2014-09-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 4 sekundy od piekła... (czytano: 1530 razy)
Czym są 4 sekundy przy 17-godzinnym limicie czasu? To pewnie nawet nie dwa kroki zmęczonego ultra maratończyka. W moim przypadku okazały się one być najcieńszą w biegowym życiu granicą między niebem a piekłem, między zwycięstwem nad własnymi słabościami a bolesną porażką.
Pomysł przebiegnięcia Biegu 7 Dolin to była sprawa, która zakiełkowała 3 lata temu. Obmyśliłem, że rok po roku zaliczę 36km, 66km i na koniec 100km. W 2012 pierwszy etap został odhaczony z dobrym rezultatem (3h56). Rok temu odpuściłem 66km. Z zapisaniem się na tegoroczny bieg czekałem prawie do ostatniej chwili, nawet kosztem wyższej opłaty startowej, decyzja zapadła na koniec czerwca. Choć po drodze czekały mnie jeszcze dla ultra maratony: Ultramaraton Gór Stołowych i Ultramaraton 3xŚnieżka = 1x Mont Blanc. Pewien swoich możliwości nie byłem do ostatniego dnia przed startem. Pomimo że po bardzo ciężkich przeżyciach w Górach Stołowych zabrałem się ostro do pracy i trzydzieści parę kilometrów na treningu stało się normą. Dzięki temu drugi z zaplanowanych biegów wypadł jak spacerek (bez oczywiście niedoceniania poziomu trudności). Po nim nie było mowy o normalnych treningach. Trzeba było gromadzić siły.
Do Krynicy przyjechałem z żoną już we wtorek, żeby odrobinę się zaaklimatyzować. Miałem śmiały plan, żeby w środę zaliczyć piesze zapoznanie odcinka Rytro – Piwniczna. Z powodu pogody i zmęczenia 11-godzinną podróżą postanowiliśmy zaliczyć odcinek Krynica – Jaworzyna i Runek – Krynica. Dzięki temu wiedziałem jak wygląda najgorsza z możliwych przeszkód – wiatrołom na 99km.
Po przyjeździe znajomych z klubu, dla których załatwiliśmy nocleg udało się jeszcze pochodzić trochę to po Krynicy, to po Górze Parkowej byle się nie zastać. Festiwal rozpoczął się w piątek startem Teresy w Krynickiej Mili, którą zresztą potem biegała jeszcze raz z racji awansu do finału, w którym wywalczyła 3 miejsce w kategorii powyżej 40 lat. Potem było jeszcze 15km, 5km, Bieg Kobiet, Życiowa Dycha i 1km, więc trochę przez weekend pobiegała, kiedy ja szlajałem się po okolicznych górach. Odprawa dla setki nie zaskoczyła mnie niczym szczególnym. O tym, że w wielu miejscach może być błotniście wiedziałem już po wejściu na Jaworzynę. O tym, że będzie trudno już od dawna. Po zasięgnięciu rady u znajomych, którzy biegali w zeszłym roku, co do zaopatrzenia punktów odżywczych postanowiliśmy przygotować na punkty bułki własnej roboty i drożdżówki, poza standardowymi batonikami.
