2014-09-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| "Wisienka Na Torcie" (czytano: 970 razy)
Krynica 2014
Wisienka na Torcie :0)
Festiwal Biegowy Krynica Zdrój 2014.
Pomysł wyjazdu do Krynicy zrodził się pół roku wcześniej, podczas planowania moich imprez biegowych na ten rok, przeglądając kalendarz startów na stronie maratonów polskich. Cracovia Maraton 2014 był na wiosnę, który zabukowałem już we wrześniu ubiegłego roku. Zastanawiałem się nad drugim maratonem na ten rok. Została do wybrania impreza jesienna, ponieważ postanowiłem przebiec dwa maratony w roku. Nie jest łatwo się zdecydować, bo imprez biegowych przybywa jak” grzybów po deszczu”. Krynica jednak od razu wpadła mi w oczy.
Festiwal to festiwal. Dwadzieścia różnych biegów w trzy dni to robi wrażenie.
Telefon do szwagra, pytam jedziemy? Długo się nie zastanawialiśmy.
Koral Maraton to będzie mój pierwszy górski maraton, wyzwanie nie lada, a żeby nie było za łatwo postanowiłem, że dzień wcześniej przed maratonem pobiegnę w „Życiowej Dziesiątce”.
Może uda się wykręcić jakiś fajny czas? Zobaczymy.
Dodatkowym smaczkiem wyjazdu będzie nasza rocznica ślubu, którą chcemy z Agą tam uczcić.
Do Krynicy dotarliśmy już we czwartek, przywitała nas piękna pogoda i niestety tłumy ludzi, z racji odbywającego się tam Forum Ekonomicznego.
Piątek to już nasze biegowe święto, „ekonomy” wyjechali, a biegacze opanowują miasto.
Poranny trening skoro świt, leciutko, delikatnie, tu już nie ma miejsca na szaleństwa tylko spokojne rozbieganie. Potem śniadanko, spacerek, wjeżdżamy kolejką na Górę Parkową skąd zachłystujemy się urokiem okolicznego krajobrazu. Gdy słoneczko już dało nam popalić, uciekamy szlakiem po lesie do Krynicy, po odbiór pakietów startowych. Tak ... kilku pakietów, ponieważ mieliśmy bojowe zadanie, aby odebrać pakiety dla naszych przyjaciół Ani, Kasi i Sebastiana, którzy dopiero wieczorem mieli dojechać na miejsce i prawie z marszu startować w biegu górskim na dystansie 36 km. Wracamy do pokoju a tu nie lada atrakcja, ponieważ tuż obok nas przechodzi wicemistrz Europy w maratonie Yared Shegumo. Aga była tak oczarowana spotkaniem z mistrzem, że nie mogło być inaczej jak prośba o wspólne zdjęcie oraz autograf dla naszej Harpagańskiej rodziny - nie odmówił !!! (Żona Yareda równie sympatyczna jak On). Jeszcze tylko przyjazd Arka z rodziną i mamy komplet :) Możemy myśleć o biegach. Wieczorem „gwóźdź programu” idziemy z Agnieszką
reprezentować Harpagana Sosnowiec na gali „Wydarzenie Biegowe Roku”. Niestety nasza „Harpagańska Dycha” … jeszcze nie tym razem ;)
Wygrywa „Toruński Półmaraton Świętych Mikołajów”. Gratulujemy !!!
Sobota wita nas równie piękną pogodą jak dzień wcześniej i super wiadomością, że nasi Górale Ania i Seba na mecie, a troszkę później Kasia. Gratulujemy - jesteście WIELCY :0)
„Życiowa Dziesiątka” tuż tuż, a ja mam coraz większy mętlik w głowie, co zrobić? jak podejść do tego biegu? Problem powstał jakieś dwa miesiące temu, kiedy to na treningu siły biegowej nabawiłem się kontuzji pachwiny. Sporo stresu mnie to kosztowało, bo do końca nie wiedziałem co z tym fantem zrobić. Rezygnacja z biegu nie wchodziła w grę. Trudno ... pobiegnę spokojnie, żeby nie zrobić sobie problemu przed maratonem.
Punktualnie o godz 12.00 (no może nie tak punktualnie, bo czekaliśmy parę minut na zwycięzcę biegu Siedmiu Dolin na dystansie 100 km) ruszyliśmy z Arkiem na trasę wraz z ok. trzema tysiącami biegaczy, słońce dawało nam popalić, było parno. Szwagier poszedł na całość, ja ostrożnie. Przez pierwsze 5km dużo osób mnie wyprzedzało, ale życie szybko wszystko zweryfikowało i za chwilkę to ja wyprzedzałem „szaleńców”. Trasa jest łatwa, więc niektórzy cisną ile wlezie, co odbija się w drugiej części biegu (trzy osoby leżą na trawie, chyba skurcze). Dystans krótki, a punkt z wodopojem ustawiony ciut za daleko, bo ok. szóstego kilometra, a było duszno. I tu niespodzianka... na ok. dwa kilometry przed metą w Muszynie zaczyna padać mżawka, a im bliżej mety deszcz pada coraz większy. Wbiegamy na metę, życiówek co prawda nie było (choć Arek był blisko) ja szału nie zrobiłem, ale moja głowa była już na niedzielnym biegu, a wynik - nie najgorszy (taki mocniejszy trening wyszedł 47.30) Szybko do autobusu, żeby się nie przeziębić i wracamy do Krynicy.
Cel numer jeden osiągnięty - „Życiowa Dziesiątka” zaliczona!!!
Tak nawiasem mówiąc trasa biegu jest troszkę zbyt przereklamowana. Jest łatwa to fakt, ale wszędzie była reklamowana jako „cały czas z góry”, a to nie jest prawda, bo są również części płaskie, a nawet leciutki „podbieg” w Muszynie.
Niedziela.
Nadszedł czas na mój główny bieg ”Koral Maraton”. Niestety szwagier zrezygnował ze startu w tym
biegu ze względów zdrowotnych. Godzina 8.30 raczej chłodno, mglisto, ruszam na trasę (start maratonu i półmaratonu razem) na początku ciasno, ale spoko na 5km w Powroźniku będzie luźniej „połówka” zmienia trasę. Trochę dziwne uczucie jak 80% biegaczy nagle zakręca, trzeba przyznać, że oznaczenie skrętu wzorowe - nie dało się pomylić trasy. Od tej pory to już raczej „samotność długodystansowca”. Dzisiaj Muszyna zmienia oblicze biegu, wczoraj witała nas deszczem, dziś
słoneczkiem. Mijam Muszynę tam sporo kibiców, punkt odżywczy. Trzeba przyznać na maratonie punktów odżywczych nie brakowało, a do tego wszędzie pełno młodzieży i kibiców.
Do tej pory „lajcik”, ale kilkaset metrów dalej za rynkiem w Muszynie zaczyna się prawdziwe bieganie. Pierwszy maratoński podbieg do Jastrzębika. Nawet nie wygląda strasznie, biegnę spokojnie bez większego wysiłku. Wzdłuż trasy bardzo fajny krajobraz, las i wieś, cisza.
Ludzie stoją przy swoich domach dopingując nas na różne sposoby (trąbki, kołatki, dzwoneczki),
nawet owce na pastwisku wczuły się w klimat maratoński, dzwoniąc swoimi dzwoneczkami :0)
Sielanka nie trwa wiecznie, nagle skręt w lewo i pierwszy przesiew zawodników.
Na szczyt wciąga mnie szaleńczy doping młodzieży, czekającej tam przy kolejnym punkcie odnowy.
Uff ... teraz czas odrabiać sekundy stracone na podbiegu, ponieważ przede mną Złockie (3 km ostro w dół) i znowu Muszyna. Na półmetku czas 1:50 h. Myślę: jest dobrze, nawet lepiej niż sądziłem - do głowy przychodzi myśl. Może by tak udało się cztery godziny złamać? Ale bez euforii na razie. Góry zaczną się dopiero po 27km … pomyślałem. Przede mną znajomy już zakręt w Powroźniku, słońce na całego upiera się by nie było za łatwo. Dalej Tylicz, za chwilę mijam na stromym podbiegu punkt kontrolny. Kawałek w dół i ostatnie szczytowanie na „Romę”. Wokoło cisza, las i jego wspaniały zapach. Sama radość, ale droga oj dała popalić. Kolejny przesiew biegaczy i jakież to przyjemne patrzeć jak ci, którzy jeszcze nie dawno mnie wyprzedzili, teraz idą .
Tak! oni idą a ja biegnę (truchtam) i wyprzedzam zostawiając ich za sobą. Ależ to daje motywację.
Coraz częściej spoglądam na zegarek. Już to wiem. Teraz albo nigdy, zostały tylko cztery kilometry
do mety i to cały czas z góry. Wiem, założenia były inne, ale jak jest moc to trzeba ją wykorzystać.
Na deptaku w Krynicy już nie musiałem gonić, siedemset metrów, w tle słyszę trąbkę – tą jedyną trąbkę ... i mam dziewięć minut zapasu do czterech godzin. Tak, teraz mogę czerpać radość z finiszu. Arek zobaczył mnie w obiektywie aparatu i cytuję co krzyczy do Agi: „Aga jego porąbało? łamie „czwórkę” na górskim maratonie!?!?!?!?”
Przez chwilę myślała, że Arek żartuje, ale jak już się przybliżyłem do mety była nie mniej szczęśliwa ode mnie. Tuż przed metą kolejna niespodzianka, Alicja! moja chrześnica, wybiega do mnie i razem wpadamy na metę 3.55.45!
Koral Maraton był moim najtrudniejszym, ale zarazem najprzyjemniejszym maratonem.
Może za rok tam wrócę?
Dziękuję Agnieszko! Ta wisienka jest dla Ciebie :0)
Paweł
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |