłam z Marcinem Świercem, że obejmie mnie opieką trenerską jak już stanę na nogi. Sobie obiecałam, że trzecie podejście do Krynicy będzie ostatnim. Jak się nie uda trudno, odpuszczę.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |