Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
180 / 338


2014-04-04

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Półmaraton Warszawski z nieco innej strony (czytano: 624 razy)

 

Wszystko co fajne, szybko się kończy. Fajna to była impreza, która trochę przypomniała mi Berlin Marathon i naszły wspomnienia z tamtego wydarzenia. Wrażenia z biegu jakże odmienne, ale i jak wielce w odmiennym stanie jestem.

Dochodzenie do pełnej sprawności po kontuzji nie jest czymś przyjemnym. To nie to samo co zwykła przerwa w treningach.
Po powrocie nadal czułem i wciąż trochę odczuwam moją dupko-nogę-dolegliwość, ale z upływem czasu i nieszaleniem po górkach przechodzi to jakoś. Staram się nadrabiać, ale co jakiś czas padam prawie na twarz przypominając sobie prastarą prawdę - nie ma drogi na skróty.


No ale o Półmaratonie miało być... :)

Nigdy nie biegłem zawodów bez kontroli czasu, a że nie czuję się jeszcze na siłach do ścigania na pełnych obrotach, okazja więc natrafiła się idealnie pod ten właśnie schemat - bieg na "ślepo", albo raczej na czuja, czy samopoczucie.

Postanowiłem wcielić w życie plan wymyślony jakoś parę dni przed startem, iż pobiegnę bez zwracania uwagi na czas.
Przed startem więc zmieniłem jeden z ekranów wyświetlających się w moim Gremlinie, ustawiłem tam tylko czas ogólny - stoper.

Po wystrzale startera, gdy przekraczałem linię START włączyłem stoper i rzuciłem okiem na niego.
To był pierwszy raz, kiedy spojrzałem na zegarek.
Drugi raz, kiedy spojrzałem na Gremlina był za metą, kiedy po przekroczeniu META wcisnąłem guzik i sprawdziłem, czy aby na pewno czas się w nim zatrzymał.

Po drodze nie widziałem żadnego czasu, czasomierza, czy czegokolwiek. Jedynie po pierwszym kilometrze usłyszałem za mną rozmowę dwóch ścigaczy, że lecą po 4:16 i to trochę za wolno... ;)

Oczywiście mój misterny plan prawie spalił na panewce, bo organizator zadbał o Pacemaker`ów na 1:20 i 1:25 (i dalej), a te cwaniaki się ustawili na początku ;)

Po starcie więc miałem grupkę na 1:25, jednak wiedziałem, że jak z nimi pocisnę, to umrę po drodze, a jeśli nie po drodze, to na pewno na podbiegu na Agrykoli przed 16km.

Po Maniackiej we wtorek wybrałem się na stadion... mimo, iż za bardzo się nie skatowałem w tamtej dyszce, swoje jednak trochę poczułem później.
Zrobiłem 2km rozgrzewkowo rozbiegania i następnie 2x5km na kilometrowej przerwie w truchcie. Tempo odcinków oscylowało wokół 4:05min/km, a ja czułem spore zmęczenie czworogłowych i lekką nieświeżość łydek. Zresztą cały byłem nieświeży ;)
W czwartek zrobiłem drugi zakres 10km po około 4:20-15 i niezbyt czułem się w mocy.

Mając powyższe doświadczenie w nogach (i płucach) nie rzuciłem się na ocean wyścigów, tylko postanowiłem bez steru i mapy pożeglować po małym morzu ;)

W sumie biegło mi się... dziwnie. Dziwnie dlatego, że nie wiedziałem w ogóle w jakim to tempie biegnę ;)
Przed Berlinem robiłem treningi, gdzie sporadycznie spoglądałem na Gremlina chcąc wyuczyć w sobie kontrolę i szacowanie prędkości. Wtedy czułem to bardzo wyśmienicie, teraz ni..huhu.

Początek niby luźny, niby szybki.
"Jakieś" Muzeum na Dzień Dobry i PKN, potem cośtamcośtam, ludzie dookoła, ktoś się wydziera, zakręt fik, zakręt fik, Nowy Świat, pyk jakieś coś i nagle 5km. Bardzo szybko zleciał ten odcinek.
Potem się zaczęła udręka.

Wbiegliśmy na długą prostą obok jakiejś rzeczki - Wisła ją zwą... koloru brunatnego. Balony na 1:25 już heeen daleko, więc leciałem "swoje". Naszła mnie dziwna niemoc, czułem podświadomie, że tempo mi spadło. Nic dziwnego, potem zobaczyłem, że 7km był moim najszybszym a od 8km zaczynała się wspomniana prosta.
Doczłapałem się do tunelu. Po wbiegnięciu było smerfastycznie. Słyszalne były odgłosy jakiejś orkiestry i zastanawiałem się, czy możliwe jest, aby to była orkiestra z drugiego końca? niemożliwe... przecież tunel ma prawie kilometr :)

Po paru set metrach zobaczyłem orkiestrę, która mocno dowalała kopa w połowie drogi w tunelu. Czadersko, przypomniał mi się Berlin :)
Przy wylocie czekała na mnie niespodzianka. Wredna niespodzianka, bo wylot z tunelu był pod mini wzniesienie. Normalnie takie coś jest prawie niezauważalne i nieodczuwalne, jednak... prawie mnie tam zatrzymało i zatkało! olaboga :)

To był pierwszy prognostyk, że nadal jestem cienias i o pogoni z widokiem na fajny czas nie może być mowy. Oblałem się wodą dość dokładnie, aż nic nie widziałem przez okulary, jednak po bokach stali kibice i fajne dziewczyny (coś tam ledwo widziałem :P) to jednak wypiąłem klatę do przodu i starałem się uśmiechać. Zapewne wyszło to jak uśmiech psychola, ale ojtam ojtam... ;)

Leciałem więc dalej. Następny punkt programu było dobiec do Łazienek i czekać na chłostę z pręgierzem przy podbiegu na Agrykoli :)))
W międzyczasie minęła mnie dziewczyna, obok której leciałem na początku. Taka drobna. Jak się okaże później, mijaliśmy się na trasie często i dolecę do niej na Moście.

Kawałek za tunelem do Łazienek był u mnie bez większej historii, lecz z lekką histerią.
Dziwnie czułem swoje płuca, oddech mi się zwiększył. Czułem się zmęczony jak na 33km maratonu.... Tempo spadło, czułem to, jednak wtedy myślałem jedynie o tym, żeby biec. Widok jakiegoś kogoś, kto się właśnie zatrzymał nie pomógł mi - pomyślałem wtedy jedynie "ooo ale fajnie ma" hehe :)))

Łazieny, znaczy się Łazienki były z jednej strony fajne, trasa w cieniu, płaska, po bokach kibice wymachujący swoimi białymi laskami i wózkami ;) z drugiej strony jakiś szuterek tam był i moje BrooksyPC2 trochę tam robiły poślizgi, niczym Kubica w Alpach.
Prosta w Łazienkach minęła w sumie szybko i kiedy dobiegałem do ich końca, mając w pamięci filmik - zapowiedź trasy - mówiłem sobie w myślach:

"dobra, teraz proszę mnie za majty zaciągnąć na pręgierz i pokazać, w jakim jestem miejscu i jaki jestem mały rycerz"

mówisz i masz - usłyszałem, a właściwie poczułem po chwili, kiedy zaczął się ten cholerny podbieg... AGRYKOLA wciąż ma spory szacun w moich traumatycznych myślach. Oddech zwiększył się ponad schemat 1-1, czego baaaardzo dawno nie miałem :)
Na szczęście nie zatkało mnie, co jest jednym z dobrych świetlików na przyszłość, jednak moje nogi... cóż, ołów z betonem, reszta ciała trochę mniej, ale podobnie ;)

Po zaliczeniu tego półkilometrowego traumatologa ktoś krzyczał, że jeszcze tylko 5 km. Pomyślałem wtedy, że możemy się zamienić - ja będę krzyczał, że co tam, to tylko 5 kilometrów, a ten krzykacz niech biegnie dalej ;)
przez parę dobrych metrów, set metrów, czułem jeszcze nogi i oddech, który powoli się stabilizował. Teraz widzę, że kilos z Agrykolą był pół minuty wolniejszy, kolejny (17km) 17 sekund wolniejszy od średniej. Ładnie się zaorałem? :)

Leciałem jednak dalej, wszak miętki ninja nie jestem. Ciekawiło mnie, ciągnęło, żeby sprawdzić czas w Gremlinie na ręce, ale jakoś się kontrolowałem, żeby nie zerknąć przypadkiem na czas.
Dziwna sprawa, ale na prostej przed skrętem w stronę Mostu Poniatowskiego, czyli od Placu Trzech Krzyży do pomnika "Czarsla de Gola" miałem wrażenie, że biegnę niczym Majkel Dżonson, który to biegał dziwnym stylem... odchylonym do tyłu. Kątem oka zerkam w dół i widzę swoje buty, więc pomyślałem sobie, że nie... to niemożliwe.
Później zobaczyłem foty na fotomaraton i... trochę dziwnie wygląda moja sylwetka, właśnie trochę za bardzo odchylona do tyłu. Dziwna sprawa.

Na moście było już w miarę ok, chociaż chciałem wpaść wtedy na metę i przestać się męczyć. Płuca czasem odczuwałem, zmęczenie w nogach również.
Doleciałem do dziewczyny, chwilę obok niej biegłem, jednak poczułem, że tempo spada. Nie chciała się chyba zebrać ze mną, więc pod koniec mostu postanowiłem trochę podkręcić tempo i przestać w końcu się opindalać :)))

Rozdziabiłem więc buźkę, prawie jak Karp i pognałem do przodu. Po chwili czekał na mnie zbieg w prawo z mostu na drogę pod mostem w kierunku Stadionu El Narodowego. Po zbiegu niemiła niespodzianka - samochody - smrodziciele przeklęci, akurat czerwone mieli i stali i kopcili i w ogóle i ble ;)
Trochę mnie tam przystopowało i odetchnąłem pełną piersią (klatą) dopiero przy zbiegu w uliczkę na stadion.

Jakieś zawijasy, zakręty i nagle!!!!! moim oczom ukazał się RAJ!!!!!!!!!!!!!!!
Cheerleaderki... stado Cheerleaderek!! marzyłem wtedy tylko o jednym - umrzeć tam, właśnie tam, niech mnie któraś zacznie ratować ;)))
ale po chwili się ogarnąłem, zrobiłem uśmiech (a`la Jaś Fasola zapewne) i pognałem w kierunku mety.

nagle tabliczki
700 m BOLIi? MUSI BOLEĆ!

właśnie, wtedy postanowiłem już podkręcać na maxa.
600 m
500 m
mijam jakiś ludzi, na celowniku kolejni
400 m
300 m
coraz szybciej, karp na twarzy coraz większy, nie zatyka mnie w gardle (kolejny dobry prognostyk), więc cisnę jeszcze bardziej
200 m
100 m i meta

przed metą już leciałem mówiąc delikatnie jak królik, od 2:57 do 2:53min/km - z tego finiszu jestem mega zadowolony, bo od pół roku miałem z tym problem i brak motywacji, żeby się zmusić do takiej szybkości na ostatnich metrach

za metą stopuję Gremlina i po chwili złapałem oddech. Patrzę na czas i 1:28:18 (1:28:14 oficjalnie netto). Tak patrzę i w sumie nie wiem sam, co o tym myśleć.
Ktoś mówi, żeby iść dalej i się przesuwać. Nie myślę więc za długo i idę dalej.
Po chyba stu metrach jest w końcu strefa z medalem dla mnie, potem izo i woda, paparazzi (chociaż żaden mnie nie pstryknął :((( ), ktoś z kamerą lata i o mało go nie depczę ;)

potem chwila gimnastyki w miejscu, delikatne rozciąganie, ale to bardzo delikatne. Oblałem głowę prawie całą wodą.
Popatrzyłem sobie na to wszystko z boku i aż tu nagle na stoisku adidasa wpadli na pomysł, że zrobią wspólne rozciąganie dla innych - małpiszony :P
Polazłem więc do depozytu po rzeczy i się na spokojnie przebrać. Wziąłem jabcoka na wyjściu, z makaronu czy tam zupki zrezygnowałem. Na jakiejś ławeczce wyciągnąłem swoje słodkie regeneracyjne rzeczy i konsumowałem. Potem znajomi i tak jakoś to zleciało.

Sam bieg trochę mnie nauczył, sporo pokazał gdzie jestem, mimo iż nie leciałem na jakiś zabój z czasem, jednak ta Agrykola... ;)
kiedy czułem, że nieco zwalniam i odpoczywam (he he???) widzę to teraz na wykresach, kiedy czułem, że lecę szybciej, to również widzę.
Trochę mnie martwi wydolność płuc, oddechowo jestem dalej w lesie. Z nogami trochę lepiej, aczkolwiek szału nie ma.

Może jakbym zluzował treningi i na odpoczynku pobiegł? zapewne by było inaczej, jednak teraz wszystko kładę jako przygotowania, mocne przygotowania, a ściganie zacznie się w maju/czerwcu.


Odnośnie organizacji, to wielkie pokłony. Nie ma do czego się doczepić. Może jedynie jakby meta była na Narodowym, jednak... ten finisz obok jest również fajny.
Całe zaplecze mega, wszystko dopieszczone. Biuro i wydawanie pakietów wzorcowo.
Fajna była ściana na wejściu, taka jebitna duża, gdzie w tle "racebook" były wypisane wszystkie imiona i nazwiska startujących - czad, minęło trochę minut, zanim siebie odnalazłem wśród tych tysięcy ;)
O samym biegu chyba już wszystko napisano, więc nie będę się powtarzał. Ogólnie było warto przyjechać na Połówkę do Wawy i zdecydowanie polecam taką imprezę wszystkim.
Ktoś powie, że to komercja, czy masówka, że na małych biegach nie ma tłoku?
nie ma, jak bieg jest dla 50 biegaczy.

Dla mnie takie biegi to kwintesencja właśnie biegania. Jest sporo ludzi, czuć energię w powietrzu, spore nakręcenie, przejęcie, ambicję, radochę i zabawę. Jest wszystko.

Zabawnie było w SKM o poranku.
Wsiadałem na Ochocie, gdzie czekałem chyba już wtedy z 200 osobami. W centrum wsiadło również sporo i cały pociąg był zawalony na maxa! prawie jak w Berlinie ;)
Stację przed "Warszawa Stadion" jakiś piskliwy głosik jakiejś dziewczyny powiedział, że chciałaby wysiąść! w tym momencie prawie nie poszczałem się ze śmiechu, cały SKM wtedy brechtał :)))
Po wysiadce przy Stadionie dopiero było widać rzekę ludzi. Rzekę, która mimowolnie kierowała się na Stadion, jednak nikt dokładnie nie wiedział gdzie idzie. Fajna i śmieszna sprawa ;)

Równie podobnie było po biegu, kiedy to tysiące "człowieków" wylegiwało się w okolicach Stadionu. Istny zbiorowy melanż :)


Szkoda jedynie, że Adidas zrobił fajne koszulki techniczne, które były płatne a nie dołączane do pakietu, no ale cóż, stówka... przebolałem (tym razem) :P
Koszulka fajowska, podobna do tej... z Berlina, tam 40e o ile pamiętam ;) no i kolory teraz - agresywna pomarańcza - COOL :)


To chyba tyle, odnośnie tego Półmaratonu na ślepo ;)
Wiem jednak jedno, żeby lecieć na konkretny czas, wynik, chyba raczej nie powtórzyłbym tego bez kontroli czasu. Z drugiej strony jakieś tam czucie jest, więc kontrolować siebie w jakimś tam stopniu można.
Wszystko ma sens, jednak nie wiem, czy po półtora miesiąca po powrocie z kontuzji to było dobre.
Miła to była jednak lekcja.

Najszybszy kilos - 3:51 (7km)
Najwolniejszy kilos - 4:40 (16km Agrykola grrr, a raczej mrrrrr)
średnia ogólna 4:08
tętno na finiszu 175 (190 mój HRMax)
średnie tętno 168, chociaż w paru momentach od oblania wodą pasek wariował i pokazywał np. 207 :))) średnie tętno więc dużo niższe powinno wyjść
średnia kadencja 89rpm



Aloha

pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


(2014-04-04,17:35): Agrykolę kocha każdy :-)
snipster (2014-04-04,18:22): To dobrze, kochajcie ją dalej i trzymajcie tam u siebie w tej Wawie po wsze dni ;) ja jej nie chcę :P
Truskawa (2014-04-04,20:07): Ja też w sumie nie wiem co myśleć o Twoim czasie. Chyba tylko tyle, że jesteś zdrowo szyrnięty. Tak bardzo pozytywnie. :)
snipster (2014-04-04,20:21): Iza, skoro leciałem bez kontroli czasu, stwierdzam... że nie będę nic myślał o czasie ;) biegło mi się fajnie, czasem ciężko, czasem lekko, dobra końcówka, lekka męczarnia na podbiegu... dobre to było ;)
krunner (2014-04-04,21:35): Jak na etap "wylizywania się z kontuzji" to całkiem nieźle ;-) A Agrykola - tak, warszawskie biegi mają to do siebie jakby były rozgrywane w okolicach Nowego Sącza, kiedyś narzekałem na to na blogu.
jacdzi (2014-04-05,00:06): Agrykola to miejsce tortur wiekszosci biegaczy w stolicy. Jesli ten bieg byl dla Ciebie tylko dochodzeniem powolnym do formy po kntuzji ( dupy?) to niech sie strzeza Kenijczycy bo w ZG peka w maratonie 2h
snipster (2014-04-05,11:23): Arku, ogólnie to mam sporo górek w ZG i okolicach, więc niby jestem zaprzyjaźniony z wszelkimi pagórkami... jednak jak na razie każde wzniesienie jest dla mnie udręką :p
snipster (2014-04-05,11:25): Jacku, tiaaaaa... na rowerze chyba :)
paulo (2014-04-05,12:47): myślę Piotrze, że to niezły pomysł z tym pobiegnięciem bez czasomierza. Kiedyś też spróbuje :). Póki co, to półmaraton w rodzinnym mieście :)
snipster (2014-04-05,12:53): Paulo, ciekawy a jakże, chciałbym kiedyś tak maraton pocisnąć... ;) to takie inne odkrywanie i poznanie swojego innego "ja" ;)
kasjer (2014-04-09,10:18): Finisz na narodowym? Biegłem w zeszłym roku i Orlen I Warszawski. Orlen to meta przy narodowym, szeroka aleja, słonce, długa prosta, było miejsce i czas na celebrowanie radości, a na Warszawskim? tunel, 50m po betonie, zakręt 90 stopni, 80m po betonie, meta, woda, medal i wypad do piwnicy, i tyle Narodowego :)
snipster (2014-04-09,10:40): Kasjer, również finiszowałem na Narodowym w 2012... fakt, te zakręty trochę nie bardzo, ale jakby zrobić mały łuk... ten tumult w środku był fajowy wg mnie ;) z kolei prosta przy stadionie ma również swój urok, szczególnie jak jest pogoda, ale co by było gdyby lało i wiało i grad i w ogóle? ;) może to i dobrze, że jest na wiosnę tak, a na jesień inaczej :)







 Ostatnio zalogowani
Andrea
23:25
STARTER_Pomiar_Czasu
23:21
Admin
23:17
Raffaello conti
23:01
kasar
22:58
grzedym
22:29
Namor 13
21:48
Bystry1983
21:40
Bartaz1922
21:35
Wojciech
21:27
stanlej
21:25
BOP55
21:02
gpnowak
21:01
lida401
20:49
gawon
20:42
GRZEŚ9
20:41
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |