2014-06-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Zwycięstwo niejedno ma imię... (czytano: 1533 razy)
Dwa biegi. Dwa miasta. Dwie trasy. Dwie daty. Dwa medale. Dwa różne założenia.
Mój plan na Dziesiątkę Fiedlerowską w Bolewicach był prosty, banalny i nieambitny, ale bardzo mi potrzebny – przebiec dystans sama, wolno, bez spinania się na jakiś wynik, patrzenia na zegarek, walczenia o dobre miejsce na mecie, wśród kobiet, w kategorii… Tak prosto i zwyczajnie poczuć to, co czułam kiedyś – wolność, wiatr we włosach, zapach otaczającego mnie świata. Było mi to potrzebne, ponieważ od jakiegoś czasu czułam dziwne uczucia „przeżarcia się” bieganiem, zawodami i całym światem, który się wokół tego wszystkiego kręcił.
Plan na Wolsztyńską Dziesiątkę był zupełnie odmienny. Ambitniejszy. A skoro ambitniejszy, to trudniejszy do zrealizowania. Chciałam pobiec poniżej 50-ciu minut. Chciałam stanąć na pudle w kategorii wiekowej, bo jestem w niej już ostatni rok. Chciałam zrobić życiówkę. Chciałam uczepić się kogoś i dotrzymać mu kroku, aby wejść w idealny rytm. Było mi to potrzebne, bo musiałam udowodnić samej sobie, że „po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój”… Że jeśli chcę, to mogę. Że ciężka praca przynosi efekty. Że się nie poddam. Że jestem silna. Mocna. Że dam radę.
Los bywa przewrotny… ;)
Start w Bolewicach – miałam zacząć na 5:30 min/km, było 4:57… nieważne… ważne, że biegnę i czerpię z tego radość. Nic mnie nie boli. Nie interesuje mnie, czy ktoś mnie wyprzedza, czy może i ja mijam kogoś. Przybijam piątkę koledze strażakowi stojącemu na zakręcie. Chłonę słońce, delikatny wiatr i zapach traw. Jestem sama i jest mi z tym świetnie. Tego chcę, tego pragnę, tego potrzebuję. Dobiegam do dwóch dziewczyn i postanawiam się ich trzymać, ale drażnią mnie ich niespójne z moim oddechy, więc wyprzedzam i czuję się wspaniale. Nucę sobie w głowie piosenki, liczę kroki. Słyszę dobiegające z tyłu głosy Chyżaków i pana Grzegorza „dziś mam w planach dogonić tę panią w fioletowym”, odwracam się i mówię przekornie „nie dam się!” :) Jak miło. Chyżacy dobiegają do mnie i kontynuujemy bieg razem. Pan Grzegorz, wulkan energii, co chwilę coś mówi, ja wybucham śmiechem, on zaczyna śpiewać, ktoś inny coś dopowiada… Podbiegamy pod wieżę, co roku podbieg ten sprawia mi problem, teraz nie jest źle – jest tu agrafka, mijamy tych, którzy są przed nami. Macham kolegom i koleżankom, wujowi, tacie; a po nawrotce macham tym, którzy są za mną. Na 6-tym kilometrze zostaję sama z panem Andrzejem i biegniemy razem aż do mety.
Chciałam być sama – wyszło zupełnie inaczej. Ale nie miałam o to żadnych pretensji. Było ciekawie. Było fajnie. Było śmiesznie. Było wesoło. Było tak, jak powinno być zawsze! Typowe run for fun, bez stresu, napinania się… A na końcu okazało się, że trasa ma 8,2km. Błąd organizatorów. Ale nie byłam o to zła. Bo i tak ten bieg dał mi wiele.
Start w Wolsztynie – rozglądam się dookoła szukając osoby, która biegłaby na podobny do mojego czas. Na pewno się kogoś uczepię. Nie muszę długo czekać. 200m po starcie dobiega do mnie znajomy z Opalenicy. Biegniemy razem. Jak dobrze! Właśnie tego potrzebowałam. Obecności drugiej osoby i to „mojego pokroju”, nie kogoś, kto zwykle biega dyszkę w 40 minut a dziś zamierza zrobić to wolniej. Chciałam mieć kogoś, dla kogo te 49 minut też będzie wyzwaniem, niełatwą walką. I tak też się stało. Pierwszy km 4:40… Obiecująco, choć i tak wiem, że nie utrzymam tego do końca. Mimo to nie poddaję się w walce. Pilnuję oddechu, prostej postawy, staram się biec „po wewnętrznej”. Dziękuję kibicom skinieniem głowy lub przez podniesienie kciuka. Macham do fotografów. Samopoczucie OK, ale czuję tę presję wyniku. Chcę go zrobić. Po połówce tata krzyczy mi, że jest dobrze. Widzę na zegarku 50sekundowy zapas czasu na 50 min. Wystarczy utrzymać 5 min/km i „sukces gwarantowany”. Niestety chwilę po szóstym kilometrze Tomek powiedział do mnie „powodzenia” i zaczął zwalniać… Krzyknęłam „NIE!”, ale na nic się to nie zdało. Nie słyszałam już jego oddechu. Zostałam sama. A tego właśnie nie chciałam. A to nie mogło się zdarzyć. A to pozbawiło mnie motywacji. Biegnąc z nim, czułam się w pewien sposób ‘potrzebna’. A teraz? Muszę sama pokonać 4 km do mety. Było oczywiście wokół mnie pełno ludzi, ale z żadną z doganianych osób nie potrafiłam znaleźć wspólnego rytmu. Koniec. Czułam, że zwolniłam i odczuły to też moje nogi, które koniecznie chciały iść do przodu, ale reszta ciała je hamowała. Na szczęście głowa była na tyle silna, zdeterminowana i zmotywowana, że udało mi się dotrzymać do mety w miarę równe tempo.
Chciałam być z kimś – wyszło inaczej. Zostałam sama. Ale i o to nie miałam żadnych pretensji. Bo bieg ten dał mi wiele. Nauczył mi jak radzić sobie w trudnej sytuacji. Jak wykrzesać siłę z resztek, które pozostały. Jak z niczego, zrobić coś. Jak pomimo presji, którą sama na siebie nałożyłam, potrafić sobie z nią poradzić. Cele osiągnięte. Do 6go kma „miałam kogoś”. Zeszłam poniżej 50-ciu minut (49:17). Stanęłam na drugim miejscu podium w mojej kategorii wiekowej. Przybiegłam jako 25ta spośród 264 kobiet. Życiówki nie zrobiłam, zabrakło kilkunastu sekund. Ale czy to ważne? Istotne? Coś zmienia? Teraz wiem, że nie.
Dwa odmienne biegi, dwa odmienne założenia, dwa inne cele. I dwa sukcesy. Bo dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą. A ja ciągle walczę… i ciągle zwyciężam! ;)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu snipster (2014-06-05,09:19): Grunt, że jest... był FUN :) najgorszym by było zamartwianie się, czemu co i jak oraz dlaczego, a czasem trzeba po prostu lecieć z prądem życia i cieszyć się tym :) jeszcze tyle do zdobycia insetto (2014-06-05,21:09): Dwa różne biegi - ale połączyła je niełatwa pogoda ;)... Ważne, że było w porządku. Oby prędko wrócił pełen pozytyw, o którym na początku wiosny pisałaś! :)
|