2013-09-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Basem, altem bądź asfaltem - czyli festiwalowe zamieszanie. (czytano: 3851 razy)
To miasteczko położone malowniczo w Beskidzie Sądeckim powinno się nazywać Festiwal. Przynajmniej przez parę tygodni, na przełomie sierpnia i września, kiedy to kolejno mamy: Festiwal Tenorów, Festiwal Oszołomów Twierdzących Że W Polsce Nie Było Kryzysu Albo Właśnie Się Skończył (potocznie – „Forum Ekonomiczne”) i wreszcie ten, który interesuje nas najbardziej - Festiwal Biegowy. W pierwszym laureatem został Tomasz Kuk po „Bitwie na Róże” rozegranej na miejskim deptaku, w drugim palmę pierwszeństwa należy bezsprzecznie przyznać naszemu Prime Minister, do trzeciego natomiast przymierzała się „banda pięciorga” z Piły, która chciała uszczknąć coś z blisko półmilionowej puli nagród. Do imprezy zapisałem się tak dawno, że powoli zaczynałem już zapominać o planowanej wizycie w Krynicy. Liczyłem jak zwykle na Mijagiego i jego pytanie – jak jedziemy? Ku memu zaskoczeniu Ambasador Festiwalu zmienił plany, coś tam złego dzieje się ze zdrówkiem – ale każdy wie (przynajmniej Polak…) jak to jest – te rauty do późnej nocy w ambasadach…. W „buty” Wojtka wszedł więc Piotrek Sikorski, przypominając mi o wyjeździe do rodzinnego miasta Henia Szosta. A jechaliśmy przede wszystkim długo, pierwszy postój na początku naszego odcinka autostrady od Wrocławia (około 300 km z Piły) osiągnęliśmy w 5 godzin, a do samej doliny Kryniczanki zajechaliśmy po ponad dziesięciu. Spóźniając się jednocześnie na odprawę do biegu Iron Run, w którym zdecydowałem się wystartować. Na szczęście na miejscu był już Rafał Kosicki, który zaofiarował swą pomoc i w zastępstwie udał się wysłuchać mocno poplątanego wykładu organizatorów. Zrobiła się 17.30 a o 19.00 czekał mnie pierwszy start – Krynicka Mila. Ze zmęczenia chyba - podałem jeszcze w biurze zły numer startowy i pani wysłała mnie do działu technicznego, by zweryfikować dane. Czas uciekał, kolejka nie malała, nerwy rosły – pan z obsługi nie zastanawiał się jednak zbyt długo, tylko nadał mi nowy numer. A w zasadzie dwa – bo mieliśmy biegać opisani z przodu i z tyłu. Jakby tego było mało, numer startowy był wielkości pasa startowego lotniskowca „Nimitz” i rosły moje obawy co do poradzenia sobie z tym zamieszaniem, bo przyjechałem tu biegać, a nie latać szybowcem. Koniec końców zdążyliśmy jeszcze się zaokrętować na pokładzie (by pozostać w terminologii marynistycznej) DW „Huzar”, gdzie przyjęły nas przemiłe panie i spacerkiem wrócić na deptak, pod bramę nr 1, skąd miał wystartować bieg na 1609 m. Limit czasowy w tej konkurencji organizatorzy ustalili na 6:30, wyliczyłem sobie, ze powinienem zdążyć biegnąc nawet po 4min/km. Wszystko jednak działo się tak szybko, że i mnie udzieliła się gorączka – do mety dopłynąłem w 5:32, co dało mi 45 miejsce w stawce 102 zawodników. OK. – pierwsza przeszkoda zaliczona. Teraz można się trochę rozejrzeć. Wizyta na Expo przeciągnęła się w wyniku sympatycznej rozmowy z przedstawicielem firmy ICEBUG, panem Piotrem z Warszawy. Przymierzałem kolejne buty, umówiłem się na zakupy takowych w późniejszym terminie (brak odpowiedniego koloru na miejscu – przecież nie mogłem z oczywistych przyczyn kupić zielonych…) i na jutro rano, na odbiór biegowych stuptupów. Trwało to deko za długo i zrobiłem się głodny. A przecież o 22.30 następny bieg – trzeba coś zapodać na ruszt. Niestety po powrocie do „Huzara” okazało się, że kluczyki od auta-lodówki zostawiłem Piotrowi, który z kolei znajdował się był na odprawie dla szaleńców biegnących nazajutrz (a w zasadzie w nocy) Bieg Siedmiu Dolin (100 km…). Oczekiwanie na kluczyki umilałem sobie spacerkiem z Marcinem Gapińskim, który stanowił następną personę z naszej pilskiej ekipy. A ostatnią zobaczyliśmy pod miejscową „Żabką” – to oczywiście Artur Pinkowski, który dotarł tu prosto z wakacji we Włoszech. Po zaopatrzeniu się w kilka sztuk „pana Bronka” – w końcu reprezentacja naszych dzielnych chłopców walczyć miała z Czarnogórą – wróciliśmy do gościńca, gdzie zbyt gorliwie zająłem się nadrabianiem gastronomicznych braków. Jeszcze tylko szybki kurs z Pidkiem – mieszkał w innej części Krynicy – i już mogłem się delektować grą polskich orłów. A ponieważ uczyniłem to gdzieś od 12 minuty, zacząłem od 0 – 1. Rację miał chyba więc słuchacz radiowej „Trójki”, który stwierdził na antenie parę godzin wcześniej: „Z kim gramy? Z „Czarną Górą”? To nie damy rady, może jakby grali z „Zieloną Górą”?... Jeszcze tylko Lewandowski wlał trochę otuchy w kibicowskie serca i już musiałem się zwijać, by zdążyć na odprawę do Biegu Nocnego (7 km). Kolejne zdjęcie z podwójnym numerem – nie mogłem wiedzieć, że wyjdę na nim jak jakiś debil… Puszczali nas od najlepszego w Krynickiej Mili, z zachowaniem różnic czasowych. Po około dwóch kilometrach odezwała się zbyt późna kolacja i końcówkę pod górę biegłem już z niespotykaną od lat kolką. A podbieg był całkiem spory – 150 m przewyższenia na dystansie 3,5 km. Było dramatycznie, a najbardziej denerwowało mnie to, że już po półmetku, na zbiegu nie byłem w stanie rozwinąć większej prędkości i wszyscy Iron Run’owcy w pobliżu mijali mnie jak chcieli. Ostatecznie dystans pokonałem w 30:36, czyli tyle ile trwa porządny orgazm u świni, z tego 16 minut biegłem do góry. Mocno niezadowolony wróciłem do „Huzara”, gdzie bohaterowie jutrzejszej jutrzni, już oddali się w objęcia Morfeusza. Mnie pozostało dokończyć kolację, uśmiechnąć się smutno do „Bronka” i zakończyć ciężki dzień. Rankiem po ultrasach już nie było śladu, jak wstałem około 8 rano, to już od czterech godzin pokonywali malownicze zakątki Beskidów, a ja udałem się na małą wycieczkę do centrum. Mijali mnie nordic walkerzy, którzy kończyli swój wyścig, mijałem w okolicach fontanny wiele naprawdę pobudzających wyobraźnię rzeźb i tak się oddałem rozmyślaniom, że o mało co przegapiłbym przemykającą w asyście kamer Justynę Kowalczyk. No tak – będzie biegła dychę i pewnie dowali nie tylko mnie… Nie wiedziałem, że jest tak drobna, zero tłuszczu – widać jak ciężko pracuje nad formą na zimę. Odwiedziłem jeszcze pana Piotra z Icebuga w celu odbioru wczoraj zamówionego sprzętu i … zonk. Sprzęt wyszedł, małżeństwo spojrzało na mnie ciężko, a potem na siebie porozumiewawczo i po chwili stałem się właścicielem wystawowego egzemplarza. Za darmo! Ludzie z klasą, a przecież z Warszawy… Powrót do bazy, trzecia już kreacja biegowa i start w najliczniejszym chyba biegu z całego weekendu – „Życiowej 10 Taurona”. Do głównego startu zgłosiło się ponad 2000 uczestników z wspomnianą Justynką na czele, było strasznie ciasno i tym razem cieszyliśmy się, że startujemy po wszystkich. Po około 4 km od startu zaczęliśmy doganiać maruderów, wśród nich bosego Pawła Meja, który z polską flagą w garści towarzyszył zawodnikowi, który pokonywał trasę o kulach. Niesamowity facet… Chciałem się oszczędzać, pobiec na 43-44 minuty, ale trasa prowadząca łagodnie w dół, naprawdę sprzyja rekordowym wynikom. Samo z siebie wychodziło tempo w okolicy 4min/km i tylko mijanie coraz liczniejszych zawodników, którzy wystartowali przed nami – sprawiało problem. Swoją drogą ciekawa obserwacja – odwrotnie niż zwykle – im bliżej mety tym większy tłok. Uda niestety zaczęły się odzywać: za szybko, za mocno (40:32), a przecież jeszcze wieczorem trzeba będzie „trójkę” zrobić w 12:30. Mimo przerażających ogłoszeń spikera, który ogłosił powrót do Krynicy od 15.00 (a „dychę” skończyłem o 12:55) okazało się, że autobusy zaczęły kursować szybciej i już chwilę po 14 byłem z powrotem na deptaku w Krynicy. Wizyta w restorante na paście i w momencie jak ściągałem kulturalnie skarpetki przy stole - zadzwonił Mijagi. Przepytał mnie co i jak, przypomniał, że w Pile jutro jest jakiś bieg, a na koniec przekazał niepokojące wieści z „setki”– z Piotrem dzieje się coś złego. Zupełnie się tego nie spodziewałem, myślałem, że chłopaki po bólu ale spokojnie dociągną do mety, a tu okazuje się, że to jednak mogą nie być przelewki. Dwie godziny później Pidek (który w doskonałej formie, w trochę pond 4 godziny pokonał 36 km z Krynicy do Rytro) przekazuje hiobowe wieści – Artur i Piotr zeszli z trasy na 77 km. Po szybkiej odnowie – zimna i gorąca woda na uda oraz żel chłodzący z pakietu – znowu pognałem na deptak, by zaczekać na chłopaków i pooglądać ultrasów, którzy wpadali na metę. Pierwsi już dawno byli po biegu, kolejni w różnym stanie mijali wymarzoną białą linię. I tu mała przygana dla organizatorów – ekipa z namiotu medycznego mogłaby chyba być bliżej tych ludzi, oni naprawdę przekraczali granice możliwości swoich organizmów i folia zarzucana na plecy to chyba troszkę za mało. Wreszcie spotkaliśmy naszych: Artur wyglądał jakby przed chwilą wyszedł z kina – nic nie było po nim widać; Piotr odwrotnie – twarz wycieńczonego człowieka, który zobaczył swego ducha gdzieś w odbiciu. Swoisty hołd twardzielom z „setki” złożyła również tryumfatorka spod Alpe Cermis, która jak mało kto potrafi chyba docenić to czego CI ludzie dokonali – witała uczestników na mecie. I jeszcze zanim musiałem ruszyć do „Szybkiej Trójki” miałem zaszczyt obejrzeć Rafała, przekraczającego swój rubikon. To naprawdę działa na wyobraźnię, trzeba będzie przyjąć kiedyś to wyzwanie. A z kolei ciąg dalszy Iron Run’a to kompletne nieporozumienie. Organizatorzy nie dość, że skrócili dystans do ok. 2,66 km, to jeszcze znieśli limit czasowy, nie mam pojęcia co miało mieć to na celu, ale jeśli Iron - to może konsekwentnie do końca. Czyżby jakieś prośby ze strony słabnących zawodników? Prawdopodobnie – bo przecież jak mówił Lechu z Gdańska: „tonący brzytwy chwyta się byle czego”. Po biegu, który zajął mi 9 min i 50 s (z takim czasem na 3 km – w maratonie robiłbym ok. 2,5 godz) poczekaliśmy w rosnącym tłumie kandydatów do wylosowania Fiata Pandy, pałaszując makaron z Pasta Party. O dziwo – gdy okazało się, że Piotrek nie wygrał i że żaden z nas to nie Kamil szczęściarz, Pidek postanowił odtrąbić odwrót, my z Sikorem postanowiliśmy zostać na koncercie Budki Suflera. I było całkiem do rzeczy, selektywne brzmienie, porządny nadal wokal, dwa niezłe damskie gardła w chórkach i tylko po otwierającym koncert kapitalnym „Śnie o dolinie” wiedziałem, że nic lepszego już nie usłyszę. No i ten dobór pieśni – czyżby ironia artysty w stosunku do ultrasów marzących o zbiegach (ku dolinie właśnie…)? Wytrzymaliśmy cztery kawałki i powrót do bazy. Organizatorzy jutrzejszego Koral Maratonu przygotowali nam niespodziankę – zastawili auto płotkami, więc musieliśmy się trochę pogimnastykować. Zresztą podobnych nam zmotoryzowanych było więcej i rankiem płotek wyglądał jakby ustawił go pluton rezerwistów wracających do domów, po odbyciu zasadniczej służby wojskowej. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze Marcina w celu oswobodzenia go z torby rozmiarów małego kontenera i pokonawszy prawie pionowy podjazd na jakąś koszmarną Łysą Górę, gdzie postanowił był zanocować – mogliśmy udać się na zasłużony odpoczynek. Stękaniom nie było końca, Rafał i Piotr nie mogli znaleźć odpowiedniej pozycji do snu, a do mnie docierało, że rano muszę pokonać maraton. A już teraz uda bolały mnie jakbym właśnie zszedł z trasy porządnie przebiegniętej „połówki”. Te 42 km to jeden z największych błędów jakie popełniłem. Zgłaszając się do Festiwalu byłem pewien, że wystartuję w normalnym górskim maratonie, czyli krew, pot i łzy na kamieniach, błocie, zbiegach i podbiegach. A tu okazało się, że - jak by powiedział klasyk Szpakowski Dariusz – „diabeł nie taki straszny, ale nie czerwony, tylko biały, a w zasadzie to kogut" (chodziło mu o londyński Tottenham jak mniemam). A w moim przypadku – maraton niby górski, ale nie po szlakach, tylko cały wyasfaltowany – jakiż zawód dla mej wyobraźni, szykującej się od pół roku na spotkanie z naturą. Cóż – „ignorantia iuris nocet” - trzeba się wykazać minimum rozumu i czytać regulamin, chyba nawet krynicki Nikifor, znany malarz prymitywista, wykazałby się taką odrobiną rozsądku. Jeśli nie – mogę stanąć w jednym szeregu z geniuszem. Na trasę ruszyłem z lekka obawą – jak wytrzymają to zmęczone już nogi. Pierwsza dycha do Muszyny to lajcik – powtórka wczorajszej trasy, tyle, że wolniejsza po ok. 4,45/km. Dalej zaczął się lekki podbieg, który sztywny, kulminacyjny punkt miał na Jarząbku, na około 17 km. Później z góry powrót do Muszyny i tu – od ok. 22 km najpierw spokojnie, a od 25 km (Powroźnik), przez Tylicz do Romy wspinał się coraz mocniej do góry, do 39 km trasy. Tak więc pod górkę, momentami ciężko ale generalnie bez dramatów, cały czas w biegu, długie fragmenty w cieniu i przy lekkim zefirku, mógłbym się pokusić o stwierdzenie, że było nawet przyjemnie. Końcowe 3 kilometry to już właściwie tryumfalny zjazd na deptak, na mecie mała ściganka z panem Wackiem i piękny czas – 3:33, 33. Jak na stan nóg przed startem myślę, że naprawdę nie najgorzej, w końcowej klasyfikacji Iron Run – 47 miejsce z łącznym czasem 5 godzin i 3 sekundy i stratą do Munguti Mark Makau – 1 godz. i 17 minut. I po chwili jeszcze raz droga przez las do „Huzara”, kąpiel i powrót z torbami do samochodu zaparkowanego po drugiej stronie trasy maratońskiej. W tak zwanym międzyczasie zdążyłem zakupić jeszcze buty szwedzkiej firmy, dołączyły w ten sposób do użytkowanego szwedzkiego auta, szwedzkich mebli i ulubionego szwedzkiego kucharza (Macias! Z jakiego to programu?). Przed 16.00 ruszyliśmy z powrotem do domu, z zazdrością spoglądaliśmy na spacerowiczów dogadzających sobie lodami o tak gargantuicznych rozmiarach, że do konsumpcji wymagały chyba łopaty. I jeszcze tylko niezawodne szwedzkie auto zaczęło wydawać dziwne odgłosy z okolic prawego tylnego koła – na szczęście po wjeździe na autostradę i stopniowym podkręcaniu szybkości, a także mojej uwadze, żeby obserwować – czy koło nas nie wyprzedza – sytuacja się uspokoiła. Chłopaki na postojach wylewali się z kabiny jak kisiel, który z każdą kolejną godziną tężeje coraz to mocniej. Po ponad 9 godzinach drogi dotarliśmy do Piły (przed 1 w nocy) i pewni byliśmy jednego – musimy jeszcze do Krynicy wrócić. Piotr ma rachunek krzywd, które na pewno chce wyrównać, Marcin po 36 kilometrach ma chrapkę na więcej. Ja koniecznie chcę się przenieść z asfaltu na bezdroża, a po Rzeźniku chcę więcej niż 66 km. Czyżby na wszystkich czekała seta? A może jeszcze jacyś chętni? Czekamy już na propozycje. Dobranoc wszystkim.
ps: na fotce - fotel do masażu z krynickiego deptaka...
ps 2: zapomniałem o największym hicie weekendu - wizycie Piotra w saloniku na Expo, nazajutrz po pokonaniu 77 km. Cel - pomiar tkanki tłuszczowej. Pani - profesjonalnie wykwalifikowanej przedstawicielce firmy, której nazwy przez delikatność nie wymienię - nie drgnął żaden mięsień na twarzy, gdy zakomunikowała mu, że ma 25 % procent tłuszczu i nadwagę... No - teraz już wiadomo dlaczego nie dotarł do mety...
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Macias (2013-09-14,00:42): The Muppet Show. To jest trzecia moja dobra odpowiedź i tym sposobem zdobywam puchar na własność.
|