2013-10-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Raport bohatera (czytano: 1554 razy)
Jak tylko zacząłem interesować się biegiem maratońskim, zastanawiam się kiedy tak naprawdę zaczyna się maraton. Zdecydowana większość twierdzi, że jego początek jest w okolicach 30 km. A co z całą resztą? Czy to nie jest maraton? Otóż opinie są naprawdę odmienne. Szukając początku, nie można zaczynać od środka, dlatego analizując swój bieg, lub planując go w przyszłości musimy pomyśleć o tym już dużo wcześniej. Sam bieg, mam na myśli tą krótka chwilę od strzału startera do triumfu na mecie, jest tylko uwieńczeniem całej pracy maratońskiej, jest nagrodą za to co robiliśmy i o czym myśleliśmy przez ostatnich kilka miesięcy. Tak, dokładnie, maraton zaczyna się kilka miesięcy przed startem.
29 września 2013 stojąc na starcie 35 PZU Maratonu Warszawskiego, czułem się już zwycięzcą. Sam maraton zaczął się dla mnie dużo wcześniej, to wiosną zrodziła się pierwsza myśl. Przemówił do mnie slogan reklamowy „Zostań bohaterem Narodowego”. Od tej chwili wszystko, co robiłem, wszystko, o czym myślałem, było moim maratonem. Maratonem po to, aby zostać bohaterem, aby przebiec przez metę z wysoko uniesionymi rękami. Zaraz po zapisaniu się na listę i opłaceniu startowego wyszedłem na swój bieg. Walkę o zwycięstwo toczyłem na wielu frontach. Każda nie zjedzona czekolada, każde nie wypite piwo było tylko po to, aby utrzymać wagę. Realizując trening, kiedy wykonywałem ostatnie powtórzenie akcentu, było krokiem do mety na Narodowym. W chwilach słabości, wyobrażałem sobie jak smakuje porażka, co dawało mi niezłego kopa. Walcząc z samym sobą na długich wybieganiach, w mojej wyobraźni kreował się obraz bitwy na ostatnich kilometrach, czułem powiew wiatru na Poniatowskim i wiedziałem, że nie mogę się poddać. Zaciskałem zęby i robiłem następny krok w określonym tempie. Cóż to jest 42 km w porównaniu z tym ile przebiegamy przed samym startem. Przygotowując się do święta ludzi aktywnych, zrobiłem grubo ponad 2 tysiące kilometrów, dlatego wiem gdzie zaczyna się maraton i jak długo trwa, wiem również jak smakuje zwycięstwo, poznałem też smak porażki, jestem skazany na bycie maratończykiem i dobrze mi z tym.
Jadąc do Warszawy, już w sobotę, wiedziałem dokładnie, co robię. Byłem przygotowany i wypoczęty, dlatego pojechaliśmy z całą rodziną. Odbiór pakietu startowego na stadionie Narodowym dostarczył nam sporo emocji. Pierwszy raz widziałem z bliska tak duży obiekt, można się na nim nieźle zmęczyć, klucząc na ślepo w poszukiwaniu biura zawodów. Całe szczęście wszystko było świetnie oznaczone. To, co do tej pory widziałem tylko na zdjęciach, przybrało realną postać. Wielkie filary okalające koronę stadionu, wspinały się po same niebo. Wnętrze wraz z murawą, na której ma się zakończyć przygoda maratońska, powodowało szybsze bicie serca. Jeszcze cicho, jeszcze spokój, ale jutro tu w tym miejscu będzie można zobaczyć jak wyglądają szczęśliwi ludzie. Jedni szczęśliwi, dlatego, że uzyskali świetny wynik, a inni, dlatego, że skończył się już morderczy bój.
Warszawa ma swój urok, przecież to nasza stolica, musi więc być wyjątkowa. Dlatego prosto ze stadionu ruszyliśmy w miasto. Pokazałem dziecku najciekawsze miejsca, oraz zafundowaliśmy sobie nie lada atrakcję, Centrum Nauki Kopernik. Świetne miejsce dla dorastającego człowieka, dobre również dla maratończyka, niewielka przestrzeń, sporo miejsca do odpoczynku, dobre jedzenie, czego chcieć więcej. Połączenie kultury ze sportem wychodzi na dobre dla wszystkich. Wieczorem pozostał już tylko relaks, wylegiwanie się na hotelowym łóżku, ładowanie węglowodanów, masaże, nawadnianie oraz cały przed-maratoński arsenał zabiegów wspomagających.
Niedzielny poranek przywitał nas chłodem, kilka stopni powyżej zera przerażało żonę, natomiast u mnie wywoływało zadowolenie. Właśnie takie temperatury lubię najbardziej, lekkie zachmurzenie, mały wiaterek i temperatura w okolicach 10 stopni, po prostu marzenie. Z hotelu wyruszyliśmy odpowiednio wcześniej, pomimo niewielkiej odległości, wolałem przyjąć jakiś zapas, 60 minut przed startem chciałem już być na miejscu, tzn., na parkingu. Spacer do depozytu, lekka rozgrzewka, krótka rozmowa ze znajomymi, kilka zdjęć przed startem, to już tradycja. Wszystko pomalutku, jakby w zwolnionym tempie, liczy się każda spalona niepotrzebnie kaloria, akumulatory musza być naładowane w 100% inaczej mój występ może okazać się klapą. Ze względu na ogrom stadionu, mieliśmy spore dystanse do pokonania, dlatego w końcówce musiałem przyśpieszyć, tzn. iść szybciej a nie w żółwim tempie. Jednak udało się, wszystko na czas, króciutka rozgrzewka, bardziej stacjonarna niż w biegu, żel energetyczny, kilka łyków wody. Jestem gotowy, ruszajcie! Żono moja, do zobaczenia za 3 godziny. Strzał przestawił mnie z trybu spoczynkowego na sportowy, jak przełącznik w sportowym samochodzie, skończyła się zabawa, czas na ucztę maratońską.
Początek jak to zwykle bywa w tak licznych imprezach jeszcze pomału, kilka kroków marszem, potem lekki truchcik i w końcu bieg. Najpierw pomału w wolniejszym tempie, ale po chwili ruszyła maszyna na optymalnych obrotach. Co chwile spoglądałem na zegarek, kontrolowałem tempo, podobnie jak prędkościomierza samochodu po ostatnim mandacie, jednak wszystko było w porządku. Tempo optymalne, puls w zakresie. Raport z kontroli organizmu wskazywał na wyśmienitą formę. Moja świadomość chłonęła zmieniający się krajobraz, nie przestając kontrolować tempa. Ten maraton nie jest nudny, tego nie można mu zarzucić. Kilometry mijały a zmęczenie nie przychodziło, dlatego zdecydowałem się na delikatne przyspieszenie po 10 km, tak tylko kosmetycznie o kilka sekund. Była to słuszna decyzja, organizm meldował pełną sprawność, świadomość nadal pod kontrolą. Odczucie, jakiego doznawałem po każdym wyprzedzeniu innego biegacza było lepsze od żeli energetycznych, ciągle chciałem więcej i więcej. Mijane tabliczki z nazwami dzielnic nic mi nie mówiły, nie znam miasta, jednak wiedziałem jedno, że kilometrów do mety jest coraz mniej. Ujazdów, Stegny, Wilanów, Ursynów, Mokotów i Śródmieście, na tę ostatnią tablice czekałem. Zadziałała na mnie lepiej niż slogany motywujące rozsiane licznie na trasie. Od nawrotu w Ursynowie dał się odczuć wiatr, nic wielkiego, po prostu lekki wiaterek, jednak ciągle był i ciągle trzeba było mu stawiać czoła. Tempo nadal było optymalne, organizm sprawny, nie zgłaszał problemów. Regularnie od 10 km zażywałem żele energetyczne, wysysałem całą zawartość i popijałem wodą, taki niezbędny maratoński rytuał. Na każdym punkcie robiłem dwa małe łyki wody, nie więcej i nie mniej, żadnych bananów i izotoników, nie robię tego podczas treningów, więc nie będę robił również za zawodach. Tu liczy się każdy element, wszystko, co robię nie może odbiegać od tego, czego się nauczyłem podczas przygotowań. Z daleka widzę napis „Ściana – daj jej kopa”, jednak tym razem nie spotkałem się z nią, kolejne banery już mnie nie dotyczyły, wszystko szło gładko, bez zgrzytów. 39 kilometr pokonałem już z uśmiechem na ustach, wiedziałem, że teraz już nic się nie wydarzy, wyłączyłem kontrole i zacząłem lekki finisz. Sam nie wiem skąd się wzięła ta energia, która rozpędziła mnie do tempa poniżej 4 mim/km. Wbiegłem rozpędzony na Poniatowskiego, poczułem powiew zwycięstwa, pomimo tego, że do samej mety zostały 2 km, ja ciągle gnałem do przodu zwiększając tempo. Jedni zwalniali, inni już nawet szli, a ja przyśpieszałem. Zbieg z mostu to początek ostatecznego finiszu. Ktoś krzyknął „Wonsy Mocy Cię prowadzą, wyprzedź tych trzech”. Odszukałem kątem oka owego kibica i znalazłem wąsacza, podobnego do mnie. No fakt, mam przecież „Wonsy Mocy”, przyszedł czas sprawdzić jak działają, pognałem niemal sprintem, wyprzedzając kolejno zawodników, niebieskie koszulki biegnące razem jako pierwsze, potem kolejna biała, tuż przed stadionem dogoniłem grupkę kilku, zawodników. Dam rade, dam!! No i dałem, wyprzedziłem wszystkich, kto następny, gdzie są Kenijczycy? Czułem taką moc, jak nigdy dotąd. Ostatnie metry, zegar razi po oczach wynikiem 2:53, sekundy pomału zmieniały swą wartość, uniosłem wysoko ręce. Jest już Meta, już nie muszę biec dalej. Zostałem bohaterem Narodowego, jednym z tysięcy w tym dniu.
Marsz triumfalny do depozytu usłany był pomocnymi osobami, dostałem medal, ktoś okrył mnie folią, napoili mnie i nakarmili, czego chcieć więcej. Ku pokrzepieniu skatowanego ciała, czekały piękne masażystki lub umięśnieni masażyści, tu była pełna dowolność, w łaźni gorąca woda pod prysznicem. Nic dodać nic ująć, pełen komfort, jednak ja nie tego potrzebowałem w tej chwili. Swoje pierwsze obolałe kroki skierowałem w stronę oczekującej na trybunach żony. Znalazłem ja wraz z synem w strefie dla kibiców. Teraz tylko ona była mi potrzebna. Chłopak podskakiwał z radości, krzycząc, – tata, tata, widziałem Cię w telewizji jak przebiegałeś przez metę, tylko Ciebie pokazywali. Niesamowite emocje targały dziecięcym serduszkiem, mnóstwo biegaczy przewijało się przez Stadionowe telebimy a on widział tylko swego ojca. Dla takich chwil warto to robić, to właśnie w takich momentach kreują się w dziecięcych umysłach wartości najwyższe a w naszych sercach kwitnie uczucie miłości do maratonu, miłości do najbliższych, miłości do życia.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2013-10-02,14:54): piękne osiągnięcie, piękny wynik. Gratuluję! Genialnie też ująłeś to, co rodzi się po maratonie, co można najogólniej nazwać milością do świata, do ludzi. michal71 (2013-10-03,09:22): Dzięki, to był naprawdę mój maraton. Teraz, już po wszystkim, kiedy odpuściły wszystkie bóle, chce mi się jeszcze. Jednak poczekam, zatęsknię. Potem znów to zrobię.
|