2013-07-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Plażowanie w Jarosławcu (czytano: 683 razy)
„Jezu jak się cieszę z tych króciutkich wskrzeszeń” – śpiewał kiedyś Lech Janerka i od niedzielnej wizyty w Jarosławcu (07.07), mogę teraz tak samo zapiewać, z bananem na ustach. Przecież obiecywałem sobie nie wracać do tych samych biegów i tych samych miejsc, powoli jednak dociera do mnie, że tak się nie da. Jeśli chce się gdzieś startować i nie jeździć setek kilometrów, to prędzej czy później „repeta” musi się przytrafić. Ta ostatnia urodziła się za przyczyną działkowego sąsiada mojej małżonki – Krzyśka Kubata. Najpierw razem startowaliśmy w Rawiczu, można by rzec „ramię w ramię”, teraz to „Kubatek” spowodował, że wybrałem się ponownie nad polskie morze. I to na całe dwa dni, z pełną rodzinną obstawą – nawet pies się załapał. No bo i dlaczego nie? Pogoda piękna, lokal na nocleg zablokowany, droga w sumie niedaleka, bieg miał być tylko dodatkiem do rekreacyjnego obijania się. I w sobotę robiliśmy wszystko, żeby się temu wyczekiwanemu działaniu oddać z pełnym poświęceniem. A więc plaża (ale tak gdzieś 3 km na zachód od centrum), morze, kąpiel, podjadanie specjałów przywiezionych z Piły, obserwowanie naszej Cody (doberman nadnotecki), która z pewną nieśmiałością spoglądała na fale, natomiast potrafiła powetować to sobie w piasku – co ją później wiele kosztowało… Po powrocie poszliśmy z Krzyśkiem po pakiety startowe – pełen luz i spokój. U mnie, bo Krzysiek gdzieś tam na Mijagiego sposób – przejawiał momentami ślady zdenerwowania jutrzejszym startem. O poranku pozwiedzałem sobie z psem najbliższą okolicę, potem śniadanko i ruszyliśmy ponownie na plażę. Zainstalowaliśmy się tam, gdzie dnia poprzedniego i tylko mieliśmy lekki dylemat o co chodzi z tymi taśmami? Okazało się bowiem, że plażę podzielono na pół, wzdłuż linii brzegowej i teraz: po której stronie leżeć, a po której będziemy biegać? Organizatorzy bowiem zmienili – zdaje się – dwa lata temu trasę (zmienna linia brzegowa – pomiar długości im się nie zgadzał) i nawet „kierowniczka – ratownicza” i lokalny „firman” nie potrafili nam udzielić w tej kwestii wyjaśnień. Na wszelki wypadek odsunęliśmy nasze rodziny bardziej pod wydmy, a sami o 11:15 zawinęliśmy się z powrotem do kwatery (drogą leśną, bo trasa główna była już zablokowana), by poczynić ostatnie przygotowania. Krótka rozgrzewka, wymiana spojrzeń z mijanymi faworytami (prawdopodobnie) o hebanowym (na pewno) zabarwieniu skóry, którym było chyba chłodno, bo w ponad trzydziestostopniowej temperaturze biegali w dresach. Biegające towarzystwo zaszliśmy od tyłu, w oczekującym tłumie (blisko 800 zawodników) spotkaliśmy proboszcza Marka ze Św. Antoniego, Rafała Bosianka, Krzyśka Pabicha i przede wszystkim członka naszego teamu z Rawicza – Marcina Zygmunta. Po starcie blisko 40 sekund oczekiwaliśmy na moment żeby ruszyć biegiem – ciasno. Na szczęście zaraz za zakrętem długa i dość szeroka prosta pozwoliła złapać rytm i powoli przesuwać się do przodu. Nie pokonaliśmy jeszcze nawet 0,5 km a u mnie odezwała się łydka – coś złego się dzieje i zupełnie nie wiem co. Źle to wróży najbliższym startom ale tym będę się martwił w przyszłości. Na niedzielne popołudnie musiałem martwić się tym, że za chwilę znajdziemy się w kopnym piachu – po równo 3 kilometrach wbiegliśmy nad morze. I po raz pierwszy zmuszono mnie bym biegł po regularnej plaży – około 1,5 km do zawrotki i dopiero potem już po utwardzonym przewalającymi się falami piasku. Najtrudniejszy fragment trasy, choć i tak minęliśmy tam wielu zawodników, a Krzysiek pomykał jakby urodził się na Gobi. Dosyć mocny wiatr „w maskę” powodował, że słońce nie dawało się tak bardzo we znaki, a widoki były takie, że żal było nie skorzystać. Osobiście podziwiałem te po lewej stronie (biegliśmy na zachód), trochę tylko potem szyja bolała, wiecie: wiatr od prawej, głowa w lewo, no ale nie ma zmiłuj, trzeba czasem się poświecić. Piach który zebrałem w lewym bucie, zbił się trochę ciaśniej, gdy wpadłem w fale – dzięki temu osiągnął taki stan objętości, który pozwolił mi kontynuować bieg już po powrocie na drugą stronę wydmy. Do mety było jeszcze około 5-6 kilometrów, a mi nagle włączył się tryb sport – okazało się bowiem, że jest szansa na złamanie 70 minut. Póki biegliśmy w zacienionym terenie było OK., najgorszy był fragment pasa startowego – istna patelnia, bez wiatru i tylko ambicja, by dociągnąć do następnego przede mną – pchała mnie do przodu. A Krzysiek trzymał się mocno, tylko o parę metrów za mną. Ma chłop zdrowie, bo nie trenuje nawet w połowie tyle co ja. Postanowiłem dociągnąć do parki – dziewczę i towarzyszący jej koleś, bo przez ponad dwa kilometry biegliśmy jak na sztywnym holu. Dziewczę w końcówce pasa odpękło, chyba nie mogła wystartować, ale chłop walczył strasznie, raz szybciej raz wolniej, straszny interwał sobie zgotował i już wiedziałem, że będzie mój. Ostatni podbieg i został kilometr do mety. Jak na moje możliwości pokonałem go wręcz sprintem, a i tak tradycyjnie na ostatnich 20 m dwóch „szybciej” biegaczy mnie zostawiło. Wpadłem na metę w objęcia pięknie przystrojonych „nastek” i w ogóle zrobiło się przyjemnie. Pamiątkowy medal, złocisty izotonik, grochówka, całkiem okazały pakiet postartowy w reklamówce (naklejka na szybę do samochodu, krem nawilżający do rąk, smycz, kawa – a więc całkiem obficie) – a ze sceny w 100% na żywo kapela a la „Jarzębiny”. Udało się pobić „życiówkę” o ponad 3 minuty, tylko jeden z „four – run – owiec” był przede mną – a więc satysfakcja pełna. I jeśli dodam jeszcze, że po biegu wróciłem do „plażingu i smażingu” – jak to piszą rozmaite osobistości na fejsie o wizytach nad morzem – weekend zaliczam do udanych nad wyraz. A kolejny – według kalendarza – mam spędzić na imprezie pod tytułem „Sławski Festiwal Triatlonu”.
ps: na fotce chyba widać, że tempo końcówki nie było lekkie?
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |