2013-10-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Impuls (czytano: 1570 razy)
Czasem do zrobienia czegoś potrzebuję impulsu. Niby myślę o zrobieniu czegoś: "muszę to zrobić!", "powinienem to zrobić!" albo moje ulubione "zrobię to!", we wszystkich trzech przypadkach zazwyczaj kończy się na tym "myśleniu". Aż nadchodzi Impuls. Bodziec, który pcha do działania i stara się blokować wszelkie możliwości odwrotu.
Wiecie jak zacząłem biegać? Oprócz pewnych osobistych zawirowań, które skłoniły mnie do biegunowej zmiany trybu życia, był też wspomniany impuls. Dostałem prawie nieużywane buty biegowego od mojego Brata (miał za dużo:)). Tknęło, stwierdziłem, że skoro mam już buty, to może by tak... skończyć maraton. Jeszcze w liceum zawsze mi się marzył maraton, co roku czytałem w regionalnej wkładce Gazety Wyborczej krótki artykulik o maratonie Wrocławskim. Zawsze sobie myślałem: "też mi tak chciał", nawet od czasu do czasu podejmowałem jakieś próby biegania, niestety zazwyczaj bardzo krótkie. Świat szedł do przodu, internetowe portale rozrosły się niesamowicie, był dostęp do szerokiego wachlarza artykułów i porad. Dekadę po moim ogólniaku było po prostu znacznie łatwiej:). Sam wiedziałem, że największy problem będzie z motywacją, stąd ciężki zeszyt treningowy wiecznie leżący na wierzchu, stąd blog, stąd rozpowiedzenie szerokiej gamie znajomych o moich biegowych planach, stąd prowadzenie statystyk, stąd też dość szybie starty (w sensie niedługo po początku biegania, bo ciężko tempo 6:00/km "szybkim":)). Bezpośrednim jednak impulsem były wspomniane buty od Brata, nawiasem mówiąc Saucony Coheshion, do dziś jestem całkiem wierny tej marce, ale oczywiście z pewnymi "skokami w bok":).
Kiedyś wspominałem, że ćwiczę trochę podnoszenie żelastwa i podciąganie się na drążku. Oczywiście do regularnych treningów był potrzebny impuls. Wprowadzała się do mnie lokatorka, a drążek rozporowy w mieszkaniu był w jej drzwiach pokoju... Przerażony wizją braku swobodnego dostępu do drążka (nie żebym wcześniej jakoś szczególnie często z niego korzystał), zapowiedziałem, że ze trzy razy w tygodniu będę ćwiczył. Kaśka nie miała nic przeciwko. Założyłem oczywiście zeszyt treningowy i od tego czasu zrobiłem już ponad dziesięć tysięcy powtórzeń. W wojsku miałem problem, żeby zawisnąć na drążku, najlepszy na kompanii chłopak zrobił 16 powtórzeń, a ja raptem wczoraj zrobiłem 18 (podchwytem, szerokim nachwytem max 15). Skoro już miałem ćwiczenia na biceps, doszło żelastwo na triceps i znów muszę wspomnieć o moim Bracie, zarówno hantle, jak i oba drążki mam od niego. Widać Brat miał spory wpływ na moje uprawianie sportu;).
Ważyłem kiedyś 90kg (mam 1,68cm wzrostu) w dodatku przy dość małej ilości mięśni. Jak na takiego kloca ruszałem się całkiem przyzwoicie, niestety do czasu, kiedy podczas gry w tenisa nie zaczęły się problemy z kolanami... To oczywiście był Impuls!:) Na szczęście już wtedy słyszałem o dietach niskowęglowodanowych (oczywiście od Brata), przeczytałem 10 zasad Berardiego i ta k doskonale uzbrojony w wiedzę teoretyczną zabrałem się za zrzucanie opony. Schudłem 15kg w 6 tygodni, bez żadnego głodu, tamtym razem jeszcze obyło się bez zeszytu i innych technik automotywacji:):):). Gdyby nie tamte problemy z kolanem, pewnie do dzisiaj byłbym 90, albo nawet już stukilowym klockiem:).
Impuls, impuls. Przejdźmy do sedna, nie pisałem bloga pół roku. Przez pierwsze 7 miesięcy w roku, biegałem dośc mało, ani razu nie przekroczyłem 150km w miesiącu. Bieganie zeszło na trochę dalszy plan. W dodatku ciągle miałem wrażenie, że wszystko już było, ileż można przecież pisać w kółko o tym samym?:) Co prawda notki jak zawsze podczas treningów same się tworzyły w głowie, gotowe zdania, formułki, wystarczy wrócić do domu i spisać:), jednak wracałem i pisać mi się w żaden sposób nie chciało, a szkoda bo takie piękne tytuły miałem!:) "Skeczu z przeprawą nie będzie" na przykład:). Impulsem tym razem nie było usłyszane parę razy "dawno już nic nie pisałeś", w dodatku raczej wypowiadane z westchnieniem ulgi niż z autentycznym żalem. Impuls pojawił się dziś, kończyłem trening, 10 podbiegów na Cholerną Górę (którą dziś zdobyłem po raz tysięczny:)), wracałem do domu, przejście dla pieszych, samochody daleko, ostrożnie przebiegam. Skręcam do domu i co słyszę?:) Klakson, odwracam się, patrzę na kierowcę, a ten patrzy się na mnie i puka się w głowę. Prowokująco rozkładam ramiona w geście "co jest?", miałem nadzieję, że facet się zatrzyma i jak dwoje dżentelmenów wyjaśnimy sobie to małe nieporozumienie, niestety pan z wąsem i brzuchem, dość szybko się oddalił swoim drabiniastym wozem, serio! Gość miał drabinę na dachu!:). Pewnie to jeden z tych płaczków, którym jak ograniczą możliwość korzystania z samochodu na parę godzin, to podnosi lament jak włoska baba na pogrzebie. Wiem, że przebiegać przez zebrę nie można, ale gość naprawdę był daleko, gdybym chciał przejść kulturalnie (czytaj: powoli) to musiałby się zatrzymać z tą swoją drabiną:). Proszę się nie pukać i proszę nie trąbić:).
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora a.Klimczak (2013-10-01,20:02): Ja już nawet nie myślę o tytułach na bloga - z kondycją mojego pisania jest tak samo jak z kondycją biegową.
Ale dobrze że coś napisałeś, bo i ja należałem do grona jęczących o nowy tekst.
|