Najgorszym elementem takich startów jest dla mnie pobudka o 2 w nocy, chociaż zazwyczaj nie marudzę i na autopilocie wykonuję zaprogramowane czynności. Jest ciepło, ale mimo to zakładam cienki długi rękaw. Wiem, że do góry już tak dobrze może nie być. Start w grupie ok. 800 zawodników. Powoli w dół ulicami Krynicy do pierwszego podbiegu. Robi się wąsko i to tłum dyktuje przejście do marszu. Nie spieszę się, oszczędzam siły. Tak wężykiem poprzez zbieg docieramy do Złotego Potoku. W ciemnościach jakoś nie dostrzega i nie czuję się błota. Maksymalne skupienie. Kolejny podbieg pokonuje trochę szybciej mijając trochę stawki. Właściwy atak na Jaworzynę zaczynam od nabrania wody w buty w małym strumyczku płynącym przez trasę. Wiedziałem o nim, starałem się go ominąć na sucho, ale jakoś wpadłem. Długi ślimaczy marsz pod górę urozmaicany jest mijaniem setkowiczów przez zawodników z krótszych dystansów. Co jakiś czas zażywam magnez i BCAA. Po godzinie wcinam pierwszego batonika. Po półtorej godziny wspinaczki docieram na Jaworzynę. Teraz już będzie lekko do Rytra. O tak! Trzeba sobie wmawiać takie rzeczy. Po ciemku, w błocie nic nie jest lekkie. Nawet czołówka tego dnia niewiele mi daje. Jestem ślepy jak kret, dlatego jeszcze bardziej zwalniam. Kolega Krystian dziwi się, że pierwszy raz widzi mnie biegnącego tak spokojnie. Dotarcie na pierwszy punkt odżywczy na Halę Łabowską ciągnie się w nieskończoność. Niby to tylko 12km, ale przy niekończących się małych podbiegach i zbiegach przeradza się w daleki dystans. Robi się powoli jasno. Czołówka zaczyna być zbędna. Krótki pobyt na punkcie bez zbędnego ociągania się i znowu seria niekończących się pagórków wynagradzanych przez przepiękne widoki dolin zasnutych mgłami. Co niektórzy przystają i robią zdjęcia. Ja nie mam na to ochoty, zresztą muszę oszczędzać baterię w telefonie. Zbieg do Rytra zaczyna się łagodnie, bezproblemowo, by nagle przejść na błotnistą stromiznę, na której niewiadomo jak postawić następny krok. Ześlizguje się w dół starając się nie nabić sobie ani nikomu innemu guza. Asfalt. Z jednej strony chwili wytchnienia od korzeni, kamieni i błota, z drugiej przy butach nienadających się na taką nawierzchnie wymaga delikatnego stawiania stóp. Dwa lata temu to tutaj na 3km przed metą zaczęły mnie łapać skórcze. Kupuję Pepsi w miejscowym sklepie i po 5 godzinach i 5 minutach docieram na przepak w Rytrze. Ktoś stwierdził po biegu, że nie wyglądałem w tym miejscu najlepiej. Poddać się? Nie. To dobijało się do głowy, ale w ogóle nie wchodziło w grę… to by bolało bardziej niż ból fizyczny. Zmieniam koszulkę, tankuje camelbacka, uzupełniam zapasy jedzenie, z bułką w ręce odmeldowuję się znajomym, którym jakby się nie spieszyło i czym prędzej uciekam w dalszą podróż.
Początkowo po asfalcie lekko pod górę, który przechodzi w leśną drogę, by nagle skręcić przez mostek nad strumykiem i rozpocząć jeden z najtrudniejszych odcinków. Chyba z 5-6km mocno pod górę po kamieniach, błocie. Podejście, które wydawało się nie kończyć. Już było widać niebo, a droga po prostu lekko zakręcała rozwiewając nadzieję na koniec mordęgi. W pewnym momencie tylko wypatruję pieńka, drzewa, na którym mógłbym usiąść. Znajduję, wyciągam zapakowaną w Rytrze drożdżówkę z budyniem i delektuję się chwilą nie zważając na uciekający czas. Co niektórzy chyba mi zazdrościli tej „uczty”. Czas goni. Ruszam, ale nawet, gdy robi się płasko nie zmuszam się do biegu. Jeszcze daleko. Takim ślimaczym tempem docieram do agrafki do Prehyby. Fajna agrafka, bo spotykam znajomych. Pytam Krystiana czy da radę, mówię Izie, że może się wyrobię na 66 kilometrze, ale dalej może być krucho. Motywuje mnie, mówi, że mam się nie opierdalać. W Prehybie uzupełniam wodę, coś tam jem i przybywa mi trochę sił. Kolejna góra na liście do odhaczenia to Radziejowa – najwyższy punkt na trasie (1266m n.p.m.). Dotarcie tam nie zajmuje mi dużo czasu ani nie jest jakoś szczególnie trudne, zejście trochę bardziej problematyczne. Następny pagórek to Wielki Rogacz, którego najpierw mylnie wziąłem za Eliaszówkę mając w głowie góry z profilu trasy. Błędnie też uwierzyłem, że mogę być na 66km przed 10 godzinami. Trochę podjadam, wyciągam mp3 dla zabicia samotności. Trochę turystów na przełęczy i miła zakonnica. Zaczyna padać, ale nawet przyjemnie, bo akurat trzeba podejść na wspomnianą już górę. Cały czas żołądek utrudnia mi przejście do biegu. Problem tkwi chyba w lekko podgazowanej wodzie, która zaserwowali organizatorzy. „Spadanie” w dół do Piwnicznej nadaje trochę tempa mojej wędrówce. Trwa długo, potem staje się trochę nieprzyjemne, bo trzeba zbiegać po betonowych płytach. 66km coraz bliżej. Na kilometr przed metą „oaza” źródełko zimnej wody z kranu. Wykorzystuje ją do maksimum. Dogania mnie Iza. Namawia do biegu. Doradza zakup Coli co czynie w sklepie przed przepakiem. 10:38. Zostało 6:22 do limitu w Krynicy. Nie ma mowy, żeby się poddać, teraz już może być tylko lepiej. Standardowe, zaplanowane czynności i w drogę. Słońce zaczyna grzać coraz mocniej.
Z Piwnicznej wychodzę z „zapasem” 45 minut nad limitem. Co do limitu. Gdybym wyszedł tuż przed limitem mógłbym sobie darować dalszą drogę. Dać 1,5 godziny limitu na ciężkie 11 kilometrów… dziwne. Strome podejście kończy się w miarę szybko. W dole jak się potem okazało Łomnica. Zbieg szybko przechodzi w kolejną tym razem większą górę. Na łące rolnik z bykiem. Lepiej żeby się nie zerwał. W oddali widać burzę. Zaczyna kropić. Ulga, która potem przerodzi się w niemoc wobec błota do którego deszcz się trochę przyczynił. Uparcie do przodu. Trwa to w nieskończoność. W lesie bagno. Dosłownie. Nie zwracam już uwagi na to, że mam buty oblepione w błocie. Na łące pełno wody. Rozpoczyna się zbieg do Wierchomli, a raczej karkołomne błotniste zejście. To tu byłem najbliżej bliskiego spotkania z ziemią. Jakimś cudem utrzymuje się w głębokim szpagacie na nogach. W końcu wybiegam na asfalt i jak to dobrze ktoś określił z grupką „skazańców” ciągniemy na limit. Pierwszy raz zaczyna godzić się z myślą, że mogę nie zdążyć. Ląduje jednak na punkcie kontrolnym 7 minut przed limitem. Biegacz, którego pierwszy raz spotkałem za Radziejową pyta czy ciągnę dalej. Tak! Innej odpowiedzi być nie może – skorpion – uparte zwierze ;) Czas na słynny stok narciarski. Idzie całkiem dobrze. Nawet wyprzedzam co nieco. Myślę, że za podejściem jest zaraz zbieganie. Tymczasem trochę płasko się robi. Już wiem, że blokada w głowie wyłącza tryb biegania. Spadek do Szczawnika boli bo cały czas hamuje, żeby się nie wywalić. Niestety już od jakiegoś czasu nie jem, żołądek nie przyjmuje. Stara sprawa, chociaż i tak jest lepiej niż na Gwincie w maju. Na nawrocie pod górę mata. Dobra dusza mówi, że do Bacówki jakieś 6 kilometrów. Została godzina do limitu. Mówi, że to ostatni ciężki moment, że jeszcze trochę intensywnego marszu i będzie ok. Szczerze mówiąc spodziewałem się tutaj jakiegoś ciężkiego podejścia, a tymczasem do samego punktu równa, leśna, prowadząca lekko pod górę droga. Udaje się, choć jest nerwowo. Po 14 godzinach i 51 minutach odhaczam ostatni punkt kontrolny. Nie spieszę się. Odpalam telefon. Piszę krótki komunikat: „88 2L Mirinda” ;) Prawie jak zapis pilota rajdowego. To informacja do tych co na mecie, że jestem na 88 kilometrze i mam życzenie specjalne. Zostają 2 godziny 5 minut. Teraz już tylko z górki.
Najpierw jednak trzeba wspiąć się na Runek. 3km pod górę, 200m różnicy poziomów. Chwilę to trwa i rozpoczynam ostatni akt dramatu pt. „mój Bieg 7 Dolin”. Ponownie mylnie przekonany, że w środę zeszliśmy z Jaworzyny przez Runek w 105 minut nie przyspieszam. Wydaje mi się, że czasu aż nadto. Około godziny 19 ściemnia się, przychodzi chłód. Przed przełęczą Krzyżową zakładam czołówkę. Ta jednak nie daje znowu rady. Na kilkanaście minut przed 20-tą zmuszam się do truchtu. Dociera do mnie, że jest krucho. Mijam zawodnika, który jak się potem okaże dotrze na metę 10 minut po limicie. Chwilę później z tyłu plecaka wypada mi butelka wody. Sprzątam ją z drogi, żeby nikt będący za mną nie przejechał się na niej. Następuje kulminacja trudności – wiatrołom. Po ciemku, niemalże po omacku przedzieram się kłoda po kłodzie. Nogi spadają w dziwne miejsca, nie czuję już bólu. Wiem, że muszę biec. Zostało 9 minut. Na wariata przedzieram się między drzewami starając nie zaliczyć z żadnym z nich czołówki. Widzę światełko na drodze. Czyżby ktoś po mnie wyszedł? Nie. To biegacz, którego doganiam. On jednak ostatni zbieg przy płocie pokonuje szybciej. Ponownie asfalt. Krynica. 600m do mety. Ostry zbieg… i moje 2 minuty 30 sekund. Zapominam o ostatnich 99 kilometrach. Płuca jak nowe. Pędzę w dół w szaleńczej pogoni za metą. Nie może się nie udać. Nie mogę testować czy parę sekund po limicie też mi zaliczą. Policja sprawnie blokuje ruch. Ostatni zakręt. Przez ułamek sekundy nie wiem gdzie wbiec. Trafiam na deptak. 400 metrów. Spoglądam na zegarek i przypominam sobie, że potrafię szybko biegać. Nie widzę jeszcze zegara, ale słyszę tłum. Nie słyszę jak dopingują, ale wiem, że walczą ze mną o każdą sekundę. 200 metrów. Dostrzegam zegar. 40 sekund. Dam radę, ale nie zwalniam. Wpadam na metę… 10 sekund przed limitem. W oficjalnych wynikach zmaleją one do… 4 sekund….
Za metą padam. Już nie muszę biec. Jestem w niebie, a piekło było tak blisko. Czuję się dobrze i po dłuższej chwili Teresa stawia mnie na nogi. Pierwsza myśl: „gdzie jest mój medal?”. Jest. Wolontariuszka wiesza mi go na szyi. Pojawia się ekipa TVP. Wywiad przed kamerą. Chyba pierwszy w moim życiu. Chyba wychodzi dobrze. Może kiedyś pokażą. Opuszczam strefę mety i o własnych siłach udaje się do naszej bazy na Zamkowej….
Minęły cztery dni. Nadal nie bardzo do mnie docierają te 4 sekundy. Jakże niewiele, a z drugiej strony, jakie niepojęte mechanizmy czyhają w naszej głowie. Te które mimo ogromnego zmęczenia pchają nas do przodu i te które mobilizują w tak dramatycznych sytuacjach. Niby sytuacja była pod kontrolą, a z drugiej strony to sytuacja kontrolowała mnie. Ktoś zarzuci mi, że przemaszerowałem sporą część i że jestem cieniasem - ultrasem… nie obchodzi mnie to. Dotarłem do mety, nie poobijałem się wszystko ze mną ok ;)
Dziękuje ekipie z KB Maniac za wspólny pobyt i że nie roznieśliście załatwionej przeze mnie kwatery. Panu Grzegorzowi za gościnę. Współtowarzyszom niedoli na trasie za wsparcie. Przede wszystkim jednak mojej żonie Teresie za to, że wytrzymała ze mną te nerwowe kilka tygodni przed, jak i sam mój udział w tym biegu.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu mamusiajakubaijasia (2014-09-11,18:19): Wspaniała relacja. WSPA - NIA - ŁA !!!
|